Stała na podłodze bez butów. Na nogach miała ciepłe, brązowe pończochy, bardzo pocerowane. Jedna z nich była przetarta i przez okrągłą dziurę wyłaził różowy palec.
Widok ten sprawił, że Maciek uśmiechnął się w duchu i podniósł „a Kreskę oczy. Ależ była zabeczana. Okropność.
~ Przepraszam - yk! - za idiotę - powiedziała cicho, zczkaw-k? i pełnym nosem.
~- To nie był idiota, tylko bałwan - sprostował Maciek z urazą. ,
- Doprawdy!... - krzyknęła cicho Kreska i nagle zaczęła się śmiać. - To za bałwana - yk! - też przepraszam... - dodała głodni urywanym.
Umilkli oboje, nie wiedząc, co będzie z nimi dalej. Śliczna mu? L z adapteru wypełniła tę chwilę niezręcznej ciszy jak kojący bals”” Słychać było również, jak Kreskę męczy czkawka. m-
Maciek zerknął na nią i prychnął ze śmiechem.
- Tak, zabawne - przyznała. - Tak się ciebie - yk! - zlękła że dostałam czkawki... śmieszne.
Ale się nie śmiała. Patrzała na Maćka zapuchniętymi oczami i,.-re znów lśniły od łez.
- Kreska, co się stało, no? - spytał on. - Czemu beczysz?
- Ja wcale - y k! - nie beczę - zaparła się absurdalnie, a słoi, miała jak kisiel. - Tylko - yk! - dziadka zabrało pogotowie Erka. Ja się boję. że on umrze, Maciek - yk! - że on umrze...
- Zaraz, ja widziałem tę erkę - rzekł Maciek zupełnie bez sensu. - Patrz, i się nie domyśliłem. Profesor! O, cholera. - Przejęty wsadził ręce w kieszenie skafandra i mocno zacisnął pięści. - On miał zawsze kłopoty z sercem, raz nawet na lekcji... Co to było teraz Kreska? Znów zawał?
- Nie wiem, nic nie wiem - Kreska na to. - Chciałam jechać, ale powiedzieli, że zawiadomią. I czekam tu cały czas i nic! Tyle czasu i nic! Co to znaczy, Maciek, czy to znaczy, że on - że on już... - tu Kreska nagle schowała twarz w dłoniach i Maciek zobaczył tylko, jak zadygotały te jej ramionka. Jak u wróbla czy coś.
- Boże drogi... Kreska - rzekł karcąco i już był przy niej, obejmując niezgrabnie trzęsące się drobne łopatki. Przez sweter czuł ^a piersi ciepło i mokre chlipanie. - Słuchaj, nie płacz, no - powiedział surowo, sam bliski płaczu. - On nie może umrzeć, więc nie umrze, jasne? - Kreska, wciąż lejąc łzy w jego sweter, wymamrotała coś bezradnego, więc zakołysał ją w ramionach i autorytatywnie orzekł: - Nie. nie! Nic, nic! Wszystko będzie dobrze, zobaczysz! - Przytulił szlochającą Kreskę mocniej, jakby chciał ją osłonić przed wszystkim, co się kłębiło za murami tego starego domu - przed całą niedolą świata, przed wszystkimi jego strachami i rozpaczą. Nagły lęk, że profesor umrze jednak teraz i zostawi Kreskę na tym świecie zupełnie samą, bez rodziców i domu - ten strach wstrząsnął Maćkiem po prostu. Przycisnął ją z całych sił, jakoś mu się w głowie zakręciło i szybko dodał: - Co by się „le stało, ja ci pomogę... kochanie. - Tu Kreska raptownie poderwała głowę, ukazując zabeczaną twarz i Maciek od razu - chyba odruchowo - cmoknął ją prosto w mokre oko.
132howała się oczywiście jak wariatka. Jakby ją uszczypnął albo ł szpilką. Odskoczyła w tył na metr, jednym susem.
^ Q nie - powiedziała głosem nagle równym i bez śladu czkaw-.”’ pJje masz prawa. Nigdy więcej tego nie rób. Nie lubię resztek. 7 mętnie jakby mu wypaliła w twarz z krócicy. Maciek na moment nrzymknął oczy, ogłuszony tym okropnym, brutalnym ostatnim a „iern. Powinien właściwie czuć się obrażony, powinien właści-. zdrowo jej przylać czy coś, powinien ją znienawidzić - ale nic ndobnego. Stał przygarbiony naprzeciwko małej, wyprostowanej nstaci, patrzał na zapłakaną twarz o obrzmiałych ustach i czuł, zalewa, tkliwość - cały ocean czułości.
- Dobranoc - powiedział. - Gdybyś coś... gdyby jakaś wia-lorność... to wiesz, gdzie mieszkamy. - Uśmiechnął się do niej (nie iyło odpowiedzi...) i wyszedł, starannie zamykając za sobą drzwi.
Deszcz padał i padał.
Sześcioletnia Aurelia Jedwabińska przemierzyła wylany betonem plac pośrodku osiedla i podeszła do swego bloku. Przystanęła przed wejściem, uniosła głowę i spojrzała na ogromny, ponury fronton wieżowca. Na trzecim piętrze, w oknach jej mieszkania, było ciemno.
Natomiast u pani Lisieckiej, na parterze, paliło się światło.
Deszcz był zimny. Dziewczynka czuła, jak krople przesiąkają przez jej wełniany berecik. Na całym wielkim placu było pusto, kałuże lśniły jak arkusze metalu w świetle wielkich jarzeniowych lamp, samochody kuliły się na parkingu, a silny wiatr uderzał z łoskotem o bryły wielkich bloków.
Było coraz zimniej.
Dziewczynka westchnęła, zakasłała, przestąpiła parę razy z nogi na nogę, wreszcie jednak zadrżała z zimna i weszła do bramy.
Długim wąskim korytarzem, którego oba boki poprzerywane były szarymi prostokątami brzydkich drzwi, dotarła do mieszkania Pani Lisieckiej. Tu zawahała się znowu. Cofnęła palec z dzwonka, °parła się plecami o ścianę i poczęła w nią rytmicznie uderzać obcasem. Potem przykucnęła na wycieraczce, opierając się plecami 0 futrynę, i zaczęła nerwowo ogryzać paznokcie.
Minęło z dziesięć minut. Czas wlókł się niemiłosiernie. Zza • kich drzwi dobiegało dudnienie telewizora. To był dzienn ‘^le0’ Aurelia poznała głos spikera. Gadał cukrowym głosem i gadał „^ tem była muzyka - wojskowy marsz - potem warczały sam I*30’ i znów odezwał się spiker.
Aurelia słuchała jednym uchem tych swojskich odgłosów u;’ czornych i nudziła się. Po pewnym czasie ścierpła jej noga u,^’ wstała, westchnęła znów i zadzwoniła wreszcie do drzwi - krotl^ słabo i anemicznie, jakby jej wcale nie zależało na tym, by kt°’ usłyszał.
Utleniona kobieta w szlafroku otworzyła po dłuższej chwili i obrzuciła dziewczynkę obojętnym spojrzeniem.
- A. to ty - powiedziała gdzieś w bok. Była chuda, usta miała wąskie i przykre, a oczy jak kura. - Chodź, kolacja czeka. Tatuś pytał o ciebie, poszedł na zebranie. Gdzie byłaś tak długo?
Ociągając się i wlokąc dłoń po ścianie, Aurelia weszła do przedpokoju. wyklejonego wzorzystą tapetą.
- Oglądałam telewizję w świetlicy - powiedziała gładko.
- Aha. A Jarka i Marka widziałaś? - spytała pani Lisiecka, prowadząc ją za ramię do pokoju.
- Gdzieś tam... byli... chyba -bąknęła dziewczynka, wykręcając się spod uścisku chudej ręki.
- Nogi wytarłaś? - spostrzegła się pani Lisiecka i sprawdziła stan jej bucików. - Zdejmij buty, bo lakier powalasz. Włóż swoje kapcie.
Przy połyskliwym stole, ustawionym pośrodku błyszczącego, lakierowanego parkietu, na tle sutych firan i tapet w bogate arabeski, zalana jaskrawym światłem bijącym z wieloramiennego, kryształowego żyrandola, Aurelia miała spożyć kolację. Talerz już czekał, lśniąc w blasku kilku żarówek - była na nim polędwica i szynka w plasterkach, pokrajany żółty ser, rzodkiewki i ogórek, wszystko trochę już wyschnięte, bo Aurelii zbyt długo nie było.
Pani Lisiecka przyniosła jeszcze szklankę kakao, chleb, masło i dżem.
- Jedz - powiedziała z niechęcią.
Aurelia nie jadła.
Pani Lisiecka spojrzała na nią, jakby chciała ją uderzyć.
- Jedz, mówię ci. Obiadu nie zjadłaś, to chociaż zjedz kolację. Wciąż nic nie jesz. Mamusia się zmartwi. No, co ja powiem mamusi, iebie przyjdzie. Że znów nie jadłaś. Mamusia stoi po polęd-
p0pieniążki wydaje. A ty nie jesz. Jedz.
aurelia nie patrząc na nią, z oczami wbitymi w stół, wzięła w usta łpk szynki. Chwilę pożuła, następnie żuć przestała i siedziała - tępo patrząc w kolorowy ekran telewizora. Po / ^nie biegali ludzie z karabinami i strzelali do innych ludzi z kahnami. Przejechały czołgi, zabrzmiała radosna muzyka marszo-ra a spiker powiedział coś dziarskim głosem. Aurelia czuła, że boli ją brzuch.
- Czemu nie jesz? Jedz- nakazała pani Lisiecka głosem suchym jak drewniana listwa. Dziewczynka spróbowała przełknąć pogryzioną wędlinę, ale nie mosła. Schowała ją więc między dziąsła a policzek i wetknęła sobie w usta następny kawałek. Tego również nie była w stanie przełknąć. U pani Lisieckiej wszystko było suche jak drewno i równie niesmaczne. Nigdy nie mogła tu nic jeść. Może przez ten zapach lakieru do podłóg. Posiedziała chwilę z wypchaną buzią, wreszcie wypluła szynkę w garść. Poczekała, aż pani Lisiecka znów się odwróci - i szybko schowała różową packę do kieszeni.
10.
Około dziewiątej wieczorem zgasło światło.
Maciek nie odrobił jeszcze lekcji, bo zamiast patrzeć w książkę, gapił się w czarne okno i myślał nie wiadomo o czym. Piotr miał także sporo do napisania w swym zeszycie. Obaj zdenerwowali się równocześnie, kiedy to przeklęte światło mrugnęło i zgasło.
- Psiakrew, znów to samo! - burknął Piotr w ciemnościach i po omacku zaczął przewracać w szufladzie, szukając zapałek.
- Myślisz, że to u nas? - spytał Maciek. Wstał zza biurka i z wyciągniętymi rękami poszedł prosto przed siebie, do przedpokoju.
Spotkali się pod licznikiem elektrycznym. Piotr zdjął z niego oga-„ek świecy, leżący tam zawsze na wypadek kolejnej awarii. Zagrzechotał zapałkami; nikłe, chwiejne światełko zachybotało w mroku.
- U nas w porządku - mruknął, wkręcając bezpiecznik na niiejsce. - Awaria jest na zewnątrz. Pewnie znów pół kamienicy się „”grzewa piecykami elektrycznymi. •^
Poszli sprawdzić szafkę w bramie. Nie trzeba było nawet cać się w tej sprawie do dozorcy, ten bowiem otrzymał miesyt^8’ na Osiedlu Kraju Rad i objawiał się na Roosevelta raz na tr? anle godnie, a już na pewno przed Gwiazdką i Wielkanocą. Kłódk ^ szafki zresztą systematycznie urywał jakiś amator bezpiecznik’01* Przez pewien czas udręczeni lokatorzy kamienicy numer pięć * kładali nowe, coraz wymyślniejsze kłódki, ale w końcu, powor^’ wani zrozumiałym znużeniem i przekonaniem o beznadziejnn” przedsięwzięcia, dali sobie z tym spokój. Bezpieczniki nadal 001^’ kradano, zastępując je gorszymi, o mniejszym amperażu, a całv dom okresowo pogrążał się w ciemnościach, jeśli tylko lokatorzy przeciążyli sieć.
W bramie już ktoś stał. Uliczna jarzeniówka podświetlała niebieskawym blaskiem wysoką postać w spodniach i swetrze. Klnąc soczyście, postać ta oglądała wnętrze szafki przy pomocy latarki elektrycznej. Wykręciwszy ze zgrzytem przepalony element, wzięła latarkę w zęby i przy pomocy cienkiego drutu usiłowała dokonać, jakże niewłaściwym z punktu widzenia pożarnictwa sposobem wskrzeszenia bezpiecznika.
Pan Piotr poznał sąsiadkę z parteru i onieśmielony (głównie z powodu swego niedawnego snu o rzucaniu talerzami) chciał się wycofać - ale już nie wypadało. Gabriela usłyszała kroki w bramie i podniosła głowę wraz z latarką. Snop światła przeleciał po ścianie i posadzce z kamiennych płytek, trafiając prosto w domowe kapcie Piotra.
- Dobry wieczór - odezwał się Maciek. Gabriela skierowała światło latarki na twarz Maćka.
- A, to ty - powiedziała przez zęby, lecz życzliwie. - Dobry wieczór. Dobry wieczór i panu.
Piotr Ogorzałka skłonił się w mroku, bąkając słowa powitania.
- Cholera mnie trzęsie - oświadczyła burzliwie Gabriela. - Ja tego skunksa tu kiedyś przydybię, daję słowo. Oskalpuję drania. Co on robi z tymi korkami, zjada je?
Maciek zasugerował, że sprawcą znikania korków może być ktoś z sąsiednich kamienic, na co Gabriela oświadczyła, że na pewno nie, bo tam też ciągle gaśnie. Natomiast pan Ogorzałka nic nie mówił, bo wypowiedź Gabrieli definitywnie zbiła go z pantałyku. Zawsze go z pantałyku zbijały duże kobiety o zamaszystym sposobie bycia. A Gabriela Borejko była bardzo, ale to bardzo zamaszysta.
- skąd brać bezpieczniki, psiakrew?! - spytała retorycznie. ~z sąsiednich ulica? Żeby to chociaż na czarnym rynku dostać. Ale nie.
- Kiedyś to były automatyczne - westchnął nostalgicznie Macle
- Ano były, ile chcieć - westchnęła też Gabrysia. Założyła „”cię drucik we właściwym miejscu i wkręciła bezpiecznik
Zabłysło światło. Zapaliła się żarówka pod sklepieniem bramy. Pan Ogorzałka stwierdził, że Gabriela jest przystojna, zwłaszcza , pjg trzyma w ustach latarki. Uśmiech miała ujmujący, pełen uroku.
_- Gaba, wiesz już, że Dmuchawiec miał zawał? - wyrwał się Maciek ni stąd, ni zowąd i pan Ogorzałka miał sposobność zobaczyć nag^’ a i^adką przemianę na tej uśmiechniętej zawsze twarzy. Gabriela wyraźnie się przestraszyła, pobladła, ściągnęła brwi.
- Skąd wiesz? Czy to prawda?... Dlaczego? - pytała nieskładnie.
Maciek wyjaśnił, że był u Kreski i się dowiedział, i że potem dzwonili z Piotrem do szpitala na Lutyckiej. Profesor leży na intensywnej terapii. Odwiedzać go nie wolno.
Gabrysia zagryzła wargi.
- Biedak - powiedziała nagle miękkim głosem. Chwilę milczała, opanowała się i dodała: - Byłam u niego niedawno. Bardzo źle wyglądał. I był, wiesz, w złej formie - ogólnie. Wychodząc pomyślałam po raz pierwszy, że... że on kiedyś umrze. I że ten świat wtedy bardzo się zmieni, na niekorzyść. - Pomilczała chwilę. - Dla nas wszystkich - powiedziała. - Dla jego uczniów, on był... Boże, co ja mówię! - on jest. Jest! Jak opoka. Jest stałą wartością pośród wszystkich tych płynnych i zmiennych kryteriów - zamyśliła się i dodała: - Jedną z nielicznych stałych wartości.
Podniosła głowę, popatrzała na braci Ogorzałków niewidzącym krokiem i położyła rękę na ciężkiej klamce drzwi.
- Pójdę tam zaraz - powiedziała. - Dowiem się, co z nim. ustawię tych konowałów. Niech wiedzą, kogo leczą. Może trzeba Ułatwić jakieś leki z darów zagranicznych. W ogóle zrobię”, co się da. Do widzenia.
Odeszła.
Pan Piotr, zamyślony, patrzał za nią jeszcze przez chwilę.
Wreszcie spojrzał na Macieja, który zabezpieczał szafkę ryczną pętlą z drutu, i powiedział: - Chodźmy do domu, stary.
11
Dwudziesta druga trzydzieści.
Deszcz ciągle padał na ciemne miasto i z cichym szmerem snł wał po szybach. Gdzieś blisko przeleciał samolot i Aurelia z” nowiła się, jak on po ciemku trafia w cel? Czy musi przedtem palić reflektory?
Ciągle nie mogła zasnąć.
Znów się czegoś bała, choć nie umiałaby powiedzieć - czego Lęk siedział w jej żołądku, wiedziała to. Bolał ją brzuch, jak zawsze kiedy się bała. Było ciemno, przez zasłonkę na oszklonych drzwiach przenikała tylko wąska smużka światła z sąsiedniego pokoju. Słychać było, jak mamusia przewracała kartki książki i szeleściła papierami.
Tatuś jeszcze nie wrócił z narady. Były same. Szkoda. Tatuś przynajmniej czasem był wesoły.
Aurelia chętnie zawołałaby mamusię, żeby się tak nie bać okropnie. Ale mamusia się na nią gniewała i lepiej było nie zaczynać wszystkiego od nowa.
Wydało się z tą szynką. Mamusia przyszła do pani Lisieckiej i dowiedziała się, że Aurelia znowu nic nie jadła.
Mamusia ma takie wąskie oczy. kiedy się gniewa.
Nic nie powiedziała, tylko mocno chwyciła córkę za rękę i pociągnęła za sobą. Przez całą drogę i w windzie nic nie mówiła, dopiero kiedy weszły do domu i zapaliły to okropne światło w kuchni. mamusia spytała surowo, czy naprawdę tak źle jest u pani Lisieckie). Czy Aurelia naprawdę musi wciąż grymasić i dokuczać wszystkim wokół? Czy nie widzi, jak wszyscy się dla niej poświęcają - tatuś. mamusia, pani Lisiecka? I jak rodzice pracują, żeby Aurelia mia”1 wszystko, wszystko, czego jej trzeba?
- Jesteś złym dzieckiem! - krzyknęła mamusia na zakończenie, bo Aurelia na te wszystkie pytania nie odpowiedziała ani słowem: z przejęcia i strachu zupełnie odebrało jej głos. - Ja w twoim wieku nigdy nawet nie widziałam szynki! Siadaj w tej chwili - przygotowała jajecznicę i mleko, postawiła to wszystko rn stole w kuchni, w rażącym oczy, białym świetle jarzenió-na bla ‘zła. Wróciła za dziesięć minut i trafiła właśnie na mo-„e^ kiedy ona, dławiąc się z obrzydzenia, wypluwała przeżutą nlel1t ice w dłoń i chowała do kieszeni. lale’! musia strasznie się zdenerwowała. Chwyciła Aurelię za ramię 7asała jak lalką. Aurelia nigdy nie widziała tak zezłoszczonej mamusi To było straszne. Mamusia zajrzała do tej kieszeni i zo-n1a via tam wstrętną papkę z szynki, jajecznicy i chleba razowego. 3 prawdę, lepiej już by było, żeby mamusia ją zbiła. Ale ona („ja, tylko się denerwowała i człowiek nigdy nie wiedział, kiedy się skończy. Zdjęła z Aurelii całe to zapaćkane ubranie i wstawiła ją do wanny.
lała wodę z prysznica i nie mówiła ani słowa. Zęby miała zaciśnięte tak, że aż na policzkach widać było twarde górki. Dała Aurelii piżam? i zaprowadziła ją, drżącą, do pokoiku. Tam zgasiła światło i kazała jej kłaść się do łóżka i spać.
Ale ona spać nie mogła. Już tak długo.
Mamusia nie pozwalała brać do łóżka Pieska. Piesek to była kudłata żółta zabawka jeszcze z dawnych czasów, kiedy Aurelia była dzieckiem. To wtedy zaczęła ssać kciuk, ssała go zawsze, kiedy tylko dotykała puszystego Pieska. Nie wiedziała, dlaczego to robi. Musiała ssać ten palec. To jej zawsze pomagało na strach.
Mamusia mówiła, że od tego ssania zrobi się Aurelii krzywy zgryz. Ale dotąd jakoś się nie zrobił. Poza tym Aurelia nawet nie wiedziała, gdzie go ma, tego zgryza, i wszystko jej było jedno, czy będzie to zgryz krzywy, czy prosty. Piesek jej pomagał. I to tylko było ważne.
Musiała Pieska ukrywać przed mamusią, a to nie było łatwe. W domu jest pusto i porządnie, mebli mało, a mamusia sprząta odkurzaczem każdy kąt. Ostatnio Aurelia znalazła dobrą kryjówkę dla Pieska: szafa z ubraniami. Na górnej półce, za letnimi sukien-^mi, których teraz nikt nie ruszał.
Za wcześnie jeszcze było brać Pieska do łóżka. Mamusia praco-^ła, może zajrzeć do pokoju.
Mamusia dużo pracuje.
Szkoda.
inne mamusie nie pracują, są grube i wesołe, i mają połamane pa-^okcie. , Na przykład mamusia Kopiec Ariety. U Kopiec Ariety zawsze jest bałagan sufitem. Dzieciaki wrzeszczą, a mamuś kapuśniak z kartoflami.
O, już.
Światło w pokoju obok zgasło wreszcie, a zapaliło się dal • zience. Woda szumiała, bulgotała w rurach, potem drzwi cicho stuknęły i mamusia w pantoflach podeszła do drzwi P^oiku, Aurelia stłumiła oddech.
Słychać było, jak mamusia westchnęła, trąciła lekko klamkę szła, wróciła i wreszcie otworzyła powoli drzwi
Dziecko momentalnie zamknęło oczy.
Mamusia nie podeszła bliżej. Stała w progu. Po chwili dało słyszeć ciche szczęknięcie zamka - drzwi się zamknęły. Skrzyni tapczan w sąsiednim pokoju i zaszeleściła kołdra. Zadzwoniła szkląnka. Z grzechotem przesypały się tabletki w marnusinym flakonie
Aurelia cierpliwie czekała.
Wreszcie wszystkie odgłosy ucichły.
Wstała, ostrożnie stanęła bosymi nogami na dywanie. Podeszła na palcach do szafy i cicho przysunęła krzesło. Wstrzymując oddech, nasłuchując każdego szmeru z sąsiedniego pokoju, wlazła na wyplatane siedzenie i otworzyła drzwiczki górnego segmentu. Odsunąwszy stos poskładanej odzieży, wyjęła zza niego Pieska.
Ledwie tylko dotknęła kudłatej, miękkiej tkaniny - już poczuła się lepiej. Starannie zamknęła szafę, zeszła, odstawiła krzesło pod ścianę i tuląc Pieska, po cichu wśliznęła się pod kołdrę. Schowała go pod prześcieradło, przykryła poduszką i położyła na niej głowę. Potem wsunęła rękę pod pościel i pogłaskała puszysty, miły łepek z kosmatymi uszami i gładkim, chłodnym noskiem.
- Kochany Piesku - powiedziała bezgłośnie. - To ja. Kciuk prawej ręki sam powędrował do buzi.
- No, śpimy. Śpimy sobie. Ty i ja. Deszcz pada, słyszysz? Brzuch już nie bolał. Dziewczynka przymknęła oczy i zapadła w głęboki
Lelujka czekał pod bramą, oblicze miał szeroko uśrnie-h a nos niebieski z zimna. Tryskające radością życia jego ocy swojskie i przyjazne. My
- Cześć, Jacek.
- Cześć, Janeczko.
- Zimno jak licho, nie?
- Zauważyłem. Śniadanie zjadłaś?
- O, tak - powiedziała Kreska bez przekonania,
- Aha. To masz tu ciepłą drożdżówkę. Właśnie nabyłem sam też nic nie zjadłem przed wyjściem.
Kreska spojrzała na niego, zaśmiała się i pokręciła głową, poczym zaczęła jeść drożdżówkę. Lelujka przyjął to dokładnie tak samo jak wierne psisko przyjęłoby klepanie po grzbiecie: spojrzał Kresce w oczy i zaczął się cieszyć. Ruszył przed siebie, ciężko podskakując i pogryzając ciastko, a Kreska, śmiejąc się, poszła jego śladem.
Było jej wesoło, bo dziadek już czuł się lepiej. Poza tym nie bała się dzisiejszej matematyki, gdyż nieoceniony Lelujka zaprosił ja do siebie na całą sobotę i wbił do głowy wszystko, co znajdować. się tam powinno. Nauka z Lelujka okazała się procesem dziecinnie prostym i bardzo wydajnym, ponieważ człowiek nie musiał patrzeć na jego rzęsy ani myśleć o jego ustach, ani obawiać się, że uzna on człowieka za idiotkę i tak dalej. U Lelujki było bardzo fajnie, poza tym dwoje małych Lelujcząt roiło się w mieszkaniu M-5, pani Lelujkowa smażyła chruściki. Lelujczęta pożerały je na gorąco i Kreska wyszła z tego miłego domu ogrzana i podniesiona na duchu.
Teraz największym jej problemem było -jak tu się odwdzięczyć poczciwemu Jackowi za tyle życzliwości.
Do szkoły dotarli w pysznych humorach i nawet fakt. że matematyka z panią Jedwabińską była na pierwszej akurat lekcji, nie zdołał im tak od razu zwarzyć nastrojów.
Pani Jedwabińską, uczesana w gładki i surowy kok, odziana w beżową sukienkę ze sztruksowym kołnierzykiem (z kołnierzyka wysuwała się o ton ciemniejsza apaszka, zawiązana z niezwykłą pr6’ cyzją), wkroczyła do klasy, mrożąc jasnym spojrzeniem dokładnie wszystko wokół. Na swoim stoliku ułożyła starannie torebkę, dziennik klasowy i teczkę tekturową formatu A-4, po czym stanęła wyprostowana i zaplotła palce obu dłoni. Wyglądała jakoś - definitywnie.
- D7ień dobry - powiedziała chłodno. - Jak wiecie, na tej lekcji powinna być matematyka.
cisza się zrobiła w całej klasie, nawet Lelujka znieruchomiał.
- jednakże - ciągnęła nauczycielka - po przemyśleniu wyda-„ które miały miejsce na ostatniej lekcji wychowawczej, posta-
•• •, nasię wisiała nadal pełna napięcia cisza. Słychać było, jak ilicv hałasuje traktor i cienki dziecięcy głos wykrzykuje piosenkę
n wronie. Na korytarzu stuknęły jakieś drzwi i ktoś przeszedł szybko dźwięcznie po kamiennej posadzce.
pani Jedwabińską nabrała tchu i oznajmiła:
- Wskutek waszego karygodnego zachowania, z którego nie będę na razie wyciągać konsekwencji, nie napisaliście testu na temat Co wiem o moich rodzicach”. Tłumaczyłam już wam, dlaczego to jest tak ważny dla moich badań test. Stosunek człowieka do własnych rodziców jest niezwykle istotnym czynnikiem budowy jego osobowości. Wszyscy wielcy psychiatrzy i psychologowie wskazują na ścisły związek rozwoju życia emocjonalnego człowieka ze sprawą jego stosunku do rodziców. I vice versa. Powstała nawet koncepcja, przyjmująca istnienie tak zwanych schizofrenogennych rodzin, gdzie uczuciowo zimna, niepewna w swej roli, despotyczna matka...
- I my mamy o tym pisać? - przerwał ktoś z uczniów głosem pełnym zgrozy.
Wychowawczyni niecierpliwie klasnęła w ręce.
- Powtarzam, że wasze wypowiedzi mają być dobrowolne i anonimowe. Janina Krechowicz może pisać bez obawy, że popełnia donos. Sprawę jej rodziców znam od dawna. To samo dotyczy Lelujki.
Cisza.
- Ok-urcze - popłynął w tej ciszy szept Jacka.
~ Spodziewam się - przemówiła znów wychowawczyni - że zamiast przeprosin, których wcale nie wymagam, Krechowicz i Le-iujka wezmą po prostu udział w naszym teście.
Spojrzała wyczekująco, więc Kreska wstała.
~ Nie, nie - powiedziała cicho. - Nie wezmę udziału. Zamiast tego bardzo panią profesor przepraszam.
Wszyscy uczniowie wstrzymali w tym momencie oddech. Wszystkie oczy z napięciem patrzały to na Kreskę, to na nauczycielkę. Ta ostatnia milczała, przygryzając wargę, a splecione rąk zacisnęły się tak mocno, że aż zbielały
Wstał Lelujka.
- Ja też chciałbym panią profesor przeprosić - powiedy Bardzo się wygłupiłem. Przepraszam raz jeszcze, zamiast ni’ testu.
Pani Jedwabińska w dalszym ciągu nie poruszyła się i nic ni wiedziała. Lelujka postał chwilę, nie doczekał się z jej strony żadnej reakcji, podrapał się w podbródek i usiadł. „^
- Zmusić was nie mogę - odezwała się wreszcie wychowawni tonem opanowanym. - Ale traktuję tę odmowę jako niesubordynację.
- A to niesłusznie! -zawołał Lelujka ze swego miejsca.
- Proszę?!
- Przecież sama pani profesor mówiła, ze test jest dobrowolny Więc mamy prawo odmówić.
- O, tak, macie prawo! - wybuchnęła pani Jedwabińska. - Ale już ja wam to popamiętam! Doskonale wiem, że odmawiacie tylko ze złośliwości! Tylko po to, żeby mi dokuczyć!
- Nie - rzekł Lelujka.
- Nie, naprawdę nie - dorzuciła Kreska.
- A więc co? Co jest powodem waszej odmowy?! Kreska zastanowiła się.
- To chyba ma związek z poczuciem godności - odpowiedziała.
- Poczucie godności! - szyderczo powtórzyła pani Jedwabińska. - Jakoś nie myślisz o niej, kiedy dostajesz dwóje za lenistwo! A w ogóle, za młoda jesteś na to. W szkole nie ma miejsca na roztkliwianie się nad swoją godnością, w szkole musi być porządek i dyscyplina! W szkole wykonuje się polecenia nauczycieli! Proszę w tej chwili wyjść na korytarz, stanąć w kącie i tam sobie porozmyślać o swoim poczuciu godności! No, już!
Kreska natychmiast bez słowa wyszła z klasy.
Wstał Lelujka.
- Ja też bym prosił - powiedział swoim dawnym, błazeńskim tonem.
- O co?!
- Też bym chciał do kąta. Nagle czuję, że mam godność - rzeK1 Lelujka z szerokim uśmiechem i przewrócił oczami.
Sam zmienić dziś plan.
- O, proszę cię bardzo - powoli i groźnie powiedziała pa’11
144hińska. - Wyjdź. Wyjdź. -I kiedy za Lelujka zamknęły •^^/wi potoczyła okropnym spojrzeniem po klasie. Widać do-si? . gię czegoś niepożądanego w twarzach uczniów, bo nagle P2 i” zimno: - Czy ktoś jeszcze nie będzie pisać z powodu tak ^’nego poczucia godności? zw ^ chwilę nikt się nie ruszył. Ale nagle wstał wysoki chłopak okularach, przewodniczący samorządu. w ___
- Ja - powiedział, ukłonił się i wyszedł z klasy.
I zaraz wstało jednocześnie trzech uczniów-spod okna. Jeszcze nie zdążyli wyjść z sali, jak podniosły się dwie dziewczyny. A po-„ zaczęli wstawać jedni po drugich - po kolei i razem, parami
nojedynczo - wstawali i bez słowa wychodzili z klasy. Przez otwarte wciąż drzwi widać było, jak się ustawiali na korytarzu, pod ścianą, obok Kreski i Lelujki.
W ciągu paru minut klasa całkowicie opustoszała.
Pani Jedwabińska stała przez chwilę bez ruchu, drżąc na całym ciele. Wydawać by się mogło, że zaraz wybuchnie okropnym płaczem albo zrobi coś zupełnie nieodpowiedzialnego.
Ale nic takiego się nie stało.
Opanowała się wielkim wysiłkiem woli.
Wzięła ze stołu torebkę, dziennik i tekturową teczkę. Wyszła na korytarz.
- Proszę wracać do klasy - powiedziała niegłośno i z naciskiem. - Wygraliście. Testu nie będzie - a ponieważ nikt z uczniów się nie ruszył, dodała jakimś specjalnym tonem: - Wracajcie, no. No już! Zanim was ktoś zobaczy. To ważne.
Szybkim krokiem poszła w stronę gabinetu lekarskiego.
Przez chwilę nikt nic nie mówił. Zapanowało zdumienie.
Potem wszyscy naraz zaczęli wracać do klasy.
- A widzisz? - powiedziała Kreska do Lelujki. - Jej głos brzmiał radośnie. - A widzisz? Ona naprawdę nie jest zła!
2.
Matylda zadzwoniła do Maćka w niedzielę wieczorem. Powielała, że jest o niego niespokojna. Tak długo się już nie odzywał! „wiedziała, że stęskniła się za nim, a głos jej zawibrował na nutę aK uwodzicielską, że Maciek poddał się na nowo dawnemu oczarowaniu. Umówił się, że wpadnie po nią zaraz po szkole około trzeciej - i że zabierze ją na obiad do baru szybkiej
W poniedziałek od rana Maciek był wesół i ożywiony n ° „&. wał sobie w łazience, ubrał się starannie, połknął bułkę z serkiem i wyleciał z domu jak strzała, wprost na zimną l)lonyll) poranną ulicę.
Przed domem Kreski zwolnił tempo, w nadziei, że ją nr po drodze i dowie się czegoś o zdrowiu profesora - ale Kreśl nie pojawiła. Widać poszła do szkoły na ósmą. Zresztą i tak a slyszał, że profesor czuje się lepiej
Pogwizdując wesoło. Maciek ruszył dalej, zapominając dokumentnie o Kresce już jakieś trzy metry za jej domem.
Nie myślał o niej i w szkole. Nauczyciele ostro pytali i Map, , też odpowiadał - z chemii. Dostał czwórkę, co go w pełni zadowoliło, bo chemii akurat zupełnie się wczoraj nie uczył.
Dopiero wychodząc po lekcjach dostrzegł przy końcu boiska tuż koło bramy, bury płaszcz Kreski i jej rdzawą czapeczkę. Kreska szła oczywiście z tym niedźwiedziowatym chłopakiem, z tym samym, co jej wczoraj tak wiernie asystował. Znów opychali się jabłkami.
Maciek poczuł lekką irytację, ale jednocześnie przyszło mu na mysi, by spojrzeć na zegar, więc spojrzał (była druga dwadzieścia), a kiedy przeniósł znów wzrok na boisko. Kreski już nie było.
No, nic.
Postał trochę w zimnym wietrzysku, ruszył na przystanek tramwajowy. Piętnastka podjechała jak na zawołanie, wskoczył na przednią platformę i przez zbity tłum pasażerów przedostał się do kasownika. Było zbyt tłoczno i ciasno, żeby się przemieszczać w kierunku pomostu, więc został na swoim miejscu, popychany i prasowany przez grubo odziane obce ciała.
Tramwaj jęczał i wył na zakrętach, kolebiąc się na oba boki, ludzie pokładali się na siebie, deptali sobie po nogach i ze zmęczeniem znosili kolejne szarpnięcia.
Na następnym przystanku dosiadł się tłumek spod kina „Bałtyk”- czyli osoby, którym nie udało się złapać bezpośredniego połączenia z Głogowskiej. Ponieważ mało kto wysiadł, ciasnota wzrosła w sposób widoczny i odczuwalny. Maciek wisiał zaczepiony jedną r?1^ o pręt pod sufitem, drugą przyciskał do siebie torbę z książkami-Na prawej nodze stanęła mu jakaś stara dama. Spostrzegła się Przeprosiła wznosząc w górę spłowiałe oczka, po czym ulokowała drobne nóżki na jego drugiej stopie. A Maćkiem, przyciśnięty plecami do jego ramienia, tęgi facet hnacy piwem udowadniał coś żonie. Z tyłu chichotały dwie cet P^ y Tramwaj zarzucił na Rondzie Kopernika, rozległy się clzlewc ania. Ale rozmów nie przerwano. Facet rugał żonę za rozrzutność, polegającą na nieustannym nabywaniu tłustego twarogu, podczas gdy chudy jest tańszy i też go można jeść. Dwie Jeżyny z tyłu zwierzały sobie sercowe sekrety w sposób dość drobiazgowo analizując charakter i zachowanie licznego otw chłopaków. Dojeżdżali do przystanku przy Moście Teatralgr0 kiedy Maćkowi się wydało, że usłyszał swoje nazwisko.
„W pierwszej chwili myślał, że się pomylił. Tramwaj zapiszczał przeraźliwie na zakręcie szyn i mogło się przecież zdarzyć, że człowiek uległ słuchowym omamom. Ale po chwili jedna z dziewczyn wymieniła imię Maciek - i wtedy o pomyłce raczej nie było już mowy, bowiem w dalszym ciągu padły słowa: - O, z tym to jestem umówiona na dziś. Idziemy na bardzo elegancki obiadek do baru szybkiej obsługi.
Maciek zaczerwienił się raptownie, bo oczywiście poznał głos Matyldy, choć poznać go było trudno; głos ten brzmiał zgoła nie zamszowe i wcale nie melodyjnie. Był piskliwy, trochę ordynarny i - co najgorsze - bardzo, ale to bardzo ironiczny. Druga dziewczyna zachichotała, a głos Matyldy obwieścił: - Na nic innego go nie stać. Biedota! Gdybyś widziała jego mieszkanie. Zupełne dno. Całować się nie umie, cały skompleksiały, ale ja go tylko chwalę i zaraz mam efekty. Biedaczek je mi z ręki.
Tramwaj właśnie się zatrzymał na przystanku przy Roosevelta. Tęgi facet od twarogu i jego bliska płaczu żona wysiedli, na dobre skłóceni. Wysiadła i stara dama, uwalniając stopę Maćka, wysiadło w ogóle sporo ludzi, dzięki czemu zrobiło się nieco luźniej.
Wtedy Maciek po prostu wykonał obrót i stanął twarzą w twarz z Matyldą.
Nic nie powiedział. Tylko na nią spojrzał. Zupełnie wstrząsnął nim fakt, że była taka sama jak zawsze.
Tyle że bardziej czerwona.
Patrzała na Maćka osłupiałym wzrokiem, usta miała otwarte w pół s °wa, a buraczkowy rumieniec zalewał ją coraz mocniej i mocniej.
Szczerze mówiąc, wyglądała dość głupawo.
Maciek poprawił pasek torby na ramieniu, odwrócił się i u, z tramwaju. Rozległ się ostry dzwonek, tramwaj odjechał ys^ Matyldę. Maćkowi się wydało, że razem z nią odjeżdżają jego naiwne złudzenia, wiara w człowieka, ufność i dziecinn^16 rozumialstwo - cały kawałek jego życia, zwany potocznie młodością
3.
Kreska i Lelujka jechali sobie właśnie o tej porze autobusem 7 na ulicę Lutycką. Olbrzymi kompleks szpitalny, położony na dalekich przedmieściach, otoczony był pętlą linii tramwajowych i autobusowych - niestety, nie najlepiej funkcjonujących. Kreska zmarzła na kość czekając na przystanku i Lelujka pożyczył jej swoje rękawiczki, ponieważ - jak twierdził - on sam nigdy, ale to przenigdy nie marznie w ręce. Kreska odchuchała się jakoś dopiero w nagrzanym wnętrzu autobusu. Ściśnięci w tłoku wieźli kompot i jabłka Lelujki. Profesora, co prawda, nadal nie wolno było odwiedzać, ale Kreska weszła w konfidencie z zażywną osobą rezydującą w portierni szpitala - i zaraz to, co w nieprzepisowe dni było niemożliwe dla zwykłych odwiedzających, przestało stanowić jakikolwiek problem dla Kreski. Mogła przyjść w dowolnej porze dowolnego dnia i za każdym razem została wpuszczona.
- Jak ty tego dokonałaś? - zdumiewał się w autobusie Lelujka, kiedy mu to Kreska oznajmiła. - Łapówkę wcisnęłaś czy co?
- Chyba zwariowałeś, przyjacielu - Kreska na to. - Jestem przeciwniczką łapówek. Ta pani zresztą na pewno ich nie bierze.
- Hy-hy - wyrwało się z Lelujki.
- Co za „hy-hy”?
- Ach, nic, nic, ty tego i tak nie zrozumiesz - ciepło powiedział Lelujka i spojrzał na Kreskę z bliska, po czym nagle spuścił oczy. - No więc, powiedz nareszcie, jak pozyskałaś tę damę.
- Normalnie, no - poprosiłam, żeby mnie wpuściła do mojego dziadka. Obiecałam, że będę niewidzialna dla personelu. I wystarczyło.
- No ładnie, i już od pierwszego dnia wlazłaś na intensywną terapie.
- Tak wyszło jakoś. Stałam przy drzwiach i przez szybę chciałam zajrzeć do środka, aż tu zobaczyła mnie pielęgniarka, dała mi kapcie i kitel. Widziałam dziadka, z daleka co prawda, ale widziałam. chwała Bogu, że najgorsze minęło. Chyba minęło, Jacek. Chyba tak.
Autobus utknął w korku na Obornickiej i stał tak jakiś czas piejących kłębach spalin. Lelujka westchnął, pomilczał chwilę powiedział wreszcie:
- Janka? Tylko się nie obraź, dobrze? Ja cię o coś spytam, a ty odopowiedz. Tak szczerze.
- No?
- powiedziałaś dzisiaj, że Ewcia Sopel nie jest zła.
- Bo nie jest - zareagowała żywo Kreska. - Co więcej, ma dużo racji. Jeżeli chcemy, Jacek, żeby nas traktowano jak ludzi z godnością - to miejmy ją, do licha, to zachowujmy się godnie. Z poczuciem godności moje nieuctwo i twoje wygłupy jakoś się nie godzą.
- Tak, Janeczko, zapewne, ale ja nie o tym chcę mówić. Tylko o tym, że zauważyłem, jak często ostatnio mówisz o ludziach, że nie są źli czy coś. Przecież zło istnieje naprawdę. Źli ludzie też. I ty wiesz o tym, bo nie jesteś ślepa. I tego, tak mi przychodzi do głowy, że ty się zgrywasz. Że to taki styl, że ty wszystkim przebaczasz i taka jesteś dobra. Przecież to niemożliwe, żebyś ty ją lubiła, tę Ewcię Sopel. Przecież dokucza ci tak, że masz nawet prawo do nienawiści.
- Skąd! - ostro zaoponowała Kreska.
- Ale to przecież jest wredny babus i histeryczka. W poprzek Obornickiej przejechała wreszcie kolumna wozów milicyjnych i wozów pancernych. Korek zaczął się rozładowywać. Autobus wykonał parę szarpnięć, kiwnął się na boki i ruszył.
- Jacek - powiedziała Kreska poważnie. - Nikt nie ma prawa do nienawiści.
Lelujka nabrał powietrza, ale Kreska jeszcze nie skończyła.
- Dziadek mi otworzył oczy - powiedziała, kołysząc się razem z autobusem. - Nikogo nie wolno nienawidzić i nikim nie wolno Pogardzać. Dlatego, Jacek, że nienawiść i pogarda są niszczące - niszczą tego człowieka, którym pogardzam, bo nie zostawiają mu Jyz szansy na odmianę. I niszczą też mnie - bo skoro jest we mnie miejsce na nienawiść, to znajdzie się miejsce i na zło. Więc ja z tym, f°zumiesz, walczę. Jeżeli wyczułeś jakąś sztuczność, to pewnie dla tego, że sama się jeszcze nie do końca przekonałam. Mi bardzo... no, bardzo do tego wybaczania zmuszać.
- Faktycznie - rzekł Lelujka. - Zauważyłaś, że do nien zmuszać się wcale nie trzeba? To ciekawe, nie? Czy to by zna wlsc1 że nienawidzić jest łatwiej niż kochać i wybaczać?
- No, jasne. Zło jest łatwiejsze.
- To co z Soplicą? Czy lubisz ją - czy tylko nie chcesz iei nienawidzic?
Kreska westchnęła.
- No, lubić to ją trudno - wyznała. - Ale nienawidzić tez ni można. Dziadek powiedział, że ona jest nieszczęśliwym człowiekiem i ja tak zawsze teraz na nią patrzę. A co? Myślisz, że ona nas nienawidzi? Pogardza nami?
Lelujka zastanowił się głęboko.
- Nie - odrzekł uczciwie. - Tego bym nie powiedział. Nie lubi nas, to wszystko.
Kreska postukała palcem w jego skafander.
- Nawet nie to! Ja już odkryłam, co to jest: ona z nami nie może się porozumieć!
- Nasz przystanek - zauważył Lelujka. Wysiedli.
Zimno było bardzo na tej pustej, płaskiej równinie - wiało przy tym trzy razy silniej niż w mieście. Trzeba było iść spory kawałek po zmarzłej grudzie, nim się doszło pod bramę szpitala.
- Może ona nie chce porozumieć się z nami - rzekł Lelujka wracając do poprzedniego tematu.
- Może i nie chce. Może się jej wydaje, że umniejszyłaby swój autorytet. Ale przede wszystkim chyba nie potrafi. Zawsze mi się wydaje, że ona tkwi w pudełku szklanym. Ona nas widzi i my ją widzimy, ale nie rozumiemy się zupełnie i wszelki kontakt jest niemożliwy. No, sam powiedz, czy to nie jest godne współczucia? Ona jest jak w więzieniu.
Lelujka umilkł na dłuższą chwilę i maszerowali tak bez słowa po asfaltowym podjeździe przed główną portiernią szpitala. Tu jeszcze nikt nie stawiał przeszkód, można było wejść na teren szpitala: najpierw szło się przez kilkaset metrów młodego parku, złożonego z oszczędnie porozmieszczanych wiotkich sadzonek, po”’ partych kijkami - wreszcie dochodziło się do rotundy z betonu. Za nią rozpościerało się gmaszysko szpitala miejskiego, a w nalinii—lecznica MSW. Oba budynki połączone były z ro-Wąskim wąskim pasażem. w otundzie owionęło ich gorące powietrze. Za oszkloną ścianką siedziała zacna obywatelka o lśniącym obliczu i łapiących P01^ gganych gładko włosach „- i posilała się chlebem z paszte-
- Dzień dobry - powiedziała Kreska, nachylając się do okienka.
- Ą! Dzień dobry! To ty, dziecko! - ucieszyła się portierka.
-Smacznego! - dodała Kreska. - Czy wpuści mnie pani jeszcze
- A pewnie, pewnie. Idź i pozdrów dziadka! Tylko żeby cię tam nikt nie widział! - przycisnęła guzik na stole, zaterkotał brzęczyk wielkich szklanych drzwi. Kreska szybko weszła do wnętrza olbrzymiego hallu.
Lelujka został w kącie przy drzwiach wejściowych. Oparł się plecami o ścianę, rozpiął skafander, rozluźnił szalik. Założył ręce na piersi i oddał się rozmyślaniom. Myślał sobie o tym, że przyjaźń jest piękną rzeczą, ale miłość jeszcze piękniejszą i tylko szkoda, że istnieją na świecie tacy ładni, dorodni chłopcy o gładkich buziach i złotych czuprynach, którzy nawet sami nie wiedzą, co odrzucają bezmyślnymi łapami. Westchnienia unosiły pierś Lelujki raz po raz, a twarz przyoblekła się w wyraz smętnego rozmarzenia, po których to objawach ślepy by poznał, co Lelujkę gryzie. Portierka spoglądała na niego z rosnącym zainteresowaniem, wreszcie przywołała
go do okienka.
- A kawaler też z rodziny? - spytała przychylnie.
Lelujka spojrzał na nią wilkiem. .
- Nie... yh... tego - wystękał. - Ja tylko... tak sobie. Żeby nie była sama. Portierka spojrzała na niego z całkowitym zrozumieniem.
- To jest dobre dziecko.
- Tak - zgodził się Lelujka z przekonaniem.
- Ja to się znam na ludziach - oświadczyła. Łyknęła herbaty, rozsiadła się wygodniej i rozwinęła następną paczkę kanapek z pasztetówką. - Patrzę i widzę: jak kto starych traktuje, taki jest dla innych. Na tamtą twoją dziewuszkę spojrzałam i od razu wiedziałam: czyste złoto.
- Tak jest - przytwierdził gorąco Lelujka. Portierka spojrzała na niego z uznaniem.
- Mo. A jak. Ona ma oczy uczciwe. Niech kawaler słuch oczach to ja wszystko poznam. Inny przyjdzie i tak kręci tym”” p0 łami, tak smyrga, tyle naopowiada, a ja swoje wiem. Takie ‘ §a’ nic nie wpuszczę. A niech no kawaler patrzy, gdzie teraz zna0) ^ dziewczynę, co by się tak o starego dziadka martwiła. Teraz co e go dziewuchom w głowie. Tak że od razu poznałam, że dziewii’1’^ jest szczere złoto. Ale nie ma się co cieszyć. Takim zawsze żyć trudniej.
Spojrzała na niego surowo.
- Tylko jej nie ukrzywdź - przykazała. - I nie obraź. Bo ‘ Pan Bóg skarżę.
Zbulwersowany jej podejrzeniami Lelujka oświadczył ostro ze nie ma takich zamiarów.
- A jakie? - chciała wiedzieć nieproszona opiekunka Kreski i wychyliła się z okienka do połowy.
Lelujka się wściekł, fuknął, odskoczył w swój kąt i zrobił minę oznaczającą, że nie zamierza wywalać wnętrza duszy przed byle jejmością. Jakie ma zamiary wobec Kreski, to była już tylko jego sprawa.
„Takie mam zamiary, że nigdy jej nie opuszczę - pomyślał. - Takie mam zamiary, że zawsze będę przy niej, a jak mnie odpędzi - to będę w okolicy, w zasięgu głosu, żeby zawsze mogła zawołać mnie na pomoc”.
Mimowolny i rozrzewniony uśmiech wypłynął na jego krościatą twarz i portierka, która popatrywała na niego przez szybkę, odsunęła znów ramę okienka i zawołała go:
- Kawaler! Niech no kawaler tu przyjdzie!
Kiedy po kwadransie pojawiła się uśmiechnięta Kreska, Lelujka w najlepsze siedział za szybą, gawędził sobie poufale z rozpromienioną portierką i jadł chleb z pasztetówką, zapijając go herbatą ze słoiczka.
4.
Kreska wróciła do domu dopiero przed piątą.
Dość długo jechali z tej nieszczęsnej Lutyckiej, potem Lelujka zaciągnął ją na obiad do baru mlecznego, potem jeszcze utknęli na dłużej w antykwariacie, gdzie na zasadzie dziwnego sprzężenia gin i inflacją pojawiły się nagle znakomite książki, niestety z ^’ywałych cenach - no i tak to zeszło. Szarawo już było, kiedy pożegnała Lelujkę pod bramą swego domu. ^res Teszcze jabłuszko - przypomniał sobie Lelujka, wracając „ół drogi-^ ska wyciągnęła rękę, ale jabłuszka już nie uchwyciła. Mała postać wypadła z bramy jak pocisk i bez słowa, w zajadłym cle pjy^ przylgnęła do kolan Kreski, Małe łapki z całej siły objęły n” nasię, a buzia wcisnęła się mocno w okolice żołądka Kreski. ^ ^
- Genowefa - powiedziała dziewczyna z zaskoczeniem. fisza. Tylko uścisk drobnych rączek stał się mocniejszy.- Co ty tu robisz? Co się stało? - schyliła się Kreska, usiłując ujrzeć dziecku w twarz. Ani słowa odpowiedzi.
- Kto to jest? - spytał zdumiony Lelujka. - Janka, co się dzieje? Kreska spojrzała na niego wymownie i położyła palec na ustach.
Sytuacja przeciągała się nieco i zaczynała być niezręczna. Kreska odczepiła wreszcie zimne ręce Genowefy od swej talii, przykucnęła przed nią i zajrzała w oczy. Boże, co za smutek w tej buzi.
- No, co, mała? - pogłaskała dziewczynkę po lodowatym policzku i poprawiła jej berecik. - Ależ zmarzłaś. Powiedz no słóweczko. Masz kłopoty?
- Nie - przemówiła Genowefa ochryple i z trudem. - Ja chcę do ciebie. Do twojego domu. Na obiad.
Kreska popatrzała na nią przez chwilę, nic nie mówiąc. Potem szybko przytuliła małą i wstała.
- Dobra, chodźmy - powiedziała. - Cześć, Jacek. Do jutra. Idąc z Genowefą po stromych schodach na czwarte piętro, Kreska zdała sobie sprawę, że sytuacja dojrzała do pytań. Chyba pani Borejkowa miała rację - z tym dzieckiem stanowczo coś jest nie w Porządku.
Jakie puste było mieszkanie bez dziadka! Za każdym razem, kiedy Kreska teraz wracała do domu, coś ją ściskało za gardło od tej Pustki. Pachniało tu nawet smutkiem - choć może sprawiały to te zwiędłe róże albo kurz.
Kreska zaraz energicznie wzięła się do dzieła, otworzyła okno, ^Paliła wszystkie lampy, nastawiła płytę „Najsławniejsze walce” i wyrzuciła zwiędły bukiet do kubła na śmieci. Ścieranie k stawiła sobie na później.
W kuchni usadziła Genowefę przy stole, dała jej jedno • Lelujki, obrane i podzielone na cząstki, i oświadczyła, ze biorą się natychmiast - ona i Genowefa - do smażenia raz smacznych i delikatnych racuszków, zwanych mnleskami.
Smutna i apatyczna Genowefa nie przejawiła zapału woh propozycji; siedziała przy stole sztywno, jak mała drewniana i kukiełka, i osowiale ogryzała paznokcie. Ale Kreska szybko z nią poradziła: zawiązała dziewczynce swój fartuch, wyjęła z lodówki twarożek i jajka i poleciła te produkty ucierać w misce z m garyną, a to dlatego, że z własnego doświadczenia wiedziała „ chwile chandry mijają najszybciej, kiedy się wykona jakąś pożyteczną pracę.
Jakoż Genowefa Bombkę rozchmurzyła się niebawem. Z chwili na chwilę stawała się weselsza i bardziej rumiana, kiedy tak mieszała w tej misce, dosypywała to mąki, to cukru, próbowała bez końca paluchem, czy dość słodkie, i wreszcie - całkiem sama smażyła racuszki na patelni z oliwą.
Udały się popisowo - były chrupiące i złote, miejscami tylko zwęglone. Kreska posypała je cukrem i zaczęły jeść - obie zarumienione od gorąca, pobielone mąką i zadowolone z siebie. Kreska zjadła dwa małdrzyki. Genowefa pochłonęła ich dziesięć i pół. Potem napiły się herbaty, umyły naczynia i Genowefa podjadła mimochodem z talerza jeszcze trzy placki, co upewniło Kreskę ostatecznie, że dziewczynka jest chyba systematycznie głodzona. To było jedyne racjonalne wytłumaczenie tych jej ciągłych wizyt w obcych domach i upodobania do posiłków.
Toteż, kiedy zasiadły sobie na pluszowej kanapce, w kąciku za czerwoną zasłoną. Kreska spytała dziewczynkę wprost:
- Bardzo byłaś głodna?
Genowefa (samo szczęście rumiane i uśmiechnięte, rozwalone beztrosko na zielonym pluszu) przeciągnęła się rozkosznie i odparła, że nie.
- A obiad jakiś jadłaś dzisiaj? - pytała dalej Kreska, pet”8 niesmaku z powodu swoich metod śledczych.
- Jadłam, ale niedobry. Pani Kura mi dała - odpowiedziała dziewczynka, wlepiając oczy w fotografię na ścianie.
- Kto to jest pani Kura? ‘” wefa zerwała się i stanęła na kanapce.
- kto to jest ta pani? - odpowiedziała pytaniem na pytanie, palcem wskazując zdjęcie.
- Moja mama - odpowiedziała Kreska. ^ nowefa w skupieniu wpatrywała się w fotografię.
- Nie mieszkasz z mamą?
/- Nie.
- Dlaczego?
dlatego... - zaczęła Kreska, westchnęła, popatrzała na małą.- Ech, mała, mała. Co ty wiesz. Bo nie mogę.
- Dlaczego nie możesz?
- Geniusiu, nieładnie tyle pytać.
- Ty mnie pytałaś - poważnie odpowiedziała Genowefa i Kreska się zachłysnęła, nie wiedząc, jak rozumieć te słowa. Czy Genowefa potrafiłaby dać do zrozumienia w tak okrężny sposób, że pytania Kreski są jej nie w smak? Czy też raczej pytała o fotografię przypadkowo i przypadkowa była jej konkluzja?
Milczała, przyglądając się dziewczynce. Genowefa usiadła po turecku na kanapce i jakoś nagle zamyśliła się, spoważniała. Cała buzia jakoś jej zmierzchła, a oczy, iskrzące się aż do tej pory humorem, teraz się zamgliły.
Kresce zrobiło się nieswojo.
- Co ci jest? - spytała.
- Booli mnie brzuch... - odpowiedziała dziewczynka przeciągle, jak przez sen. Kreska uśmiechnęła się z ulgą. A więc to była przyczyna!...
- Nic dziwnego, że cię boli - zauważyła. - Pożarłaś straszne ilości placków.
- Co? - spytała Genowefa ciągle tym samym rozkojarzonym tonem. - Muszę iść do domu. Ale jeszcze mi się nie chce. Jeszcze tu pobędę.
- Hm - powiedziała Kreska, ukradkiem zerknęła na zegarek ‘ zaczęła się zastanawiać, jak by tu się uwolnić od towarzystwa nienasyconej Genowefy.
Była godzina siódma i z wolna sprawa lekcji (zwłaszcza tych ćwiczeń z matmy) stawała się paląca.
- Czy w domu nie martwią się o ciebie? - spytała dyplomatycznie.
- Nie.
- Muszę jeszcze odrobić lekcje.
- Odrób - zgodziła się łaskawie Genowefa. - Ja oglądam książki sobie
- A co planujemy na potem? - spytała Kreska.
- Potem może pójdę. Bo będzie już późno, nie?
- Na pewno. Na pewno będzie bardzo późno, bo ja mam do nadrobienia dużo trudnych lekcji. Może ja cię odprowadzę do dom już teraz?
- Odprowadzisz mnie?! - ucieszyła się Genowefa.
- Tak jest. Okrężną drogą, żeby było dłużej.
- To idziemy! - poderwała się z entuzjazmem Genowefa i się. gnęła po swoje botki.
Potem złapała kożuszek i czapkę i w mgnieniu oka, gotowa do wyjścia, stanęła przy drzwiach.
- Ja bardzo lubię, jak mnie ktoś miły odprowadza - wyznała z głębi serca. - Ostatnio Maciek mnie odprowadził. Zaraz, kiedy to było. Aha, przedwczoraj. Jak musiał całować Matyldę.
Kreska aż podniosła głowę i przerwała zapinanie butów.
- Całował ją i całował - dorzuciła Genowefa z pretensją.
- Cicho! - powiedziała Kreska ostro i gwałtownie, a Genowefa umilkła, przestraszona.
- Co? - spytała żałośnie.
- Nie gadaj tyle - burknęła Kreska ze złością, ale zaraz się zreflektowała, bo Genowefa bardzo silnie zareagowała na jej gniewny ton: zachłysnęła się, przytłumiła oddech, stanęła nieruchomo i wpatrzyła się w Kreskę tępym, zamkniętym, obcym wzrokiem. Wyglądała przez chwilę tak, jakby nie mając gdzie się skryć, schowała się w siebie.
- Hej, co się dzieje? - powiedziała Kreska łagodnie i dotknęła głowy dziecka. - Co masz taką minę?
- Nie gniewaj się - odtajała Genowefa.
- Nie gniewam się. Naprawdę. Przecież nie ma o co.
- To dobrze.
- Idziemy?
- Aha.
Kreska zapięła płaszcz, owinęła szyję szalikiem i pogasiła światła. Otworzyła drzwi wejściowe - i stanęła oko w oko ze zdyszanym Maćkiem.
- Maciuś! Dzień dobry! Dzień dobry! -pospieszyła Genowefa wylewnym powitaniem. z Maciek, jak zwykle po niespodziewanym ujrzeniu Genowefy, nąjpierw musiał ochłonąć i przyjść do siebie.”
-Q, tego... to ty, mała - rzekł wreszcie. - Cześć. - Z konsternacją przyjął takt, że Genowefa objęła go ściśle za nogę i nie s youszczała jej odtąd z objęć ani na moment. - Cześć, Kreska - 7ekł parząc niepewnie. - Przyszedłem zapytać, czy czegoś nie potrzebujesz. Kreska powoli pokręciła głową, odwracając wzrok. Nie mogła na niego patrzeć.
- A byłaś w szpitalu? Lepiej już z nim? , Kreska skinęła głową.
Maciek chrząknął i ściągnął brwi.
- Wychodzicie?
- Tak! - odpowiedziała Genowefa z zapałem. - Kreska mnie odprowadzi okrężną drogą!
- Może ja bym też się przeszedł? - zastanowił się Maciek.
- Tak! - wybuchnęła entuzjazmem Genowefa. - Tak! Maciuś! Chodź z nami, Maciusiu! To będzie pysznie! Kreska milczała, lecz Maciek uznał to za dowód przyzwolenia.
- No to już - rzekł dziarsko. - Genowefo, puść moją nogę, a w zamian daj mi dłoń. Te schody są strome jak Matterhorn.
Na ulicy Kreska uporczywie milczała. Natomiast Genowefa gadała za troje. Opowiadała o jakichś koleżankach z podwórza, o Aurelii, o Ariecie, potem przerzuciła się na relację o pszczółce Mai, następnie pokrótce streściła, co jada się u państwa Borejków w dni powszednie, a co u państwa Lewandowskich w niedzielę, poinformowała Maćka, że jeśli chodzi o jej tatusia, to jada on obiadki w pracy, bo taki jest zajęty, że go prawie nie ma w domu. Szczęśli-^ wylewna i rozgadana, nie zauważała przy tym, że zarówno Maciek, jak Kreska zupełnie jej nie słuchają i nie mówią nic, poza „loże krótkimi bąknięciami w rodzaju „no, no” lub „uhm”.
Każde z nich bowiem zajęte było swoimi myślami.
Kreska postanowiła właśnie powrócić do poprzednich postanowiń (które złamała, będąc w afekcie, owego piątkowego wieczo-ru) i nie odzywać się do Maćka, o ile to będzie możliwe. Myślała też, że dobrze, cudownie tak się idzie z Maćkiem ramię w ram jest w tym wspólnym marszu jakaś wspólna radość. Jedyna 7 lę’ że jaką los jej przydzielił. Wszystkie inne radości bowiem nale’8^’ Matyldy.
Co do Maćka, też było mu bardzo miło iść tak z Kreska w nogę w zwolnionym tempie, w chłodnym, wilgotnym powietr^ Kiedy zerkał w bok, widział zamyślony, delikatny profil Kre^” zupełnie jakoś niepodobnej dzisiaj do dawnego dziarskiego k” prała. Profil Kreski wynurzał się z mroku to oblewany niebieski^ blaskiem latarni jarzeniowych, to znów żółtymi światłami samo chodowych reflektorów. Kreska szła z rękami w kieszeniach, patrzą w chodnik, utknąwszy podbródek w gruby węzeł szalika, i Maciek zauważył, że jej długie rzęsy podginają się na końcach jak płatki tych drobnych kwiatków... jakże one się zwały? Wszystko jedno Nagle mu się spodobało to jej ciche zamyślenie i przestał się trapie myślą, że Kreska znów jest o coś obrażona. Mógłby tak dalej iść i iść, ale oto ulica Mickiewicza utknęła w poprzecznej Jeżyckiej i znaleźli się na nowym osiedlu upstrzonym żółtymi albo sinymi okienkami w wysokich dwunastopiętrowych blokach.
Genowefa, nieco bardziej milcząca teraz, doprowadziła ich pod swój wieżowiec na Norwida i stanąwszy przed nim jak wmurowana, zagapiła się w okna.
- Mama już jest - powiedziała niespokojnie. - Wcześniej dziś wróciła.
- No, to bywaj, dobranoc - rzuciła Kreska. - Czy może odprowadzić cię aż do drzwi?
- Nie - powiedziała Genowefa, z chwili na chwilę coraz bardziej nieswoja. Nagle spojrzała dzikim wzrokiem, usta wykrzywiła w podkówkę i dramatycznie przypadła do Kreski, obejmując ją w pasie ramionami. - Kocham cię - powiedziała szybciutko i niewyraźnie, z nosem wciśniętym w płaszcz dziewczyny. Potem odskoczyła i biegiem rzuciła się do swojego bloku. Wpadła w drzwi, mignęła za wielką szybą i znikła.
- Dziwaczny dzieciak - powiedział Maciek.
Kreska, wstrząśnięta, stała bez ruchu i patrzała ciągle za Genowefą. - Ja tam chyba pójdę - oświadczyła zapominając, że miała przecież nie odzywać się do Maćka.
- Co? Gdzie?
- Pójdę zaraz do jej domu. Coś tu faktycznie nie Jest w porządku- wbiegła po schodach.
Maciej z3 nia, Odnalazł ją przed listą lokatorów stała i ze zmarszczonym tern czytała nazwisko po nazwisku.
- Jak ona się nazywa twoim zdaniem? - spytała, kiedy stanął
- Bombkę - odparł Maciej, poszukawszy przez chwilę w parni^’• ,
- pompkę.
- Nie, Bombkę, na pewno. Na całej liście nie ma ani Bombków, ani Pompków.
- Ale to przecież nie jest kompletna lista! Patrz, jakie te kartki poobrywane. A zresztą, może to wcale nie jest jej blok. Może siępomyliła?
- Już raz ją odprowadzałam do tego właśnie. Zresztą, patrzała dziś w swoje okno. Zauważyłaś, w które?
- Nie. Nie zauważyłam.
- No to jej raczej nie znajdziemy.
- Tak.
- To co, wracamy? Odprowadzę cię.
- Tak, muszę wracać. Nie odrobiłam lekcji.
- Kreska, mam świetny pomysł. Pójdę z tobą i pomogę ci w matmie.
- O, nie!!! Nie chcę, żebyś do mnie przychodził.
- Hm, no cóż. Możemy pójść do mnie. Pamiętasz, jak nam się fajnie uczyło przy kuchennym stole?
- Nie.
- Co „me”, Kreska?
- Nie pamiętam.
Maciek spojrzał na nią ze zdziwieniem. Ale nic nie powiedział. W milczeniu poszli przez osiedle, w milczeniu przebyli skrzyżowanie i ruszyli pod górę ulicą Mickiewicza. Szpital Raszei, pokratkony żółtymi światłami, przesunął się po lewej jak olbrzymi, ciemny Parostatek. Potem była cicha i mroczna uliczka, którą minęli, by kręcić w równie cichą i mroczną ulicę Krasińskiego. Jej wylot ^ajdował się dokładnie obok domu Kreski.
- Janka - przemówił nagle Maciek.
Kreska aż przystanęła ze zdziwienia.
- Janka? - powtórzyła pytająco. - Już nie Kreska?
- Tak - przyznał Maciek. - Od piątku już nie jesteś dla dawną Kreską. Ujrzałem cię w zupełnie innym świetle- głęboki ton w jego głosie sprawił, że Kresce zatrzepotało serce
Ale milczała.
Słychać było tylko odgłos ich kroków na kamiennych płytach
Ciemność wokół była wilgotna i aksamitna, światła lśniły czysto i miękko.
- Chciałbym, żebyś była moją dziewczyną - wypowiedział Maciek w formie luźnej propozycji. ‘^ Kreska odzyskała oddech mniej więcej po pięciu sekundach.
- Wydaje mi się, że już masz swoją dziewczynę, Maćku - stwierdziła spokojnie.
- Z Matyldą koniec! - zakrzyknął Maciej. - Okazało się, że jest nikczemna!
Kreska westchnęła.
- I od razu ujrzałeś mnie w innym świetle.
- Janka, ty chyba źle to rozumiesz. Jedno z drugim nie ma nic wspólnego.
- Ma.
- Nie ma!... Zwyczajnie, podobasz mi się. Lubię cię. Kreska zatrzymała się przed swoją bramą.
- Ja też cię lubię - szepnęła miękko. - I szanuję cię, Maciek. I dlatego postaram się zaraz zapomnieć o twoim nietakcie.
- Nietakcie!... Słuchaj, no co ty... co ty mówisz?! Ja ci przecież tylko proponuję...
- ...Falsyfikat - wpadła mu Kreska w słowo.
- Falsyfikat?! Co-co ty wygadujesz, u diabła! Ty mnie po prostu obrażasz!
- Ty też mnie obraziłeś! - powiedziała Kreska cicho i szybko.
Maciek był strasznie rozgoryczony i kipiał ze złości.
- Baby! - wybuchnął. - Okropność! Jedna gorsza od drugiej! Ty masz okropny charakter. Kreska, ty masz okropnie trudny charakter! Idź do klasztoru! Albo czekaj sobie na królewicza z bajki!
- Tak. Poczekam sobie - powiedziała Kreska, z trudem hamując łzy.
- Nazwała mnie falsyfikatem? - unosił się Maciek, trzęsąc jakby wzywał sprawiedliwości od wyimaginowanych świad-^w zajścia.
- Nie ciebie, tylko sytuację.
- Co za różnica?!
- Szkoda, że nie widzisz. Tej różnicy.
- pewnie, że nie widzę! Nic nie widzę! - huknął Maciej, przywaiac twarz do twarzy Kreski i z wściekłością usiłując zajrzeć w oczy, co było niemożliwe z powodu gęstego mroku. Swieci-L tylko latarnia uliczna. W kamienicy Kreski, a także w sąsiednie, Maćkowej, znowu wysiadła elektryczność.
- Widzę, że mnie nienawidzisz, oto co widzę! Jesteś niedobra jak ten... jak kawał lodu!
Kreska umilkła raptownie i spuściła głowę, a Maciek zipał chwilę w ciemnościach, wysapując złość. Nagle dotarło do niego jakieś urywane westchnienie, jakieś siąknięcie ciche. Przyjrzał się z bliska.
Płakała.
Chyba po prostu w ogóle nie mógł znieść jej płaczu. Toteż gwałtownie i dla samego siebie niespodziewanie objął biedną beksę ramionami i przytulił policzek do jej czoła.
- Cicho - powiedział burkliwie. - Ciągle tylko beczysz i beczysz.
Kreska stała bez ruchu i bez słowa - i chyba nawet nie oddychała.
- Histerie jakieś - dodał Maciek głosem nieco łagodniejszym. - Coś ty zupełnie nie masz odporności życiowej.
Żeby ją nieco pokrzepić, pocałował ją w czoło. Potem w policzek. A potem w usta.
Były ciepłe, miłe i słone od łez.
Serce mu stopniało do reszty.
- No, już nie rycz - powiedział surowo. Kreska ożyła nagle.
- Puść - szepnęła. -Wyswobodziła się z jego objęć i otarła oczy wierzchem dłoni. - Ma-Maciek... - wytarła i nos. - Ja się już do ciebie więcej nie odezwę. Nie chcę cię znać - powiedziała tragicznym szeptem. - To jest jedyne honorowe wyjście. Koniec z na-„^ Maciek. Nie ma dla nas najmniejszej szansy.
- Ale... Janka! Co ty... przestań się wygłupiać!
- Ja się wcale nie wygłupiam - wyrzekła Kreska cicho i wyrżnie. - Ja tylko nie chcę takiego, Maciek, tombaku.
Odwróciła się nagle i wpadła do swojej bramy, jakby ją kto go Ale Maciek ani myślał ją gonić. Stał w miejscu, serce mu mo biło, a w głowie kołatało się jedno zasadnicze pytanie: co to zr^0 jest tombak, do cholery?!
7.
- Co to jest tombak, do cholery? - spytał Maciej brata. Piotr Ogorzałka siedział przy biurku i z zapałem gryzmolił w swoim zeszycie.
Światła nadal nie było, więc pisał przy świeczce.
- Hę? - ocknął się podrywając głowę. - Tombak? No - udawane złoto. Imitacja. Nie przeszkadzaj.
- Imitacja! - powtórzył z pasją Maciej i kopnął krzesło.
- Cicho bądź, dobra?
- Wariatka, psiakrew, wariatka! Zawsze czułem, że to wariatka - indyczył się Maciek, chodząc od ściany do ściany. W pokoju było obco, mrok zalegał nisko kąty, jak czarny dym; płomyk świecy chybotał na biurku i w lustrze wiszącym naprzeciwko. Piotr podniósł głowę raz jeszcze - ukazując demonicznie podświetlone oczodoły i dziurki w nosie głębokie jak kratery.
- Kto wariatka? Matylda? - spytał.
- Kreska! - odpalił z wściekłością Maciej.
- Kreska?
- Tak, ona! *
- Jakoś dawno - rzekł Piotr - nie słyszałem o Kresce, hm. hm. Maciek spojrzał na niego morderczym wzrokiem.
- A co słychać u Matyldy? - zainteresowało Piotra.
- Może byś się przymknął - zaproponował Maciek, łyskając oczami jak Kmicic. - Bo, psiakrew, eksploduję.
- To nie gadaj do mnie. Ja sobie piszę spokojnie, a ty gadasz.
- Do siebie gadam, do siebie!
- Zły objaw.
- W ogóle jest źle - rzucił Maciek, kontynuując spacer po pokoju. Był zgarbiony, ręce wbijał w kieszenie portek i patrzał spode łba. - W ogóle jest źle - przystanął. - A co, jeśli ona naprawdę -nie chce mnie znać?
- Kto? Matylda?
- piotrek!!! Ja ci radzę, skończ z tą Matyldą.
- Ja? Ty byś z nią lepiej skończył.
- Skończyłem - warknął Maciej. - A teraz się odczep, hę?
piotr odłożył pióro.
-skończyłeś z Matyldą, a wściekasz się na Kreskę? - spytał p ciekawością, wodząc oczami za młodszym bratem.
= Bo Kreska ze mną skończyła.
- A! - rzekł Piotr.
- Nie chce takiego, powiada, tombaku - pożalił się niespodziewanie Maciek.
piotr skrył uśmiech za dłonią.
- Ma rację, że nie chce tombaku. Ona w ogóle jest mądra dziewczyna. Ty się jej słuchaj. Maciuś.
- Dziewczyny się będę słuchał, też!...
- Czasem można, a wręcz należy - lakonicznie oznajmił Piotr i ponownie wziął się za swoją pisaninę.
Maciek nadal zachowywał się jak lew w klatce. Chodził z kąta w kąt i porykiwał.
- Mądra, mądra! - wykrzyknął impetycznie. - Wcale nie jest mądra! Głupia jest, głupia! I ja jej nie znoszę.
Piotr nawet już nie podniósł głowy; westchnął tylko z rozbawieniem.
- Nie cierpię jej! - wrzasnął Maciek, kopiąc niewinne krzesełko po raz drugi. - Ma okropny charakter!
- Lepszy okropny niż żaden - wyraził się filozoficznie Piotr i przewrócił kartkę zeszytu.
Maciek już go nie słuchał, bo wyraźnie w nim wezbrało. Stał teraz pośrodku pokoju, fukał, prychał, tupał i machał rękami, wykrzykując gorączkowo:
- W życiu! W życiu nie słyszałem od niej dobrego słowa! Za nic człowieka nigdy nie pochwali! Albo ruga jak hydraulik, albo milczy, cholera jasna psiakrew.
~ Strzeż się kobiet, które cię chwalą - wtrącił Piotr. - Ko-„’sty, Maciuś, myślą, że nie ma na mężczyznę lepszego sposobu niż pochlebstwa. Co gorsza, wydaje mi się, że mają rację. Dlatego na twoim miejscu ceniłbym sobie słowa zdrowej krytyki, bo te przynajmniej dowodzą szczerości. l - - Ależ ja nie szczerości od niej chcę! - wybuchnął Maciek.
- Nie? A czego?
- Czułości - zdecydował się Maciek po krótkim namv’i- Tak. Czułości i romantyzmu.
- Moim zdaniem. Kreska zawsze miała dla ciebie dużo czułości. Widziałem, jak na ciebie patrzy,
- Tak? - ucieszył się Maciek. Po czym zmierzch!. - Ale teraz to i tak się skończyło. Nie chce mnie znać, powi d Przez tę przeklętą Matyldę! a-
Mocne walenie w drzwi udaremniło Piotrowi dalsze nauki iv „sam sobie jesteś winien”. Piotr polecił
: - Otwórz.
- Kto tam? - spytał Maciek u drzwi wejściowych.
- To ja - powiedział wesoły głos. - Gabriela.
8.
Weszła z latarką i kurtką na ramionach, podrzucając na dłoni bezpiecznik.
- Przepraszam, że was straszę pukaniem - powiedziała - ale oczywiście dzwonek nie działa, jak wszystko. Poszłam naprawiać korki i po ciemku zgubiłam resztkę drutu. Macie może drut, chłopaki?
Piotr porwał się zza biurka, po czym usiadł znowu, przypomniawszy sobie, że drut ma w szufladzie.
- Pani pozwoli, ja to zrobię - rzekł szarmancko, odbierając Gabrysi bezpiecznik. - Wstyd nam, że to pani... tymi rączkami... - speszył się lekko, spojrzawszy na Gabrysine rączki, które były równie mocne, jak jego własne. - To jest... tego... po prostu, pisało mi się tak dobrze, że nie chciałem sobie przerywać, wolałem zapalić świeczkę...
Gabrysia spojrzała na niego żywo.
- A co pan pisze? - spytała, siadając przy biurku naprzeciw Piotra.
- Piotr pisze kronikę.
- Historię - sprostował starszy Ogorzałka. - Zrozumiałem któregoś dnia, że to, co przeżywamy dziś, już jutro stanie się części historii. Pamięć jest zawodna. Po latach ten mój zeszyt będzie bezcenny. Wszystko tu mam. Każdy dzień. Każdą zbrodnię. Każde kłamstwo.
- Myślisz, że tylko z tego tworzy się historia? - obruszyła się niepostrzeżenie przechodząc na „ty”.- Tylko ze zbrodni Oabry- kłamstw
- Na ogół - potwierdził ze smutkiem Piotr.
- Ejże, a bohaterstwo? A idee? A...
- Tak, tak, idee, te wszystkie piękne idee, które nieodmiennie nikczemnieją...
- No, co za brednia!... - usiłowała dojść do głosu Gabriela,
ale Piotr się uparł.
- Żadna brednia. Popatrz tylko na ten świat. Popatrz na tę degradację, popatrz na ten upadek kultury i obyczaju. Popatrz na upadek wszelkich autorytetów...
- Jezus Maria, ludzie, trzymajcie mnie, co on gada?!...
- Oczywiście - galopował Piotr, zapalając się w miarę mówienia coraz bardziej. - Jeżeli stosowanie się do wskazań autorytetów: rządów, ideologii, sztuki, nauki prowadzi do demoralizacji, upadku, rozkładu społeczeństw—to znaczy, że odrzucono pewne wartości podstawowe, a przede wszystkim prawdę!
- Kto odrzucił?! Kto odrzucił?! - impetycznie poderwała się Gabriela i oparła się oburącz o biurko. - Ja nic nie odrzucałam, kolego, ty mów za siebie... ty...
- Światem rządzi kłamstwo, nienawiść i chciwość - skondensował się Piotr.
- Coś takiego odkrywa się na ogół w wieku pokwitania! - wrzasnęła Gabriela, lecz Piotr nie zwracał na nią uwagi.
- I chciwość - powtórzył dobitnie. - Nadszedł czas na jakiś nowy prąd. Ale on się nie pojawi.
- On się już pojawił! - Gabriela huknęła pięścią w blat biurka.
- A skąd. Ten świat jest już jałowy i bezpłodny jak suche drzewo...
- Będzie taki - .powiedziała ostro Gabriela, mrużąc oczy. - Będzie taki, jeśli wszyscy zaczniemy myśleć tak jak ty. Sam ty Jesteś, bratku, jałowy jak suche drzewo. A do tego ślepy jak bezpłodny kret. Co ty się bierzesz do opisywania świata - ty, który nie widzisz kolosalnego słonia przed samym twoim nosem?!...
- Słonia?! - osłupiał Piotr.
- To metafora była, metafora, ty krecie. Chcę powiedżieć,źc „a naszych oczach, stary, świat się odradza i zmienia. Powstaje „owa moralność, nowe idee, nowa cywilizacja miłości...
- Co? Cha, cha, cha! - zaśmiał się gorzko Piotr. _ p zacja miłości! Popatrz na ten świat, popatrzna ten świat’ p^1*1’ ile trupów dzisiaj padło na całym globie!...
- Ale co to ma do rzeczy...
- Co? Co?! To nie ma nic do rzeczy? Ach, no tak. To my nie mamy o czym gadać w takiej sytuacji...
- Celowo mnie nie chcesz zrozumieć! - krzyknęła Gabriela Cywilizacja miłości powstaje mimo całego zła, to chciałam pow~” dzieć i...
- Boże, jak ja nie lubię idealistów! - krzyknął Piotr, łapiąc <;’ za czoło. - A zwłaszcza idealistek! Naiwni i szkodliwi...
- Szkod-li-wi?! - wyskandowała z furią Gabrysia i powstała z miejsca. -To właśnie idealiści zmieniają świat, kolego. Oni ‘a nie takie zapyziałe i ponure świrusy, jak...
- No, no! Tylko nie zapyziałe! Tylko nie zapyziałe! Gabrysia zgrzytnęła zębami, hamując się przed powiedzeniem czegoś jeszcze gorszego.
- Dawaj ten drut - mruknęła niechętnie. - Dziękuję. Gadać z tobą szkoda, stary, a korki sama naprawię.
Wyszła z hukiem, a Piotr i Maciej jakiś czas nie patrzeli na siebie.
- Wiesz co, Piotrula? - przemówił wreszcie Maciej. - Lubię, jak mi udzielasz rad co do kobiet. Zwłaszcza trafne było to, co powiedziałeś na temat zdrowej krytyki. Jak to szło?... Krytyka dowodzi szczerości... nie?
- Uspokój się. Macieju, bo cię zdzielę - wyrzekł z trudem starszy brat, opanowując wybuch wściekłości. - Pani Gabriela jest oczywistą feministką i jako taka nie może występować w moich rozważaniach o kobietach. Płeć żeńską. Macieju, można podzielić z grubsza na: baby, babsztyle, babusy, babki, kobietki, ko-bieciątka oraz chłopczyce. Najmniej w tym gronie jest kobiet, Macittju, Kobiet - bo Kobieta - to brzmi dumnie. Otóż Gabriela Borejko...
- Jest mądrą dziewczyną, Piotrusiu - przerwał mu obłudnie Maciek. - Nawiasem mówiąc, dziewczyn jeszcze nie włączyłeś do swej klasyfikacji. Ona jest mądra dziewczyna, więc się jej słuchaj. Czasami można, a nawet należy.
- Czy mi się zdaje, smarkaczu, czy mnie przedrzeźniasz?!
- Ja .tylko powtarzam twoje mądre słowa, braciszku. Miałe5 wiele racji. Nawiasem mówiąc, Gabrysia też ma wiele racji.
- Taa?
- Tak. Byłby już czas, żebyś wylazł ze swojej skorupy. Bo inaczej naorawdę będzie z ciebie niezły świrus. ienacka rozbłysła lampa na biurku.- no widzisz? - powiedział Maciek zdradziecko. - I korki
„awiła- O”3 rna ^e*3- ^° mówisz?... na^ Nie dziwię się, że mąż od niej uciekł- oświadczył Piotr Ogotka i demonstracyjnie zgasił światło.
r.n0!615^ F”0’ meblesk0 i słonecznie; prawdziwie wiosenny podryw l ^Juz lw.ltu g0^^0^ się w bezlistnych koronach
cacn.rn^ zal:tobll.wy wietrzyk Przeganiał po wilgotnych ulicach aromat świeżej z.em, - i kazał myśleć o ogródkach, kwiatacn, sadzonkach, siewach inspektowych i nawozach sztucznych.
ł2 ?7w.”oscl,ą ? T3^3 - lub P^y^nieJ zbliżona - nawiedzała dziś myśli każdego z przechodniów.
Ale me Ewę Jedwabińską;
Ubrana w beżowy płaszczyk wiosenny, uczesana w perfekcyjny umalowana z japońską precyzją, wyszła z domu punktual- oa siódmej, ziewającą Aurelię pozostawiając u Lisieckich. Aurelia I1le ł° co prawda, sporo czasu przed sobą, bo jej zajęcia w zerówce P1la nały s1? ° dziewiątej - ale ^wa chciała jak najszybciej zo-zac’ sarna. Potrzebowała tej półgodziny, żeby się zastanowić i ze-S wszystkie siły.
Wolnym krokiem poszła w górę ulicy Mickiewicza - bardzo myślona i bynajmniej nie pogodna. Wiosenne podmuchy w naj-z iejszym stopniu nie miały na nią wpływu. Miała przed sobą zbyt
trudny problem.
Wracała oto do szkoły po trzech tygodniach nieobecności. Ponieważ Aurelia nabawiła się zapalenia płuc, Ewa dostała trzy tygodnie na opiekę nad dzieckiem i mogła przez ten czas nie myśleć o klasie Ib. Dni wypełnione pracą naukową i doglądaniem Aurelii mijały szybko i Ewa chętnie odsunęła sprawy szkolne na najdalszy plan pamięci. Podświadomie sądziła, że czas wszystko zatrze.
Jednakże dziś rano, ledwie tylko otworzyła oczy, zdała sobie sprawę, że nie udało się jej uciec od problemu. Problem istniał nadal, świeży i aktualny, i z pewnością klasa Ib poczuje to samo, widząc swą wychowawczynię po raz pierwszy od tamtego buntu. A zatem trzeba coś postanowić. Dlatego właśnie Ewa szła teraz w zamyśleniu przez poranną ulicę i czuła się jak przed skokiem do zimnej wody.
Nic nie wymyśliła. Nic nie postanowiła. Będzie zmuszona zdać się na wyjście improwizowane. A, niestety, wszelkie improwizacje były czymś, czego Ewa Jedwabińską organicznie nie znosiła.
Aż jej się serce tłukło, aż w skroniach czuła bolesne pulsowanie.
Doszła pod sam budynek szkolny, ale stwierdziwszy, że ma jeszcze sporo czasu do rozpoczęcia pracy, zawróciła, okrążyła gmach ‘ powędrowała ku Zwierzynieckiej.
Przez całą ulicę szły długie snopy słonecznego blasku. Powietrze Wiało odcień żółtawy, przynajmniej na tej ulicy, biegnącej ze wschodu na zachód. Ciepłe, miękkie, morelowe światło zabarwiało ^are domy, sylwetki spieszących się ludzi i nieliczne samochody - ^wa zaś, idąca wprost na wschód, musiała mrużyć oczy, żeby w ogóle cokolwiek dojrzeć.
Toteż tylko dlatego zapewne uległa przez chwilę złudzeniu, że widzi Aurelię. Musiało to być jakieś inne dziecko - na pewno -bo przecież Aurelia była teraz z całą pewnością u pani Li skąd przed dziewiątą musiała być odprowadzona do zerówki całkowicie niemożliwe, żeby znajdowała się sama o taki kawał od domu, i to o tej wczesnej porze. Ta dziewczynka, widzian od światło, różniła się od Aurelii przede wszystkim sylwetka i pod wą; przemknęła przez chodnik jak burza, radośnie podskakują ta wariacku wymachując rękami. Tak to było różne od zachow ^° Aurelii - wiecznie skulonej, apatycznej, patrzącej ponuro sn „^ łba - że nie zwróciłoby wcale uwagi Ewy, gdyby nie chudzimi. nóżki, kożuszek i, zwłaszcza, ten czerwony mohairowy berecik le
„Głupstwo. To nie ona” - pomyślała, oglądając się raz jeszc? Wzruszyła ramionami. Mało to dzieci ma chude nóżki i czerwon bereciki? I tak zresztą dziewczynka już znikła. Chyba po prostu gdzieś tu właśnie mieszkała.
Za dwadzieścia ósma.
Ewa westchnęła, zawróciła w miejscu i tą samą co przedtem droga poszła szybko w kierunku szkoły.Była mocno, bardzo mocno zdenerwowana.
2.
A to zdenerwowanie jeszcze wzrosło, kiedy tylko weszła do swojej Ib. Nie dość bowiem, że odczuła ich niemiłe zdziwienie -jakby wcale nie spodziewali się jej powrotu, a już zwłaszcza nie dzisiaj! - nie dość, że w jednej chwili uświadomiła sobie, że w ciągu tych tr/ech tygodni sprawa testu bynajmniej nie przyschła - to jeszcze, na domiar złego, wszyscy byli ubrani na niebiesko!
Tak, wszyscy, co do jednego - przyglądała się im uważnie, w milczeniu stojąc przed frontem klasy. Skonstatowała przy okazji, że - niezależnie od tego jednakowego stroju - są dziwnie zżyci i zwarci. „To już zupełnie inna klasa” - przemknęło jej przez myśl. Powiodła wzrokiem po twarzach swych uczniów i po ich strojach: niebieskie sukienki, niebieskie koszule, niebieskie swetry. Kre-.chowicz ma niebieską bluzkę z wiązadłami, a starosta klasy - P° prostu niebieską dżinsową kurtkę.
- O co chodzi? - spytała zamiast przywitania. - Co to znowu za komedie? Dlaczego wszyscy jesteście ubrani na niebiesko?
Przebrzydły Lelujka wstał i wyjaśnił pozornie od rzeczy:
- wczoraj była niedziela.
„ A co to ma wspólnego z kolorem niebieskim?
- w sobotę ubraliśmy się na czarno - wyjaśnił okularnik, któ-‘, i starostą do tej pory dość inercyjnym, a obecnie najwyraź-^ • Zaczynał poważniej traktować swoją funkcję. Szkoda, że nie n1? iak by sobie Ewa życzyła. - Pieróg... to jest pan dyrektor, ta sal „s”1 wszystkim naganę, a my jesteśmy temu przeciwni. łażarny, ze mamy prawo ubierać się tak, jak chcemy. Nikt tu nigdv nie wymagał, żebyśmy się ubierali w jakiś określony sposób, nowała zupełna dowolność. W regulaminie ani w Kodeksie ilcznia też nie ma mowy o tym, że nie wolno się ubierać na czarno czy na niebiesko. Dziś dyrektor ma z nami historię, i to jest nasz nrotest. W czwartek będziemy ubrani na fioletowo.
- Dlaczego akurat w czwartek? - zimno spytała Ewa.
- Bo będzie lekcja wychowawcza z dyrektorem. Powiedział nam to. Przeprowadzi z nami rozmowę. A my wtedy będziemy na fioletowo.
- Zabraniam wam! - rzuciła ostro Ewa. - Niech się nikt nie waży!
Czy jej się zdawało, czy też oni rzeczywiście ośmielali się spodziewać po niej czegoś innego? Jeszcze nie skończyła, a już czuła, że po klasie przebiega fala niechęci. Nikt nic nie powiedział, nikt się nawet nie skrzywił, a jednak zbiorowa niechęć uderzyła w Ewę jak chluśnięcie lodowatej wody. Było to szalenie deprymujące. I w dodatku zaraźliwe.
Ewa patrzała na swoich uczniów i czuła, że ich nie znosi, nie cierpi, że sam ich widok doprowadza ją do mdłości; te wszystkie twarze zbyt blade albo zbyt rumiane, chude, pucołowate, pryszczate albo gładkie, z tępymi oczami i inteligentne - ach, wszyscy oni byli nie do zniesienia! Miała zimną, ciężką pewność, że nigdy nie polubi nikogo z nich, że nigdy z nikim nie nawiąże kontaktu, że zawsze będzie ich wrogiem - bo oni są jej wrogami.
Żadnej nadziei.
No, dobrze.
Usiadła za swoim stołem, otworzyła dziennik.
- Zaczynamy -‘ powiedziała znużonym głosem; w istocie, była -tók zmęczona, że z trudem poruszała wargami. - Macie chyba ‘duże zaległości w matematyce. Zrobimy teraz krótki sprawdzian.
- Powinna pani zdać sobie sprawę, że to niedopuszczal leżanko - powiedział Pieróg dobrotliwie.
Ewa starała się nie spojrzeć w jego twarz pod łysym cy ł Było to o tyle łatwe, że dyrektor ujął Ewę za łokieć i prowadzał en1 i z powrotem po pustym korytarzu pierwszego piętra. Trwała c? ^ ta lekcja. Kroki rozlegały się dźwięcznym echem wśród ceelan ar!’ ścian. Martwo lśniła kamienna posadzka, zza mijanych drzwi d biegały głosy nauczycieli. Na korytarzu nie było żywej duszy
mimo to Pieróg mówił głosem ściszonym, jakby podawał Ew” tajne informacje wagi państwowej.
- Zdaję sobie sprawę, panie dyrektorze - odpowiedziała.
- I co to w ogóle za pomysły! Wszyscy na czarno! Wszyscy na niebiesko! Pani wie, że oni nawet nie wykazali skruchy?
- Nie... wykazali?
- Nie wykazali. Ja im naganę, a oni - na niebiesko -dyrektor sapał z irytacją. - Pani wie, nieprawda, co to oznacza?
- Ja... no, tak. Chyba wiem.
- Pani się domyśla, czego my się tu możemy doczekać?
- Tak.
- Pani rozumie, że konieczne jest przeciwdziałanie?
- Rozumiem, panie dyrektorze. Jednakże...
- Czy tu może być jakieś „jednakże”? - spytał majestatycznie Pieróg, patrząc na Ewę tak, jakby znajdował się na piedestale. - Tu nie ma, koleżanko, żadnego jednakże. Pani, koleżanko, jest młodziutka, he-he, pani życia nie zna. Pani chyba zależy na posadzie.
- Mm - tak...
- No, więc, złociutka. Zabrać się za nich. I żeby mi tam żadne te i tak dalej, rozumiemy się.
- Panie dyrektorze... - odważyła się. - Czy pan dyrektor miałby może jakiś pomysł?
- Pomysł?
- Pomysł na to, jak mam się za nich zabrać. Bo ja właśnie nie mam żadnego.
- Ekhm. No, to się zdarza. Pomysł... się znajdzie. Niech pa”’ pomyśli, przeanalizuje problem. Pani jest jeszcze niedoświadczonym pedagogiem... O, przepraszam! ‘”’ pierwszy rok pani u nas pracuje, to mam na myśli, nieprawdaz- dyrektor urwał i uderzył się w czoło. - Ach! To mi przy-^l .^a . ekhm, koleżanko, jest taka sprawa. Nasz były kolega P° .(-hawiec, prawda, leży w szpitalu. Jest czwarty tydzień po zawale Wszyscy musieliśmy... to jest, ekhm, obowiązkiem naszym, w rnanitarnym odruchem, zwłaszcza po tym, w jakich okolicznosciach nas musiał opuścić, słowem, prawda, odwiedzamy go kozanka u niego nie była. Proszę pobrać w sekretariacie ‘jescie złotych na kwiatki, prawda, i niech pani idzie, najlepiej Tak, dziś, bo ostatnio jakoś... kolega fizyk miał iść w piątek, ale dostał zapalenia uszu, biolog poszła rodzić, słowem... troszkę było przerwy w tym odwiedzaniu. A to nie wypada, nie wypada. Tak, że rozumiemy się, pani pójdzie jeszcze dziś. Najlepsze są goździki, osobiście przepadam. Tanie i efektowne, a przy tym bezkonfliktowe. Do widzenia, koleżanko, nieprawda.
4.
Popołudnie było chmurne, ale ciepłe. Zapach wiosny wciąż jeszcze trwał w powietrzu, komponując się w specyficzną całość z żółtym gryzącym dymem, który walił z kominów, z wonią spalin oraz z zapachem wielkomiejskiego kurzu i mokrego asfaltu. A Maciek Ogorzałka dodatkowo czuł jeszcze niebiański zapach frezji, których sporą a kosztowną wiązankę niósł właśnie w prawej ręce. W lewej natomiast piastował pakiecik, zawierający wodę toaletową „Zielone Jabłuszko”.
Maciek podążał na imieniny Matyldy, która zaprosiła go telefonicznie, dodając, że po swoim ostatnim wygłupie nie może spać ze zmartwienia i że koniecznie musi z Maćkiem pogadać i jakoś się wytłumaczyć. Początkowo nie zamierzał pójść, bo też nie obiecywał jej wcale, że się zjawi. Nie lubił jej nadal, w miarę jednak, jak’;-, zbliżał się dzień imienin, postanowienie Maćka słabło. Pochlebiało
lnu, że Matylda tak się naprasza o tę wizytę, był też ciekaw, jak ona -i się wytłumaczy ze swego haniebnego postępku. Ponadto, od trzech Zgodni znajdował się w bardzo szczególnym stanie ducha i nie Umiał zrozumieć, o co to właściwie chodzi. Nie mógł się uczyć, nie ‘oteresowało go czytanie, nie miał również apetytu, często wzdychał i bezmyślnie gapił się w okno, wszystko leciało mu z rąk i u, mu było jedno. Pod koniec trzeciego tygodnia Maciek sn^^0 z kąta w kąt jak chory tygrys, pojął wreszcie, co mu^ole^ si^ prostu tęsknił za Kreską. Tak jest, tęsknił jak wariat.
Kiedy to sobie uprzytomnił, dotarła do niego cała śmie sytuacji: tęskni oto za człowiekiem, mieszkającym o dwad? nosc metrów dalej, w sąsiednim domu, za człowiekiem, którego w k -^la chwili mógł spotkać na ulicy (ale ciekawa rzecz swoją droga ani razu nie spotkał) i do którego w normalnych warunkach m’11! wpadać, kiedy zechciał.
Teraz jednakże warunki się zmieniły: Kreska go odepchnęła n chciała znać, nie wiadomo o co wariatce chodzi, a on na pewno nie upokorzy się do tego stopnia, żeby za nią latać i narażać się na kolejne afronty.
Nie lubił tej zbzikowanej Kreski. Kiedy o niej myślał, aż go trzęsło ze złości.
A jednak za nią tęsknił.
Pewnie dlatego, że zadziałał tu ten znany mechanizm przekory - tłumaczył sobie rozsądnie. Jak człowiek zgubi parasol, to dopiero zaczyna go potrzebować. Jednakże nawet przyrównywanie Kreski do parasola nie przynosiło Maćkowi ulgi. A ponieważ przez nią cierpiał, miał do niej żal.
Tym samym, w sposób zrozumiały, szansę Matyldy nieco wzrosły. Jeszcze w sobotę Maciek nie był zdecydowany, czy pójść na te jej imieniny.
W niedzielę skłaniał się zaledwie ku temu.
Tego ranka jednakże, idąc do szkoły i mijając dom Kreski, Maciek spojrzał w otwarte jej okno. Suszyła się w nim na wieszaku ufarbowana na fioletowo bluzeczka, kołysała się na wietrze i powiewała rękawami. Maciek, nie wiadomo czemu, poczuł takie szarpnięcie w piersi i taki gniew zarazem, że już na rogu Dąbrowskiego podjął ostateczną decyzję: pójdzie na imieniny Matyldy.
Na złość tej małej beksie.
Po obiedzie ubrał się pięknie, wyszedł do miasta i kupił trę2)1 za wysoce nierozsądną sumę, myśląc przy tym: „A co mi tam. M3’ tylda głupia i paskudna, ale przynajmniej nie udaje księżniczki • Zaszedł do perfumerii i ustawił się nawet w kol.ejce po „Zielone Jabłuszko”, zasięgnąwszy na jego temat szczegółowych informacji cei przed nim fertycznej brunetki z zadartym noskiem. Roz-ust0^ gję miła pogawędka, która skróciła mu nieco czas oczeki-^ln? omal s1? nle „”ró^ł z brunetką, która sugerowała coś tf31113. rodzaju i zachęcająco strzelała piwnymi oczami, ale czas
tf ‘?ł było ^uż P° P’^1^’ a Matylda zaprosiła go na szóstą. fla^1’ teraz przez Most Teatralny Maciek był w zupełnie niezłym troiu, P° raz pi^wszy od trzech tygodni. Maszerował sobie nas pogwizdywał pod nosem i myślał, że świat jest pełen pięk-ra h i miłych dziewczyn, które strzelają oczami i tylko czekają na „^ Macieja Ogorzałki, inicjatywę. Byłby naprawdę idiotą, gdyby ^” nadal przejmował fumami jakiejś bladej, płaksiwej historyczki.
Za dwadzieścia szósta znalazł się w okolicy bezlistnego, wilgotnego Parku Moniuszki.
I wtedy właśnie ją zobaczył. Kreskę.
Roześmiana, śliczna, zarumieniona, w rozpiętym płaszczu i z gołą głową. Kreska pędziła przez parkową alejkę i Maćkowi serce zatrzepotało, krew mu uderzyła do głowy, stracił oddech z radości - już chciał krzyknąć „Hej!”, kiedy zobaczył, że Kreska nie do niego tak biegnie i że bynajmniej nie jest sama w tym parku.
Niedźwiedziowaty chłopak kłusował ciężko za nią, rycząc głośno z radości, wymachując łapskami i goniąc - tak jest, goniąc Kreskę wokół starego dębu. Ona zaś wydawała się zachwycona tym rodzajem prostackich zalotów, z kwikiem biegała wokół drzewa, zanosząc się śmiechem i wykrzykując coś urywanym głosem. Wreszcie skoczyła w bok, rzuciła się naprzód, chłopak pocwałował za nią i wkrótce oboje znikli za narożnym budynkiem.
Maciek zamrugał, potrząsnął głową i ruszył przed siebie. Dopiero po chwili dotarło do niego, że wciąż jeszcze ściska frezje w wyciągniętej przed siebie ręce - i że nieszczęsne rośliny mają całkowicie zmiażdżone łodyżki.
5.
Kreska zatrzymała się na rogu Libelta, naprzeciwko restauracji „Łowieckiej.” Ciężko dysząc, oparła się o słupek ogrodzenia i wydaliła język.
-Hyhy hyhy-powiedziała.
- No, jak? - zaśmiał się Lelujka, patrząc na nią z zadowoleniem. - Lepiej z tym nastrojem?
- O... o wiele - wysapała Kreska.
- Ja to zawsze powtarzam: więcej ruchu! - autoryt rzekł Lelujka. - Chandry stąd się właśnie biorą, że człow’^”^ brak tlenu i witamin, ^o^i
- Nie wszystkie - zipnęła Kreska.
- Większość na pewno. Popatrz na siebie. Przed kwadr chciałaś umierać. Byłaś, bez urazy, po prostu sina. A tera”80111 Obraz zdrowia i siły. Ja cię co dzień tak przegonię. Pamięta’c(ył jestem twoim szczerym przyjacielem, więc jak będziesz chciałari^ prowadzić się do anemii, to ja ci nie pozwolę. Ja o ciebie zadbam
Kreska popatrzyła na niego przez chwilę.
- Jacek - odezwała się wciąż jeszcze z zadyszką.
- Hę? - spytał Lelujka i poprawił jej płaszcz na ramionach
- Musisz wiedzieć, że ja też jestem twoją szczerą przyjaciółka Lelujka milczał chwilę.
- Wiem o tym, Janeczko - rzekł.
- Tyle już dla mnie, Jacek, zrobiłeś. A ja dla ciebie nic. To nie w porządku - powiedziała Kreska. - Więc postanowiłam... w dowód przyjaźni... - wsadziła rękę do olbrzymiej kieszeni swojego płaszcza i wydobyła paczuszkę owiniętą szeleszczącym papierem w różyczki i przewiązaną ślicznie na kokardkę. - Proszę. To dla ciebie. Prezent.
- Co to... co to jest? - wydukał zaskoczony Lelujka. - Co tam jest, w środku?- wydukał zaskoczony Lelujka. - Co
- Otwórz może, to się dowiesz - zaśmiała się Kreska.
- Aż się boję.
- No, nie bomba przecież. Otwórz.
Lelujka ostrożnie rozwiązał kokardkę i zajrzał pod papier. - Ok-urcze! - powiedział, rozczulony.
Wyjął z paczuszki piękną, ciepłą, wełnianą czapkę w granatowo—biało-czerwone paski, z granatowym, imponującym pomponem. Dotknął jej trochę nieśmiało, po czym zdarł z głowy burą pończochę i przystroił się dziełem Kreski.
- Naprawdę, zrobiłaś to specjalnie dla mnie? - chciał wiedzieć.
- Specjalnie.
- Szydełkiem? Szydełkiem?
- Na drutach.
Lelujka nie mógł się uspokoić.
- Tak po prostu, pomyślałaś sobie: zrobię Jackowi czapkę?
- NO.
- Opowiem to mamie - rzekł Lelujka, rozpływając się ze szczę-poprawił czapkę, uśmiechnął się szeroko i rzekł: - Dziękuję. sc1 „cze! Co za fajny prezent! Co za fajny prezent!
6.
Ewa Jedwabińska zaszła jeszcze po pracy do supersamu i ustawiła się w kolejce po wędliny. Dla dobra Aurelii tu właśnie zarejtrowała swoje kartki na mięso; tu bowiem, mimo koszmarnych kolejek, można było czasem zdobyć szynkę lub polędwicę.
Stała bardzo długo w zaduchu i ścisku. Ale nie stanie ją męczyło, tylko myśli. Była wyczerpana do ostatnich granic tym pierwszym dniem w pracy i teraz na samą myśl o dyrektorze, Lelujce czy Janinie Krechowicz czuła lodowaty dreszcz odrazy, biegnący wzdłuż kręgosłupa. O czekającej ją wizycie u Dmuchawca po prostu myśleć nie mogła.
Odczekała swoje, kupiła kurczaka i trzydzieści deka szynki, po czym z ulgą pospieszyła do domu.
Tramwaj numer 9 dojechał wolno do przystanku pod wiaduktem. Ewa wysiadła - i pierwszą osobą, jaką ujrzała, był promienny Lelujka w ohydnej czapce z kolosalnym pomponem, noszącej wyraźne znamiona indywidualności twórczej panny Krechowicz. Rozpływając się w uśmiechach, Lelujka szedł u jej właśnie boku, gadał jak najęty i ani myślał zauważyć swoją wychowawczynię. Podobnie
Krechowicz.
Całe szczęście zresztą. Ewa miała ich serdecznie dosyć. Odczekała, aż sobie pójdą, przeszła energicznie przez Roosevelta i pomaszerowała wzdłuż zabudowań szpitala Raszei, w kierunku
swojego osiedla.
Z daleka wyglądało ono dość posępnie. Z bliska obraz ten poprawiał się nieco - bo jakkolwiek asfalt, którym wylano wszystkie ścieżki i boiska, lśnił czarno i ponuro od wilgoci, to jednak tu i ówdzie w oknach błyskały już światełka.
Jakże miło byłoby ujrzeć światło w swoim oknie! Ewa westchnęła i skręciła w Norwida, stukając o asfalt obcasami botków. Nie-^cty, Eugeniusz ostatnio po prostu ucieka z domu, bierze prace zlecone i nocne dyżury; Aurelia zaś jest u pani Lisieckiej i y będzie musiała tam pozostać jeszcze przez jakiś czas, ws?^111 przez ten przeklęty szpital i Dmuchawca,
Jakie to szczęście, swoją drogą, że się trafiła ta pani Lisi W tym samym bloku w dodatku, co za wygoda dla Aurelii. Qd K’ nie to, dziecko musiałoby się obijać po jakichś świetlicach aż ^ teraz.
Prawda, że pani Lisiecka żądała sporego wynagrodzenia za sw pomoc - ale trudno. Dziś wszystko kosztuje, a Ewa nie miat^ zwyczaju żałować czegokolwiek swemu dziecku. Dziecko niedv nie powinno odczuć, że jest zawadą w życiu zawodowym rodziców Oto dlaczego Ewa płaciła bez zmrużenia oka duże sumy tylko po to, by oszczędzić Aurelii stresu, by uchronić ją przed długotrwałym przebywaniem w świetlicy. Kupiła jej po prostu domowe warunki u spokojnej i solidnej rodziny. Tylko że oczywiście Aurelia tego nie docenia.
- Dzień dobry - powiedziała z uśmiechem do pani Lisieckiej, która zdawała się nieco zaskoczona jej widokiem.
- Dzień dobry pani, już pani wróciła? Ewa nie wdawała się w zbędne wyjaśnienia.
- No, jakże tam Aurelia dzisiaj? Nie było kłopotów?
- Ona zawsze jest grzeczna - odrzekła przymilnym głosem pani Lisiecka. - Istny aniołek. Cichutka, spokojna.
- A jak z apetytem?
- Kiepsko - westchnęła sąsiadka. - Znów prawie nic nie zjadła.
- No cóż - powiedziała Ewa, starając się ukryć, jak bardzo ją boli fakt, iż jej dziecko robi uparcie wszystko, by się upodobnić do typowego, podręcznikowego nerwicowca. - Aurelio! Chodź tu na chwilę!
Cisza.
Pani Lisiecka uśmiechnęła się niepewnie.
- Kiedy... ona jeszcze nie wróciła, proszę pani magister. Zaraz po obiedzie poszła sobie pobiegać, na podwórko.
- Ale już jest ciemno!
- Poszła z moimi chłopcami na huśtawki, a teraz pewnie siedzą gdzieś na telewizji.
- Na telewizji?
- Na pewno. Na pewno. Jarek i Marek zawsze się nią opiekują, z oka nie spuszczają.
-cóż - zawahała się Ewa. - Wobec tego nie pójdę jej
- Ą pewnie! Pewnie! Po co! Zawsze chodzą do tej świetlicy Tak, tam jest też kolorowy telewizor, bilard i różne gry. Na pewno zaraz wrócą.
- Ja muszę jeszcze wyjść - powiedziała Ewa sucho. - Na kolacje jednak niech Aurelia wróci do domu. Dostałam szynkę.
- pewnie długo pani stała? S
- Długo. Ale to dla dziecka.
- Dla dziecka! - przytaknęła żarliwie sąsiadka. _ No, to dobranoc pani i dziękuję.
- Nie ma za co - powiedziała przymilnie pani Lisiecka. – Nie ma za co. Przez krótką, pełną irytacji chwilę Ewa gotowa była przyznać jej rację. Ta świetlica!... Zmilczała jednak. Zawróciła na pięcie
l poszła do windy.
Mieszkanie przywitało ją zapachem róż i czystości. Ewa zapaliła światło i jak zwykle odczuła głębokie estetyczne zadowolenie na widok czystych, czarnych i białych linii i płaszczyzn tego wnętrza. Mieszkanie było jej prawdziwym hobby i dowiodła wszystkim swego smaku, urządzając je wyłącznie w tych dwóch kolorach - w czarnym i białym. W tym graficznym wnętrzu jedyną płaszczyznę koloru stanowiły książki w obramowaniu pnącej zieleni. Wszystkie inne przedmioty i drobiazgi utrzymane były z żelazną konsekwencją wgarnie czarno-białej. Nawet róże, które kupiła wczoraj, były białe (w czarnym wazonie).
Kuchnia nie zawierała żadnych innych kolorów poza bielą. Kiedy się zapalało jarzeniówki, ta biel po prostu wybuchała w ich blasku. Ewa - poruszając się z przyjemnością po tym lśniącym, laboratoryjnym wnętrzu - zrobiła sobie mocnej kawy, potem się umyła i przebrała w łazience wyłożonej czarnymi kafelkami, wresz-Eie zaczęła się zbierać do wyjścia. Po drodze zajrzała jeszcze do pokoiku Aurelii, żeby zamknąć uchylone okno.
Prześliczny pokoik. Tapety w czarno-białą kratę, białe mebelki, białe łóżeczko i biała pościel w czarne groszki. Trzeba Aurelii przydać, że utrzymuje idealny ład.
Ewa nagle zmarszczyła brwi, bo ujrzała wystający spod poduszki brudny ogon tego kudłatego psa, z którym Aurelia nie mn rozstać od lat. Oczywiście, błędem byłoby wyrzucać go ^a sll? zrobiłaby z tego tragedię; dzieci często miewają takich swoi lirell’l bawkowych powierników... natomiast uzasadnione jest chn 2a’ czegoś takiego od czasu do czasu. W ten sposób dziecko łatw’ anle odzwyczai. Swoją drogą, rzecz szczególna, jakiego nosa ma Aur^ Gdzie by tego paskudztwa nie schować, zawsze je znajdzie
Owinęła zabawkę w stary sweter męża i wrzuciła go do w jego pokoju (czarne skórzane meble, biały dywan, story na okna t białe w ogromne czarne ptaki). Potem z westchnieniem poeas’1 światła, ubrała się i wyszła z pękiem goździków w,ręce.
7.
Maciek przybył jako pierwszy gość.
Wręczył Matyldzie bukiecik i prezent, wysłuchał jej zachwytów zasiadł w fotelu i wypił sok pomarańczowy, po czym z wolna dotarto do niego, że jest nie tylko pierwszym gościem, lecz - prawdopodobnie-jedynym.
Jakoż w rzeczy samej, mijały minuty, a nikt inny nie przybywał. Mieszkanie Matyldy, piękne, wytworne i luksusowe do niemożliwości, onieśmieliło Maćka nieco, zaś fakt, że w całym domu prócz niego i Matyldy znajduje się tylko jej piękna, wytworna i luksusowa matka, sparaliżował mu zupełnie dowcip.
Matka Matyldy przywitała go na progu, uścisnęła aksamitnie rękę, oceniła go jednym rzutem podczernionego oka, zapachniała „Soir de Paris”, wręczyła Matyldzie talerz z czekoladowymi rożkami i udała się do swoich apartamentów.
Co do Matyldy, nie przestawała gdakać od jakiegoś kwadransa, wciąż na ten sam temat. Tłumaczyła się mianowicie, dość zresztą niezręcznie, z tamtego paskudnego postępku.
Maciek był początkowo ciekaw, jak też Matylda się z tego wyłga. potem jednak, usłyszawszy pierwsze słowa, w których zwaliła większość winy na koleżankę, wyłączył starym zwyczajem fonię, „at0’ miast nie wyłączył wizji. Zamiast przyglądać się Matyldzie, obrócił spojrzenie do wewnątrz i oddał się retrospekcji.
Raz, drugi i trzeci. Pamięć, jak telerecording, powtarzała mu natrętnie wciąż ten sam obraz:. Kreska piszczy i goni się po parku nrostaczym młodziankiem. A im częściej to widział oczami 1 t5/tn tym bardziej furia targała jego sercem. A kiedy pomyślał, ^l^eska na pewno kpi teraz z niego, z jego wyznań, z jego cmok-że / i niezgrabnych propozycji!... uch, darłby pasy, ciął, mordo-„’?; siekał w kosteczkę!
Uatylda usiadła tuż przy nim na kanapie i podała mu talerzyk tortem marcepanowym. Maciek spojrzał na nią jak morderca, z ni talerzyk, zgrzytnął zębami i pochłonął cały kawałek tortu łv jednego zamachu. Następnie zdjął rękę Matyldy ze swego ra-°ienia, z taką miną, jakby zdejmował dżdżownicę, umieścił ją na narciu kanapy, wstał, warknął: - Przepraszam! - i wyszedł. Postanowił bowiem natychmiast, ale to natychmiast pójść do Kreski i zrobić jej piekielną awanturę.
Bo jakże to, jakże?! Obraża się, że on, Maciek, cmoknął ją wtedy, tak? Mój Boże. Ale nie obraża jej cholernego poczucia godności baraszkowanie po parku z tym tępym prostakiem!
„Powiem jej - myślał, ubierając się w pędzie, ignorując gorączkowe pytania Matyldy i zatrzaskując za sobą drzwi willi. - Powiem jej, że to, co widziałem, obraża mnie! Powiem jej, że to, co widziałem, obraża każdego! Że zachowuje się niestosownie, niegodnie i niewłaściwie. Oto, co jej powiem!”
Ewa ledwie dowlokła się do szpitala. W autobusie był dziki tłok, omal nie zgnietli jej goździków. Kiedy wyszła z jego dusznego wnętrza na powietrze, zakręciło się jej w głowie. Było jej słabo i pomyślała sobie, że winne są chyba te wiosenne skoki ciśnienia. Miała uczucie, że każda jej noga waży tonę, z trudem szła i na widok „z?du taksówek, czekających na postoju przed szpitalem, ledwie s1? pohamowała, by nie wsiąść do pierwszej z brzegu i wracać do domu.
Poczucie obowiązku skłoniło ją wszakże do dalszego marszu. Przebyła pustkowie między bramą ze szlabanem a rotundą, weszła^ ^anęła przed szklanymi drzwiami, pchnęła je.
Syły zamknięte.
- A pani do kogo? - zawołała, wychylając się z okienka por-tlern’, gruba kobieta o lśniących ulizanych włosach.
- Do profesora Dmuchawca, oddział B-2 - odoarło nalnie. • la ^chi.
- Dziś nie ma odwiedzin!
- Jak to? - stropiła się Ewa. - Przecież pan dyrekt jest... or”- t”
- Niech mi tu pani dyrektorami nie wygraża! Kto nań- • z rodziny?
- Nie, jestem koleżanką... z pracy.
- Aha - mruknęła kobieta. - Odwiedzin dziś nie ma ale profesor już chodzi. Był tu zaraz po obiedzie, odprowadzał wnu kę i tego jej kawalera. Ale panią to ja pierwszy r&z widzę’ i J pani nazwisko?
Ewa zmroziła ją spojrzeniem.
- Czy to ważne?
- Ważne, ważne - gderliwie odparła kobieta. - Bo musze zadzwonić na oddział, czy pan profesor w ogóle będzie chciał do pani zejść.
- Jedwabińska - odparła Ewa i w tym momencie zbawcza myśl przyszła jej do głowy. - Ale nie musi pani dzwonić. Skoro dziś nie ma odwiedzin, to ja sobie pójdę. Proszę tylko przekazać mu te kwiatki - położyła bukiet na okienku.
Portierka spojrzała na nią podejrzliwie.
- A to dopiero - powiedziała. - Już dzwonię. Ewa miała ochotę uciec, ale było za późno.
- Może pani wejść. Ale nie na oddział - powiedziała zza szyby portierka. - Tu, w rotundzie, są fotele. Można też palić. Pan profesor zaraz zejdzie.
9.
Zszedł.
Blady, przygięty, odziany w jakiś żałosny szlafrok barchanowy, wyglądał rozpaczliwie, nie do poznania. Jego ruchy były ostrożne i wyważone, jakby się bał stłuc kruche naczynie, umieszczone za pazuchą. Ewa poczuła, że coś ją ściska za gardło - i ze zdumie”13 i złości na tę swoją reakcję omal nie tupnęła nogą. Profesor nadchodził powoli, rozglądając się po hallu rotundy; nie widział JSJ-więc wstała, podeszła bliżej, uśmiechnęła się z trudem. razie nie zwracał na jej minę uwagi. Poprawiał się właśnie v, f i mimowolny skurcz wykrzywił mu twarz,
Ewa drgnęła, chciała wstać ze swojego miejsca i pomóc alp myślała, że się ośmieszy, zawahała się. Tymczasem on już usad p0’ się wygodnie, oparł głowę na brunatnej, pomarszczonej dłoni tchnął i spojrzał na nią siwymi oczami.
Takie jasne były te stare oczy.
Nigdy go nie lubiła, nigdy. Naprawdę. Był złośliwy, dokuczliw niesprawiedliwy i się czepiał. Nigdy jej nie doceniał. Otaczał się 71 wsze gromadą pupilków i pupilek i nigdy wśród nich nie było miejsca dla niej. Zawsze wyczuwała jakąś dezaprobatę w jego wzroku cho ciąż tak pilnie się uczyła. Stawiał jej piątkę i jednym spojrzeniem odbierał ocenie jakąkolwiek wartość. A potem, zachwycony, żartował z jakąś leniwą i niedbałą uczennicą.
Nie lubiła go nigdy.
Więc dlaczego teraz było go jej tak żal?
Uśmiechnął się.
- Wiesz co - powiedział słabym głosem. - Kiedy byłem jeszcze zupełnie młodym nauczycielem... - urwał i aż sam się zaśmiał z wywołanej przez siebie wizji. - Takim chudziutkim blondynkiem w okularach...
- Blondynkiem? - Ewa uśmiechnęła się z grzeczności. Ale on się prawdziwie tym jej uśmiechem ucieszył.
- Tak! Blondynkiem! Blondynkiem! - przytwierdził, śmiejąc się i kiwając głową. - Miałem wtedy, wiesz, mnóstwo nowych i odkrywczych koncepcji wychowawczych... które, niestety, zupełnie nie chciały sprawdzać się w praktyce.
- To się zdarza - powiedziała ostrożnie Ewa.
- Tak - skinął głową. - Każdemu. Ewa szybko spojrzała na niego, ale profesor miał teraz twarz poważną. Chyba z niej nie drwił.
- Ta pierwsza moja klasa - powiedział - była okropnie trudna. Tak mi się zdawało. Musiały minąć lata, zanim pojąłem, że każda klasa jest taka.
- Tak? - Ewa podniosła głowę.
- Tak, naprawdę. To dlatego, że tak okropnie trudno jest znaleźć drogę do drugiego człowieka.
- Trudno - przyświadczyła Ewa ledwo dosłyszalnie.
- Ale wtedy, wiesz... na początku... uznałem, że jeśli nie daje rady po dobroci - muszę być bardziej stanowczy. I tak krok z „kroku stałem się zupełnym despotą. Szalałem. Karciłem, waliłem P°.g robiłem sceny, wyrzucałem za drzwi i ze szkoły. I na nic.
- Na nic?
- Na nic. Nie dało się ich ugryźć z żadnej strony. To oni byli siIniejsi. łls2 ja s1? nadręczyłem, zanim zrozumiałem, że te moje s aleństwa były właśnie dowodem bezsilności. Oni wcześniej niż ja rozumieli, że jestem słaby. I wymykali mi się wszystkimi sposobami. I wtedy... - urwał.
- Co wtedy? - spytała Ewa bez tchu.
Dmuchawiec znów kilka razy głęboko odetchnął, odkaszlnął i powiedział z uśmiechem:
- Instynktownie wyciągnąłem do nich rękę. Dużo mnie to kosztowało, ale zrobiłem pierwszy krok. Przeprosiłem ich, chociaż Bóg jeden wie, jak się musiałem do tego zmuszać. Poprosiłem ich o współpracę i o wyrozumiałość dla moich błędów. Pamiętam, starosta klasy wstał wtedy, uścisnął mi dłoń i pogratulował odwagi cywilnej! Przeprosili mnie również. To była młodzież! To były czasy! - powiedział tęsknie profesor. - No i tak. I odtąd już jakoś poszło. Chyba odtąd uczniowie mnie lubili.
- Nie wszyscy - wymknęło się niechcący Ewie. Ugryzła się zaraz w język. Miała nadzieję, że profesor nie słyszał. Ale słuch to on miał doskonały.
- Pewnie, że nie wszyscy - przytaknął, patrząc w bok. - Nie można podobać się wszystkim, trudno. A przecież chciałoby się... prawda?
Ewa była zakłopotana.
- Pójdę już - odezwał się profesor po chwili. - Trochę się zmęczyłem. A ty też pewnie chcesz pędzić do swojej córeczki. Jak ona ma na imię?
- Aurelia.
Postali przez chwilę w milczeniu.
- Masz dobry kontakt z tym dzieckiem? - spytał wreszcie Dmuchawiec takim tonem, jakby sam sobie udzielił już odpowiedzi.
Ewa wciąż milczała.
- Boisz się czegoś? - spytał nagle, pochylając się i zaglądając 1^ w twarz.
Wcale nie musiała odpowiadać na to pytanie. Mogła była na przykład odwrócić się i odejść, on by to zrozumiał. Ale pół godziny coś w Ewie złagodniało. Może to sprawiła pr2ez te mość, że tu za każdą ścianą cierpi albo umiera człowiek A^^0’ po prostu winna była ta wiosenna zmiana pogody. Ten niż n10;?e Odpowiedziała:
- Boję się zawodów.
- Śmieszności? - nie zrozumiał Dmuchawiec.
- Cierpienia - szepnęła Ewa.
- Ale przecież ono jest potrzebne! - wykrzyknął profe<; patrząc- na nią ze zdziwieniem. - Wielu rzeczy nie jesteś w sta01^ nawet pojąć, jeżeli przedtem nie pocierpisz!
- A ja już dosyć pocierpiałam.
Nauczyciel patrzał na nią przez dłuższą chwilę, zastanawiał się
- Tchórz z ciebie - zdecydował.
- Może - odparła Ewa z uporem.
- Dziecko też będzie tchórzem. Będzie się bało kochać. Ewa spojrzała na niego szklanymi oczami.
- To ja już pójdę - powiedziała.
I odeszła, niosąc swój bukiet goździków.
10.
Maciek był u Kreski dwa razy i nie zastał jej w domu. „Trzeci raz nie pójdę” - postanowił sobie, choć oburzenie bynajmniej z niego nie wywietrzało. Usiadł do lekcji, ale nauka mu nie szła. Spróbował porozmawiać z Piotrem, ale ten go ofuknął i kazał milczeć, bo mu myśli uciekają. Maciej poszedł więc do kuchni, napił się mleka, spróbował zjeść kolację, choć nic mu nie przechodziło przez gardło.
W takim to nastroju zastała go Genowefa Bombkę vel Pompkę.
- Cześć i czołem! - zawrzasnęła, kiedy na jej alarmujące dzwonienie poszedł otworzyć drzwi. - Dobrze, że jesteś! Przyniosłam ci kapuśniaczka!
- Co? - spytał Maciej z roztargnieniem, obserwując jej chudą figurkę o pobladłej buzi i wyostrzonym nosku.
- Kapuśniaczka! - powtórzyła Genowefa promiennie i wyjęł3 z kieszeni spódniczki pakiecik z bibułkowych serwetek. - Masz, zjedz. Dla pana Piotrusia mam w drugiej kieszeni.
- Piotr! - wrzasnął Maciej. - Kapuśniaczka ei przynieśli!
śniaczek okazał się pierożkiem drożdżowym, napełnionym sta i grzybami i upieczonym w piekarniku. ^ Jeszcze ciepły! - krzyknęła z dumą Genowefa. piotr wyszedł na jej przywitanie.
- Cześć i czołem - powiedział i pogłaskał małą po głowie. - nawno cię u nas nie było.
- Uhm - odparła nieuważnie, wręczając mu swój kożuszek czapkę. Następnie przeszła ze swobodą do kuchni, gdzie zajęła ‘miejsce przy stole. - Poproszę o herbatkę - powiedziała. - Mó-yp wam, ale heca! U Borejków.
Nie spotkała się z oczekiwanym zainteresowaniem, więc chrząknęła i powiedziała z naciskiem:
- Widziałam, jak się oświadczał!
- Kto komu? - chcieli wiedzieć bracia.
- Sławek Idusi!
- A ta Gabriela? - spytał od rzeczy Piotr.
Genowefa spojrzała nań ze zdziwieniem.
- Gabriela? Nie było jej. Tylko ja byłam w domu. No i Idą. No i Natalia, Patrycja i pani Borejko, ale w pokoju. A my byłyśmy w kuchni. Idą piekła kapuśniaczki, bo nic nie było na kolację, bo ‘ pani Borejko zgubiła kartki na mięso i dlatego muszą kombinować, a oni mają mało pieniędzy, nie mówili mi, ale ja wiem. I Idą piekła te kapuśniaczki, i na nosie miała mąkę, i wałkowała ciasto, i w kuchni tak ślicznie pachniało. I Sławek zadzwonił, i ja mu otworzyłam, i wszedł do kuchni, i nic nie powiedział, tylko podszedł do Idy i ją pocałował!!! - tu Genowefę zatkało od potoku wymowy, więc łapczywie nabrała tchu i kontynuowała: - Pocałował ją jak w telewizji, ale inaczej niż ty...
- Niż ja? - spytał Maciek.
- Niż ty Matyldę. Ładniej. Tak się całowali ładnie i całowali, a myśmy sobie patrzyły, ile chcieć, Natalia, Patrycja i ja. Natalia i Patrycja były czer-wo-ne! - tu Genowefa wydała z siebie recho-cik pełen satysfakcji i zakryła usta ręką. - Ojejku. Fajnie było. Potem ja powiedziałam, że woda się gotuje, bo ten czajnik gwizdał, gwizdał, a pan Sławek popatrzał na mnie, jak, jak...
- Ja wiem, jak - domyślił się Maciej.
- No tak, właśnie. A Idą go pogłaskała po policzku i zapytała, ^y chce herbatki, a on powiedział, tak, Idusiu, i coś do jedzenia, bo wracam prosto z roboty, i usiadł przy stole. I wtedy weszła pani „orejko i się zdziwiła, co robi Sławek w naszej kuchni... a on... - nabrała tchu. - Teraz uważajcie, on powiedział: proszę pani pi, . bym się ożenić z Idą i będę ją kochał i szanował całe życie ^la*’ Borejko się rozpłakała i usiadła, i nie powiedziała do Sławie arn w ogóle wszyscy tak nic nie mówili, że aż to było głupie w- nlc’ szybko powiedziałam, tak, Sławku, możesz się ożenić... iws? a zaczęli się śmiać, a pani Borejkowa przestała płakać i powiedz! T^ niech wam Bóg błogosławi, a ja wtedy zabrałam te kapuśniaczki i ^’ przyszłam, bo teraz pan Piotruś mógłby lecieć i się oświadczyć „
To powiedziawszy, Genowefa umilkła wreszcie i z nadzieją yn trzyła się w pana Piotra.
Maciek zaczął się śmiać, kręcąc głową i waląc rękami o kolana Piotra diabli wzięli.
- Czy może, hm, podzieliłaś się swymi planami z panią Borei-kową? - spytał z przerażającym spokojem.
- Czy co? - nie pojęła Genowefa.
- Maciej, trzymaj mnie, bo nie ręczę za siebie - kontynuował Piotr Ogorzałka jak przez sen. - Jeżeli ten bachor... Genowefo! Jeżeli powiedziałaś...
- Aaaa! Nie! Nie powiedziałam! - zrozumiała wreszcie Genowefa. - Co, myślisz, że jestem głupia?
Piotr pozostawił jej pytanie bez odpowiedzi.
- Nic nie mówiłam o tobie i Gabrysi, tylko wyszłam. Ale ty tam szybko leć i się oświadczaj, bo oni teraz tak się cieszą, że na pewno ci nie odmówią!
- O Jezu - rzekł Piotr ponuro, ponownie siadając przed nią na taborecie i patrząc jej prosto w oczy. - Genowefo, musisz zapamiętać raz na zawsze, co ci powiem. Uważam Gabrielę Borejko za przemądrzałą feministkę bez wdzięku i nie ożeniłbym się z nią, nawet gdyby była jedyną kobietą na świecie! A przypuszczam, że ona czuje to samo. Natomiast co do ciebie, masz pamiętać, żebyś już nigdy więcej nikogo z nikim nie żeniła!
- O, a to dlaczego? - obraziła się Genowefa. - Ze Sławkiem, patrz, jak mi ładnie poszło!
Pięknym słonecznym popołudniem, w podmuchach wiosennego wiatru, pod mamą, pierwszy od bardzo dawna, sprawiał jej wyraźna jemność. Uśmiechała się nawet, policzki miała zarumienione rz^’ oczach radosne błyski. Ubrana w wiosenne beżowe paletko i t1 w zowy kapelusik ze sztruksu, dziewczynka z chwili na chwilę stay/?’ się weselsza i bardziej ożywiona.
Co do Ewy, czuła się niepewnie. Idąc powoli, tak jak od daw jej się chodzić nie zdarzało, zastanawiała się, co właściwie skłonł ją do zaproponowania Aurelii małego spaceru. Czy powodem bvł wczorajsza rozmowa z Dmuchawcem i te wszystkie jego wypowie dziane i nie wypowiedziane zarzuty? Czy też może powodem bvł po prostu widok Aurelii siedzącej smętnie na parapecie okna
z nosem przy szybie, wpatrującej się z tęsknotą w wiosenne po. dworko?
Tak czy inaczej, szły oto na spacer już spory kawałek, przewędrowały sobie powoli przez osiedle, przez Poznańską, skręciły w Roosevelta i teraz pięły się tą stromą ulicą pod górę - a przez cały czas nie zamieniły właściwie ani słowa. Były już w połowie
Roosevelta, kiedy Ewa stwierdziła, że właściwie nie ma o czym z córką pomówić.
Męczyła się przez najbliższe dziesięć metrów, wreszcie wymyśliła pytanie:
- Co słychać w zerówce, Aurelio?
- E... nic - odpowiedziała z ociąganiem dziewczynka.
- A pani nie pytała, czemu tak długo cię nie było?
- Nie pytała.
- Dlaczego?
- Bo przecież napisałaś usprawiedliwienie.
Ewa umilkła. Przeszły jeszcze kilka kroków, kiedy Aurelia odezwała się znowu:
- Ona nigdy o nic nie pyta, ta Klucha.
Ewa uczepiła się tego zdania jak koła ratunkowego.
- Dlaczego Klucha? - spytała pospiesznie.
- Bo gruba i biała - wyjaśniła jej Aurelia dość ochoczo. - I tak kluskowato gada, o tak: tl-tl-tl... - zaśmiała się i podskoczyła parę razy.
- Lubisz ją? - pytała dalej Ewa, ściskając mocniej chłodną rączkę córki.
- Taak - powiedziała Aurelia z wahaniem. - Dosyć... -dodała uczciwie.
y „czynny sle J”7 te secesyjne kamienice, których Ewa nie lu-.. pochodziły właśnie do tej szarej, z białymi girlandkami, kiedy b- coś przyszło do głowy. Zatrzymała się.
.- Słuchaj, a może poszłybyśmy sobie do zoo? - spytała.
_, Taaak! - wrzasnęła radośnie Aurelia.
I wtedy zdarzyło się coś dziwnego.
Jakaś prosta kobieta w starym płaszczu, z siatkami w obu rękach, wysoka i postawna, uczesana w czarny kok - zatrzymała się niż przed nimi i wpatrzyła w Aurelię.
-Geniusiu! Czy to ty?! - wykrzyknęła radośnie.
Ewa poczuła, jak łapka w jej dłoni zaciska się mocno. Aurelia stała jak słupek, z rozdziawionymi ustami, i gapiła się na tę kobietę, unosząc w górę głowę.
Tamta zaś postawiła swoje toboły i pogłaskała Aurelię po buzi.
- Dobrze, że cię wreszcie spotykam! - powiedziała z uśmiechem, przenosząc życzliwe spojrzenie na Ewę i zaraz znowu wpatrując się z sympatią w twarzyczkę Aurelii. - Tak już sobie myślałam, czemu ta Geniusia przestała przychodzić na obiadki. Czyś ty się wtedy nie obraziła na mnie?
Ewa ze zdumieniem ujrzała, że jej dziecko się uśmiecha i przecząco kręci głową.
Jeszcze do tej pory mogła przypuszczać, że zaszła tu jakaś pomyłka, że kobieta bierze Aurelię za kogoś innego. Ale reakcja córki przekonała ją, że o pomyłce mowy nie ma.
- Nie, nie obraziłam się! - powiedziała szybciutko. - Ja tylko się bałam przyjść.
- Ale czemu? - wykrzyknęła serdecznie wysoka kobieta. - Wszystko się dobrze skończyło. Wiesz, że Sławek się zaręczył?
- Wiem, wiem, ja wtedy właśnie byłam u Idy - powiedziała Aurelia, kiwając radośnie głową.
Osłupiała Ewa stała bez ruchu i nawet nie mrugała, chłonąc każde słowo.
Wysoka kobieta skierowała na nią swoje bystre i ciekawskie spojrzenie. Ewa miała idiotyczne uczucie, że te intensywnie błękitne °czy prześwietlają na wskroś.
- Na spacerek z mamusią, co? - spytała kobieta życzliwie, gładząc znów Aurelię po buzi. - Dzień dobry pani. Jestem Lewandowska.
- Jedwabińska - mruknęła Ewa.
Kobieta spojrzała na nią z zaskoczeniem. Potem jednak us nęła się znowu. - Ale też pani ma fajną córeczkę - powied ec^’ wesoło. - Mój mąż to ją lubi. Kiedy ta Geniusia znów przy’^13^ bo chciałbym się uśmiać, powiada - coś w twarzy Ewy zani 21e’ koiło widocznie panią Lewandowską, bo trochę zmierzchła - ^ nic, ja już pójdę - oświadczyła i przeniosła wzrok na Aurelie °’ A ty, Geniusia, już się nie bocz z wpadnij do nas jutro ~~ śledzika. Właśnie dostałam kilo solonego, zrobię z cebulką, w śm tanie - uśmiechnęła się znowu i skręciła do bramy na prawo zn kajać wkrótce za ciężkimi drzwiami o kobaltowych szybkach.
2.
- Kto - to - był?! - spytała Ewa, z trudem wymawiając słowa Aurelia spojrzała na nią błagalnie. W jej czarnych oczach zbierały się już łzy.
- Miałyśmy iść do zoo, mamusiu... - przypomniała jękliwym głosem, który Ewę zawsze, nieodmiennie, irytował.
- Przestań! - krzyknęła. - Nie mów mi teraz o głupstwach! Kto to była ta pani? Co ona... co ona mówiła o jakichś obiadkach?!
Aurelia uderzyła w płacz.
- Ja ci powiem, mamusiu... wszystko ci powiem... - szlochała, rozmazując łzy po twarzy. - Ale nie teraz, nie teraz... Chodźmy do zoo, chodźmy do zoo!!!
Gniew niemal Ewę oślepił.
- O, nie - powiedziała cicho i groźnie, prawie bez tchu. - Żadnego zoo, teraz nie pora na spacerki. Wracamy do domu i...
- Nie! Nie! Nie do domu! Nie do domu!
- Uspokój się! - syknęła Ewa, bo już przechodnie zaczynali się oglądać za ryczącą wniebogłosy Aurelia. - Powiedziałam, wracamy do domu i tam mi wszystko opowiesz!
Złapała dziewczynkę za rękę i pociągnęła za sobą. Aurelia ryczała przez całą drogę. A ledwie tylko weszły do mieszkania, rzuciła się -jeszcze w płaszczu i bucikach - na swoje łóżko. Tam ukryła twarz w poduszce i kontynuowała swoje histerie. Ewa zamierzała po prostu przeczekać, aż się dzieciak uspokoi, ponieważ widziała, że na ten atak płaczu nie ma innej rady. Ale zajrzawszy do pokoju stwierdziła, że Aurelia leży z tym ohydnym, brudnym psem szmacianym i płacząc ssie znów ten nieszczęsny kciuk.
Ma ten widok w Ewie coś jakby pękło. krzykiem:
- Znów go znalazłaś!!! - wpadła do pokoiku, wyszarpnęła psa Aurelii i bez zastanowienia wyrzuciła go przez szeroko otwarte okno. 5arna nie wiedziała, dlaczego to zrobiła. przez chwilę miała wrażenie, że Aurelia wyskoczy za psem. Q(upia mała, rzuciła się z krzykiem do okna, ledwie ją Ewa przyczyniała. Zatrzasnęła okno, oparła się o nie plecami, spojrzała na córkę. Brzydkie, zapuchnięte, wykrzywione dziecko. Niedobre dziecko.
- W tej chwili wytłumacz mi to wszystko! - zażądała. - Dlaczego chodziłaś do tej pani... na obiady!
- Ja chcę iść po Pieska!!! - krzyknęła Aurelia strasznym głosem i rzuciła się do wyjścia.
- Pójdziesz - obiecała jej Ewa, zatrzaskując drzwi pokoiku. - Ale najpierw opowiesz mi o wszystkim. Dlaczego ona nazywała cię Geniusia?
- Ja chcę iść po Pieska!!!
- Aurelio, odpowiadaj, ja to muszę wiedzieć! Gdzie jeszcze byłaś na obiedzie? Do kogo jeszcze chodziłaś? Co to za Idą? Co to za Sławek?
- Ja... chcę... iść... po... Pieska!
- Dlaczego pani Lisiecka pozwalała ci tam chodzić? Boże wielki. Przecież ona nawet nie wiedziała!... - Ewa złapała się za czoło. - Czy ty sobie nie zdajesz sprawy... co mogło się stać? - Aurelia znów zaczęła nudzić o swoim piesku, więc Ewa potrząsnęła nią i krzyknęła:
- Ty wstrętna, ty! Mogłaś wpaść pod samochód! Mogli cię porwać! Chodziłaś po cudzych domach! - usiadła na krześle bez sił. - Co za wstyd, co za wstyd! - jęknęła. - Moje dziecko żebrało o jedzenie! Boże, ja oszaleję. Do kogo jeszcze chodziłaś? Do kogo jeszcze?...
Aurelia, wstrząsana szlochem, osunęła się na podłogę i przycupnęła w kąciku koło szafy. Wyglądała jak mały szympans.
Ewa poczuła, że nie wytrzyma tego dłużej.
- Siedź tu! - przykazała. Wyszła z pokoiku i pobiegła do łazienki. Połknęła dwie tabletki, popiła, przemyła twarz zimną wodą. Straszliwie bolała ją głowa.
Trzymając się za czoło, wróciła do pokoiku.
Aurelii nie było. Drzwi na klatkę schodową stały ot Żółto pulsowała świetlna strzałka przy windzie,
Ewa podeszła do okna. Z góry zobaczyła, jak Aurelia w na chodnik i gorączkowo biega pod blokiem przeszukując krzaczek Jakoś bez skutku szukała. Chyba ktoś już zabrał tego jej nsa
Ewie zrobiło się głupio. Mała figurka jej dziecka miotała się paczliwie to w tę, to w tamtą stronę. Ewa mogła sobie wyobra02’ jak Aurelia zanosi się płaczem. zawstydziła się swojego wybuchu i tego zupełnie już idiotyczn go wyrzucenia psa przez okno. dłużej, Zapięła płaszcz i wyszła z domu. Zjechała windą na dół i wybiegła przed blok ze szczerym postanowieniem, że pomoże Aurelii w poszukiwaniach. Rozejrzała się.
Aurelii nie było.
Nie było jej pod domem ani za domem, ani na całym w ogóle podwórku. Ewa przebiegła całe osiedle, zanim wreszcie zdała sobie sprawę, że postępuje nieroztropnie, bo może Aurelia po prostu już znalazła psa i wróciła do domu. Ostatecznie, w bloku były dwie windy.
Wjechała na górę, pewna, że ujrzy dziecko czekające pod drzwiami mieszkania, obmyślając sobie, jak je teraz spokojnie skarci za takie histeryczne wyskoki.
Wyszła z windy i przekonała się, że Aurelii nie ma.
3.
Około godziny dwudziestej Maciej Ogorzałka stał przed drzwiami Kreski i przygładzał zwichrzoną czuprynę przy pomocy rozpostartej dłoni. Uczyniwszy co trzeba dla poprawienia swej aparycji (zawsze to człowiek ma w ręce więcej atutów, kiedy dobrze wygląda), nacisnął klamkę i wszedł.
Był nadal wzburzony i naładowany złością. Przybył tu właśnie po to, by swoje oburzenie Kresce wyrazić, i to jak najdobitniej. Tak jak ułożył sobie wczoraj, chciał jej powiedzieć, co myśli o scenie, którą miał nieszczęście widzieć wczoraj w parku.
194u/ miarę jednak jak szedł długim korytarzem, ogarniało go onie-lenie- ^ pustym pokoju profesora czuł się już całkiem nie-SIn1 „ig zaś kiedy dotarł do drzwi kuchni, pamięć tamtego krzyku P^ „prażenia Kreski skłoniła go do bardzo delikatnego zapukania
- Proszę? - odezwał się z kuchni spokojny głos. Maćkowi serce mknęło’ popchnął drzwi, wszedł. s W kuchni było już ciemnawo. Na biurku Kreski paliła się lampa i/reślarska. W jej świetle Maciek ujrzał dwie głowy pochylone nad „szytami. Kreska i ten chłopak siedzieli obok siebie i w najlepsze rozwiązywali matematykę. Trzecią osobą w pomieszczeniu była Genowefa Bombkę, siedząca bez drgnienia na kuchennym stołku, piastująca w objęciach jakąś brudną zabawkę i wspierająca się plecami o stary piec węglowy.
- Dobry wieczór - powiedział Maciej dość zjadliwie. Oczy wszystkich trojga zwróciły się ku niemu i poczuł się nagle okropnie głupio pod spokojnym spojrzeniem Kreski.
Odchrząknął.
- Chciałbym z tobą porozmawiać - zwrócił się do niej. – To ważne. Ona milczała, wlepiając w niego wielkie, błyszczące oczy.
- Naprawdę ważne - dodał, starając się nie patrzeć na niedźwiedziowatego faceta. Oczy Kreski jeszcze bardziej pociemniały. Maciej poczuł, że serce mu zamiera. Na chwilę przestał oddychać.
- Dobrze - powiedziała Kreska słabym głosem.
Niedźwiedziowaty natychmiast wstał, zebrał pospiesznie zeszyty i włożył kurtkę.
- Ja muszę już lecieć, Janeczko - powiedział serdecznie, powodując szarpnięcie zazdrości w duszy Macieja. Przeszedł obok muskając Maćka rękawem, przeprosił i zatrzymał się z widocznym wahaniem. - Lelujka - przedstawił się, wyciągając rękę. Maciek bąknął swoje nazwisko, z najwyższą, lecz tajoną, niechęcią, ściskając podaną mu dłoń. l
- Hm, tak, tego... to ja lecę! - rzucił Lelujka, obejrzał się szybko na Kreskę i znikł. Maciek otworzył usta, lecz spojrzenie jego padło na osowiałą Genowefę Pompkę, siedzącą bez ruchu na swym stołku.
- Genowefo, wyjdź! - powiedział. - Proszę cię, posiedź chwilkę w pokoju. Ja muszę porozmawiać z Kreską o czymś bardzo ważnym. Dobrze?
Dziewczynka spojrzała na niego sennie, przycisnęła do bry swoją zabawkę, zsunęła się ze stołka i bez słowa wyszła z kuchn
Maciek był tak przejęty, że ledwie zwrócił na to uwagę. Zamk za nią drzwi i powiedział stanowczym głosem:
- Janka.
- Słucham - natychmiast odpowiedziała ona, wciąż nie rusy jąć się z miejsca.
Zauważył, że ręce jej drżą. Przechwyciwszy jego spojrzenie Kreska podniosła z biurka ołówek i ścisnęła go oburącz z całej siłv
- Kto to... kto to jest, ten Lelujka?! - wyrwało się Maciejowi
- Mój przyjaciel - odparła ona. - Bardzo dobry chłopiec.
- Nie podoba mi się ten model przyjaźni - warknął Maciej. Kresce zadrżały usta, ale nic nie powiedziała.
- Widziałem was wczoraj w parku - rzekł Maciek z goryczą. _ Tak jest, wszystko widziałem.
Ponieważ Kreska nadal milczała jak zaklęta, Maciek dodał:
- Byłem rozczarowany tobą, Janino. Tak jest, głęboko rozczarowany.
Cisza.
W tej ciszy rozległ się nagle trzask ołówka, który pękł Kresce w rękach.
- Zachowywałaś się haniebnie, tak jest, haniebnie! - wykrzyknął Maciek.
- No, ale to przecież moja sprawa - uprzejmie odezwała się Kreska. . Macieja zatkało.
- A co?! - krzyknął nagle. - Czyżbym nie miał prawa powie’ dzieć ci, co myślę?
- No, właśnie chyba nie masz - powiedziała Kreska cichym głosikiem. - Jakieś prawa masz tylko wobec Matyldy. A wobec mnie - nie.
Maciek aż podskoczył.
- Przestań z tą Matyldą! - krzyknął. - Mówiłem ci, że z nią koniec!
- Ona tak nie uważa - powiedziała Kreska z minimalnym, smutnym uśmieszkiem.
- Co - co - co?!
Kreska wyszła zza biurka, stanęła obok Maćka i położyła rękę plamce. n
- Spotkałam ją w tramwaju. Powiedziała, ‘ze byłeś u niej na gpinach jako jedyny gość. - Tu głos Kreskę lekko zawiódł, od-‘ „ginęła, nacisnęła klamkę i powiedziała: - No, to już idź, Ma-Ma-iek id7- ^a nle cnce’ żebyś tu przychodził, bo wtedy musisz kłamać.
-Ależ ja nie kłamię! - krzyknął Maciek i w tym momencie yeasło światło. Notoryczny złodziej korków tego wieczoru grasował w bramie Kreski.
Maciek wykorzystał tę nagłą a sprzyjającą ciemność na próbę uporządkowania swoich spraw uczuciowych. Wyciągnął w mroku rękę, uchwycił ramię Kreski i przyciągnął ją do siebie. Klepiąc po omacku odnalazł jej twarz, nos i usta, po czym zabrakło mu odwagi i pocałował ją w głowę.
- Głuptasie - szepnął i uciekł jak szalony, obijając się po ciemku o szafy, krzesła i futryny.
4.
Kreska najpierw długo się uspokajała. Stała z czołem opartym o zimną ścianę i przyciskała rękami płonące policzki. Potem zaś zaczęła szukać zapałek. Wydawało się jej bowiem, że jest rzeczą dziwnie nieprzystojną przebywać tak długo w tej samej ciemności, która skryła Macieja Ogorzałkę wraz z jego pocałunkami. Serce jej biło jak szalone, kiedy po omacku otwierała szuflady kredensu i pobrzękiwała w ciemności sztućcami oraz grzechotała drewnianymi łyżkami. Akurat, kiedy wreszcie zapaliła świecę, usłyszała, że ktoś się obija w przedpokoju.
Najpierw ucieszyła się, że to Maciek, potem przestraszyła się, że to Maciek, wzięła lichtarzyk ze świecą i wyszła do przedpokoju, zastanawiając się, czy dobrze robi, i decydując się w przyszłości Jednak zamykać drzwi wejściowe na zasuwkę. Ale rychło okazało się, że to tylko Gabrysia Borejko tłucze się po ciemku, niosąc spory koszyk wiklinowy nakryty serwetką.
- Ja tego skunksa poćwiartuję - oświadczyła z furią, wkraczając wreszcie do pokoju. - Ty wiesz, że go nieomal przyłapałam?!
- Na... na czym? - przeraziła się Kreska, przypuszczając rainie, że ta sama osoba, która zaprzątała jej własne myśli , atu* raz obiektem burzliwej napaści Gabrieli.
- Stał koło naszego domu, pod latarnią, i oglądał bezpiecznil--!
- Maciek?! ‘””’J
- Jaki Maciek, skąd Maciek. Jakiś ponury margines społec? a nie Maciek. Ale ja go zupełnie nie skojarzyłam, bo u nas dzi ‘ się świeci. I co? I wchodzę do twojej bramy, a tu już ciemno cs więcej, idę po schodach, a tu jakiś wielki facet leci na łeb na szv w tych egipskich ciemnościach i bełkoce „moja malutka, moi kochana”. Myślałam, że umrę ze strachu, ale poleciał dalej i wypadł na ulicę.
- Jak... jak mówił? - spytała Kreska bez tchu zalewając się płomiennym rumieńcem.
- „Moja malutka”... No, tak, chyba mu nie o mnie chodziło -?’ zorientowała się Gabrysia i parsknęła śmiechem. - W końcu ja mam metr osiemdziesiąt. Z drugiej jednak strony, było ciemno zupełnie i mógł tego nie widzieć. Czego się’ śmiejesz, hę?
- N-nie, nic...
- Chodź no do kuchni, mam coś dla ciebie - zarządziła Gabrysia. W kuchni zapaliły jeszcze dwie świece, po czym Gabrysia przystąpiła do wyładowywania zawartości koszyka.
- Mama przysyła ci kapuśniaczki, co nie znaczy, że musisz je zjeść - powiedziała. - Idą dała do ciasta trzynaście deka drożdży, zamiast trzech, potem napiekła tego potworne ilości, w trakcie czego wszedł Sławek Lewandowski i się oświadczył o jej rękę. Natalia i Patrycja mówią, że to było cudowne.
- Ja myślę! - wykrzyknęła zbulwersowana Kreska. - Który to Lewandowski?
- Sąsiad Ogorzałków - wyjaśniła Gabrysia. - Wrażenie zrobił takie, że kapuśniaczków do dziś nikt nie tknął, czemu zresztą osobiście się nie dziwię. Przyniosłam ci tylko po to, żeby się nie zmarnowały. Mam też polecenie od mamy: dowiedzieć się, z czego ty żyjesz, kiedy dziadka nie ma, bo widziano cię w sklepie spożywczym, jak kupowałaś dwie bułki i ser camembert i ledwie ci starczyło forsy.
- O, mam wszystko, czego mi potrzeba - sztywno odpowiedziała Kreska. - Naprawdę- bardzo dziękuję, ale dam sobie radę sama i...
Gabrysia złapała ją za łokieć i potrząsnęła jak workiem gruszek.
- Te, mała - rzekła serio. - Lepsi od ciebie ludzie korzystają oornocy bliźnich i nie zadzierają nosa, tylko się cieszą, że więzi Międzyludzkie krzepną. Jasne?
- Jasne - zgodziła się Kreska.
- Więc tu są kapuśniaczki, a tu forsa składkowa, a tu witaminy amerykańskie dla profesora, a tu witaminy dla ciebie, a tu parę konserw.
- Ja nie mogę...
- Możesz. Jak ty będziesz miała za dużo, to oddasz temu, kto akurat potrzebuje. Taka jest zasada. Dziękować nie należy. W porządku?
- W porządku. A jak on wyglądał?
- Kto? - zdumiała się Gabrysia.
- Ten facet.
- No, jak to margines. Brudny, gęba czerwona, oczy niewyraźne... Ja myślę, że on je przepija. Te korki.
- Ale nie... ten drugi... ten, co to po schodach...
- A, ten, no nie wiem, jak wyglądał.
- Nie wiesz?
- Ciemno było kompletnie. Wiem tylko, że wysoki był, mojego wzrostu, i skafandrem szeleścił. A dlaczego pytasz?
- Ja? A nie, nic - tu Kreska zaśmiała się niedorzecznie, spuściła głowę, podniosła ją, spojrzała na Gabrysię i znów się zaśmiała.
- Co ci tak wesolutko? - podejrzliwie spytała Gabriela. – Czy ja mam coś na twarzy?
Kreska nie odpowiedziała, tylko znienacka pocałowała Gabrysię w policzek, aż zadzwoniło, i zaproponowała jej herbatę z kapuśniaczkiem.
- Tylko nie to - powiedziała Gabrysia. - Zresztą, ja już lecę. Mam poważne zajęcie na dziś wieczór. Bo, wyobraź sobie, przyszedł list od Janusza.
- Od twojego męża?!
- Od niego - Gabrysia zerknęła na Kreskę, westchnęła i powiedziała: - List szedł trzy i pół miesiąca. Gdybym ja wiedziała trzy i pół miesiąca to, co wiem dzisiaj...
-To co?
- Tobym tak nie pomstowała. Trzy i pół miesiąca temu on już był zdecydowany wracać...
- Do Polski? .
- No a gdzie. Napisał w tym liście, że chce wracać, że nas ic jak głupi, mnie i Pyzunię, i że był idiotą, i że zaraz bez nas zwą a z tęsknoty, i pyta, czy mu przebaczę
Kresce zabrakło tchu z wrażenia. Co za historia!
- A ty - przebaczysz? - spytała.
Gabriela oświadczyła, że oczywiście tak. Przebaczy mu natv h miast, przebaczyła mu w ogóle już dawno, ale nieszczęście pole na tym, że ona jest w gorącej wodzie kąpana. Zanim list Janus? dotarł, ona już wyrąbała do niego ze trzy epistoły, w których zrnie szata go z błotem i nie pozostawiła żadnej nadziei na pojednanie Wskutek opieszałości poczty Janusz Pyziak otrzyma te listy w odpowiedzi na swój sprzed trzech i pół miesiąca, otrzyma je właśnie w momencie, kiedy czeka na przebaczenie i zachętę do powrotu Jeżeli nawet Gabriela napisze dziś wieczór list wyjaśniający, to może się zdarzyć, że Janusz otrzyma go za kolejne trzy miesiące, przez który to czas albo się załamie, albo się obrazi, albo w ogóle zrobi coś głupiego. Sytuacja wyglądała beznadziejnie i Gabrysia nie miała pojęcia, co robić.
- Zadzwoń do niego! - wymyśliła Kreska. Okazało się, że Janusz nie ma telefonu.
- To wyślij telegram! - poradziła Kreska po prostu, na co fcabriela osłupiała, zerwała się z miejsca i zakrzyknęła:
- Dziewczyno, jesteś genialna! Jedno słowo: wracaj! Albo nie, dwa słowa: wracaj, kochany! Albo nie, cztery słowa... Do licha, dlaczego mnie to dotychczas nie przyszło do głowy? - klepnęła Kreskę po plecach, złapała swój koszyk i wybiegła pięknym sprintem.
Kreska poskoczyła za nią, żeby jej choć z daleka poświecić i żeby zamknąć jednak te drzwi wejściowe na zasuwkę. Wracając ze świecą do pokoju, już po drodze cieszyła się na chwile, które teraz nastąpią, na chwile spokoju i samotności, kiedy to będzie można zatonąć bez reszty w radosnych rozmyślaniach o tym, co wydarzyło się między nią a Maćkiem. Bo że coś ważnego się wydarzyło, było rzeczą pewną. Przez cały czas rozmowy z Gabrysia Kreska miała świadomość czynną tylko w połowie; drugą połowę, zarówno świadomości, jak przytomności, wypełniało jej coś w rodzaju przecudownej kantaty w wykonaniu chóru istot bezcielesnych oraz dojmujące wrażenie, że przy wtórze tych niebiańskich melodii jgrają się przed nią. Kreską, jakieś fantastycznie piękne, olbrzy-ot. podwoje, wiodące w przestrzeń pełną złotego blasku, mniej Ostrożnie niosąc świecę weszła do pokoju i zmartwiała. Na poduszce dziadka spoczywała czyjaś ciemna głowa. Ktoś - ktoś leżał w jego łóżku!
Nogi wrosły jej w ziemię z przerażenia, ale dzielnie przemogła trach i zmusiła się, by podejść trzy kroki bliżej. Wyciągnęła dygocącą r?^? z lichtarzykiem najdalej, jak mogła - i z westchnieniem ulgi rozpoznała leżącą postać. Genowefa.
Boże drogi. Biedny dzieciak. Jak można było tak o niej zapomnieć? Wyproszono ją z kuchni, to siedziała tutaj tak długo, aż ją zmorzyło po prostu o właściwej dla jej wieku porze. Padła na dziadkowy tapczan i zasnęła. Nawet nie zdjęła bucików. Nawet się nie przykryła. Trzyma tego kudłatego pieska kurczowo przy piersi i śpi
ak zabita, biedna brzydulka. Która to godzina? Wpół do dziesiątej. A przyszła tu o szóstej. Pewnie jej matka się zamartwia. Trzeba będzie małą obudzić i odprowadzić do domu. Kreska usiadła na krawędzi tapczana i przy chwiejnym blasku świeczki patrzała przez chwilę na uśpione dziecko. Genowefa Bombkę spała jak w narkozie: gęste rzęsy spokojnie leżały na policzkach, usmarowanych łzami i brudem, włosy rozsypane na poduszce lśniły jak czarny jedwabny wachlarzyk. Aż żal było ją budzić, spała tak smacznie.
- Hej, bączku! - Kreska pogładziła ją po czole.—Hej, obudź się! Trzeba wstawać!
Genowefa chrapnęła nagle, rzuciła się jak ryba na piasku i przeturlała na drugi kraniec posłania.
Kreska się przesiadła i potarmosiła ją za rękaw.
- No, wstawaj! - powiedziała głośno.
Dziewczynka poderwała się nagle do pozycji siedzącej, krzyknęła i zanim jeszcze otwarła przerażone oczy -już płakała. Szybko urywanie szlochając, przyciskała z całej siły swojego kudłatego
Pieska. Przestraszona Kreska objęła małą za ramiona i próbowała uspokoić, ale było to trudne zadanie. Dziewczynka była jak w s/ L Wreszcie czułe poklepywania i szepty Kreski dały rezultat o ^ niezły, że Genowefa przynajmniej przestała łkać. Jeszcze chwila i przemówiła
- Gdzie on jest? - Spojrzała nieco przytomniej na swoja 7 bawkę i uspokoiła się: - Tu. - Przeniosła wzrok na Kreskę
-Cześć i czołem. Zasnęłaś u mnie, wiesz? - uśmiechnęła Kreska i poklepała małą po ręce. Genowefa rozpromieniła się nagle.
- Hę, hę - powiedziała z satysfakcją.
- Musiałam cię obudzić, bo już czas do domu. Mama tam pewnie płacze...
Genowefa wyraźnie zesztywniała, oczy jej zabiegały.
- Nie - powiedziała.
- Co „nie”?
Mała spojrzała dziko na Kreskę.
- Nie płacze! - oświadczyła z mocą. - Mama... wyjechała.
- Ejże? I nikogo nie ma w domu?
- Nikogo .Nikogo.
- Oj, czy ty-aby prawdę mówisz?
- Mówię.
- Bo mnie się zdaje, że bujasz. A tymczasem mama tam pła...
- Nie! „Nie płacze! Nie bujam.
- Hm. No, to co?
- No, to śpię u ciebie - podsumowała z zadowoleniem Genowefa i padłszy na wznak, zacisnęła szczelnie powieki.
- Słuchaj - powiedziała jeszcze Kreska. - Myślę, że powinnam jednak mieć twój adres... tak na wszelki wypadek... - miała zamiar odczekać, aż dziewczynka zaśnie, i wtedy pobiec jednak do jej domu, żeby sprawdzić, co się tam naprawdę dzieje, uspokoić rodziców Genowefy, powiedzieć im, gdzie jest dziecko.
Ale Genowefa już spała albo udawała, że śpi. W każdym razie nie odpowiedziała Kresce ani słowem, ani ruchem, a wkrótce zaczęła cicho i równo posapywać.
Kreska westchnęła, zdjęła z bezwładnych nóżek buciki i rajstopy. przykryła dziecko dziadkową kołdrą i poszła do kuchni. Tam przez następną godzinę siedziała na kozetce i, osłupiałym wzrokiem wpatrując się wciąż w ten sam punkt przestrzeni, obracała w pamięć wciąż te same pięć minut minionego wieczoru.
5.
Kwadrans po północy w drzwiach zazgrzytał klucz i Ewa Jedwa-hińska doczekała się wreszcie, pan domu powrócił z zebrania, czy czegoś w tym rodzaju. Stanął w progu wesół, ożywiony i z błyszczącym okiem. Jego twarz pokryta była zdrowym rumieńcem, kołnierz wiosennego palta nonszalancko rozpięty.
-Jeszcze nie śpisz? -/zdziwił się uprzejmie na widok żony.
Mniej więcej od szóstej po południu, kiedy to stwierdziła zniknięcie Aurelii, Ewa zdołała już zamęczyć telefonami wszystkie możliwe instytucje, od pogotowia, poprzez komisariaty MO, po izbę dziecka na dworcu Poznań Główny. Teraz siedziała na stołeczku w przedpokoju, ściskała zaplecione ręce i bladła z chwili na chwilę. Oczy miała nieruchome i z lekka rozszerzone po zażyciu sporej dawki środka uspokajającego.
- Aurelia uciekła z domu - powiedziała napiętym głosem.
Eugeniusz Jedwabiński przyjrzał się żonie uważnie, zdjął płaszcz, odwiesił go stararmie do szafy ściennej, po czym wysunął ostrożną propozycję, by napili się oboje herbaty. Troszeczkę nie dowierzał ocenie. Ewy. Lubiła, jego zdaniem, przesadzać. Miał nadzieję, że po przełknięciu czegoś gorącego, jej napięcie zelżeje i będzie można pogadać z nią po ludzku,
Ale ona nie chciała słyszeć o niczym. Ubrała się szybko i oświadczyła, że czekała tylko, na niego, żeby wyjść. Nakładając gorączkowo buciki dodała, że właściwie nie spodziewała się po nim niczego konstruktywnego - ani rady, ani pomocy, i że nie zaskoczył jej bynajmniej żądając w tak dramatycznej chwili jakiejś kretyńskiej herbaty. Wybiegła trzaskając drzwiami, wobec czego Eugeniusz Jedwabiński zdecydował, że żartów nie ma, wdział pospiesznie płaszcz i wypadł za nią.
- Pójdę z tobą - zadeklarował, wkraczając do windy.
- Lepiej zostań - zdenerwowała się Ewa. - Ktoś powinien być w domu, na wypadek, gdyby Aurelia wróciła.
- Miałaby wrócić teraz, w środku nocy? Jakim cudem? Na pewno śpi - rzekł rozsądnie Eugeniusz Jedwabiński.
- Gdzie śpi?! - krzyknęła Ewa, podczas gdy winda monotonnie osuwała się w dół. - Nie ma jej w szpitalach, nie ma na milicji, nie ma- u nikogo z naszych znajomych, wszędzie dzwoniłam. Jest Jeszcze tylko jedno miejsce, gdzie ona może być, i tam właśnie idę,
chociaż wolałabym tego nie robić nigdy w życiu! Proszę, żebyś stał, żebyś nie szedł tam ze mną.
- Dlaczego? Co to za miejsce? - zdumiał się pan Jedwabinsk’ Winda zatrzymała się, byli na parterze.
- Zostań, Eugeniuszu, bardzo cię proszę - z naciskiem powie działa Ewa. - Zostań w domu i czekaj na moje dziecko.
- O, nie, chwileczkę - zaoponował pan Jedwabiński. _ i^p z tobą. Ostatecznie, to także i moje dziecko.
- Jakoś rzadko o tym pamiętasz! - wybuchnęła Ewa. _ Zazwyczaj całkiem cię ona nie obchodzi! Biedna mała! Traktujesz ja jak zabawkę, jak... jak tresowaną małpkę! Potrzebna ci jest tylko po to, żeby deklamowała wierszyki, kiedy przyjdzie twój dyrektor!
- A tobie nie jest potrzebna wcale! Nawet do wierszyków! _ wrzasnął rozżalony małżonek. - Obcym ją oddajesz, bo ci przeszkadza! Całymi dniami nie ma jej w domu! Co to za dom zresztą! To nie dom, tylko wystawa mebli! Nic dziwnego, że dziecko wolało uciec! Ja też co dzień uciekam!
I tak dalej, i tak dalej. Drogę na ulicę Roosevelta małżonkowie przebyli w szybkim tempie, kłócąc się bez przerwy i obsypując oskarżeniami, a także zarzucając sobie nawzajem zupełny egoizm. Jak to bywa w sytuacjach, gdy sumienie doskwiera, woleli niepokój z tym związany oddalić i zagłuszyć, przerzucając winę na drugą osobę.
Na szczęście droga nie była zbyt długa i nie zdążyli pokłócić się na dobre. Stanęli przed ozdobną bramą kamienicy numer pięć i spór urwał się samoczynnie, ponieważ Eugeniusz Jedwabiński chciał się dowiedzieć, do kogo Ewa idzie i czy nie zwariowała przypadkiem, nachodząc ludzi po nocy.
- Ona tu musi być! - oświadczyła gorączkowo Ewa. - I nic mnie nie obchodzi, czy ci ludzie śpią, czy nie! Ja szukam mojego dziecka!
To powiedziawszy, wdarła się do bramy, zapaliła światło i przestudiowała listę lokatorów, bez trudu odnajdując numer mieszkania państwa Lewandowskich.
Pobiegła korytarzem sutereny i znalazłszy się przed właściwymi drzwiami, nacisnęła guzik dzwonka.
Nacisnęła raz, drugi i trzeci. Nikt nie otwierał, Ewa zadzwoniła raz jeszcze, mocno i długo, powodując serię psykań ze strony Eugeniusza, potem - wobec braku reakcji za drzwiami – wyobraziła sobie, że podli członkowie rodziny Lewandowskich przytaili się gdzieś w mroku, ukrywając jej biedne dziecko, i udają tylko, że nie słyszą, J^ ona sle dobija - więc załomotała pięścią do drzwi , wtedy doczekała się reakcji.
Za drzwiami męski głos powiedział:
- Idę, idę! - ktoś zaczła-pał pantoflami, szczęknęła zasuwka, drzwi uchylono, pozostawiając zabezpieczający je łańcuch.
W szparze ukazał się czarniawy wąsacz o gołym torsie, nakrytym kurtką od piżamy. Oblicze jego było nasępione, a spojrzenie niechętne i czujne. Zlustrował parę natrętów, dokonawszy zaś wstępnej oceny, odprężył się nieznacznie i spytał głosem burkliwym, o co chodzi.
Był zagniewany, twarz miał skrzywioną, mrużył oczy od światła bijącego z gołej żarówki na korytarzu. Wyglądał na typowego mieszkańca sutereny i jako taki wyraźnie nie spodobał się Ewie.
- Nazywam się Jedwabińska - powiedziała znacząco.
- No, to co? - spojrzał z niechęcią mieszkaniec sutereny.
- Nic to panu nie mówi?
- Kompletnie.
- A zna pan Geniusię?
- Znam.
- To jest moja córka Aurelia! - krzyknęła dramatycznie Ewa.
- Gdzie? - przeląkł się wąsaty. - Nic nie rozumiem.
-Czy ona jest tutaj?
Długo jeszcze mogliby się tak porozumiewać, gdyby nie pani Lewandowska. Wyszła ona cicho z głębi mieszkania -tęga, postawna, odziana w ciepły niebieski szlafrok flanelowy, przerzucając przez ramię luźno spleciony szpakowaty warkocz.
- Co tu się dzieje? - spytała, podchodząc do drzwi i odpinając łańcuch. - Sławuś, nie krzycz tak, bo ojca obudzisz.
- To nie ja krzyczę - rzekł Sławuś posępnym barytonem. Pani Lewandowska dostrzegła parę nocnych gości na progu i lekki błysk rozpoznania mignął w jej wzroku.
- To pani... - powiedziała. - Stało się coś?
- Moja córka... zaginęła - wykrztusiła Ewa. - Czy... czy może jest ona tu, u państwa?
Pani Marta zaniepokoiła się.
- Zaginęła?!... Nie, tu jej nie ma. Nie widziałam jej już więcej, od tego naszego spotkania. - Popatrzała w błędne oczy Ewy i w strapioną twarz jej małżonka i zdecydowała krótko:
- p-wejść. Może razem coś wymyślimy.
Sławuś, ty wracaj do łóy^ wstajesz o piątej
Skinieniem dłoni, majestatycznym jak u władczyni, uciszyła Enoniusza Jedwabińskiego, który począł się sumitować, że godzić tak opźna, ale niepokój o dziecko przygnał ich tu, nieprawdaż. J1 otworzyła drzwi w głębi przedpokoju i gestem zaprosiła Jedwabie skich do środka.
6.
Początek rozmowy był trudny.
Jedwabińscy sztywno siedzieli w wysokich twardych krzesłach przy wielkim pustym stole z nicianą serwetką i wazonem, rozgiąć dali się ukradkiem po meblach, obrazkach i ścianach jadalni i nie bardzo wiedzieli, co oni tu” właściwie robią. Pani Marcie zaś niełatwo było zaczynać od pytań, z konieczności niedyskretnych. Toteż westchnęła raz i drugi, splotła ręce na powierzchni stołu i powiedziała:
- Więc Geniusia zaginęła...
- Aurelia - sprostował odruchowo pan Jedwabiński.
- No, tak, ja wiem, ale nam mówiła, że się nazywa Genowefa Lompke...
- Jak?!... - krzyknęli jednocześnie małżonkowie.
- No... Lompke. Też mi się zdawało, że nazwisko jakieś dziwaczne. Zdziwiłam się, że dziecko takie dobrze ubrane, a prosi o obiad...
Urwała, bo Ewa aż podskoczyła na krześle. Eugeniusz Jedwabiński osłupiał.
- Prosiła o obiad? Aurelia?
- No, tak, nic wielkiego, pewnie była akurat głodna... - tłumaczyła skonsternowana pani Lewandowska.
- Aurelia nigdy nie jest głodna - oświadczył pan Jedwabiński. - Nigdy. Trzeba ją po prostu zmuszać do jedzenia.
- A to czemu? - zdziwiła się pani Marta. - Dziecko zdrowe i szczęśliwe zawsze ma apetyt. Geniusia najbardziej u nas wsuwa te kluski z kartofli. Alej adła!Aż miło było patrzeć.
- Kluski!...
- Przy tych kluskach akurat spytałam ją o rodziców. A ona to: „umarli na bronchit” - pani Lewandowska śmiała się, aż ie JeJ pl^y zatrzęsły, ale widząc poruszenie swych gości, spoważniała i zamrugała przepraszająco.
ewa i Eugeniusz spojrzeli odruchowo po sobie, po czym natychmiast - Jakby doznali oparzenia - odwrócili gwałtownie głowy.
Zrobiło się cicho i ta cisza aż dzwoniła w uszach. Słychać było, jak tyka budzik w sypialni za ścianą, jak tamże pochrapuje głośno pan Lewandowski, jak kapie woda z kranu w kuchni. Ewa Jedwabińska nerwowo postukiwała paznokciami o blat stołu.
- Nie stukaj, moja droga - chłodno zwrócił Jej uwagę mąż. - Lepiej się zastanówmy, gdzie teraz może być Aurelia.
- A dzwonili państwo do... - doznała natchnienia pani Marta.
- Wszędzie - machnęła ręką Ewa. - Wszędzie dzwoniłam - podniosła wzrok. - Pani wspomniała o jakiejś Idzie. Czy Aurelia też tam chodziła... na obiady?...
- Ja naprawdę nie rozumiem, o jakich obiadach tu mowa - wtrącił zdenerwowany pan Jedwabiński.- O ile wiem, dziecko miało jadać u pani Lisieckiej, moja Ewo...
- Daj spokój, Eugeniuszu...
- Nie, no bo chciałbym to zrozumieć...
- Później! Później ci wytłumaczę.
Pojednawczym tonem wtrąciła się teraz pani Marta.
- Pytała pani o Idę, to jest Borejkówha. Córka tego Ignacego Borejki, wie pani... Oni mieszkają na parterze, pod dwójką. Bardzo porządna rodzina.
- Idziemy tam! - zerwała się Ewa.
- Ale chwileczkę... ale przecież nie po nocy... - zaoponował ze wzburzeniem Eugeniusz.
- Zresztą... - wtrąciła się pani Marta - Geniusi może tam nie być. Teraz mi przychodzi do głowy, że będzie raczej u pana Ogorzałki.
- Ogorzałki! No, ciekawe, czego ja się jeszcze dowiem - rzekł złowróżbnie pan Jedwabiński, patrząc z potępieniem na swą żonę.
Ta zapisywała coś w swym pięknym notesie. - OGORZAŁKA - kaligrafowała - BOREJKO, MIESZKANIE NR 2 - zakręciła pióro, wstała.
- Idziemy!
- Ale faktycznie niech państwo nie chodzą po nocy - wtrąciła pani Marta. - Geniusia gdzieś tu musi być, pewnie ją kto przenocował. Przyjdziecie państwo od rana, to mała na pewno gdzieś się tu znajdzie.
Jedwabińscy przyznali po namyśle i sporach, że jest to istotnie najlepsze, co mogą zrobić. Ewa schowała notes i pióro, odczekała aż Eugeniusz wyartykułuje swoje przeprosiny i ucałuje dłoń pani Lewandowskiej - skinęła wyniośle głową i szybkim krokiem opuściła mieszkanie w suterenie.
Budzik zaterkotał jak co dzień i brutalnie wyrwał Kreskę z bardzo słodkiego snu. Ledwie tylko otworzyła oczy, ledwie się podniosła, ledwie ujrzała różowy, świetlisty prostokąt okna na błękitnawym tle ściany - już poczucie bezmiernego szczęścia chlusnęło w nią Jak morska fala. Padła z powrotem na poduszkę i przycisnęła obie ręce do ust, chichocząc z radości.
- Ha! Zakochana z wzajemnością!Z WZA-JEM-NO-SCIĄ!!!
Ach, cóż to za niezwykłe uczucie, jakby w człowieku krew musowała. ch, jejku, jakie inne jest życie, jakie inne myślenie, jakie wszystko w ogóle jest inne niż wtedy, gdy chodziła sama po ponurych ulicach udręczona obojętnością Maćka.
Ach, jejku, jak lekko się oddycha - i jaki świat ‘stał się nagle piękny, przytulny i swojski!
Ach, Maciek, Maciek!...
Budzik tykał głośno i z nudną pedanterią przesuwał swoje idiotyczne wskazówki w przód i w przód. Kreska dość długo nie zwracała uwagi na jego monotonne poczynania; podłożywszy ręce pod głowę, leżała sobie z niezmiennym uśmiechem na twarzy i wbijała szczęśliwe spojrzenie w sufit, tak wytrwale, jakby chciała wywiercić w nim otwór. Nagle jednak przeszyła ją świadomość, że spóźni się do budy, więc zerwała się, jednym kopnięciem odrzucając kołdrę, i pognała do łazienki plącząc się w fałdach nocnej koszuli.
Umyła zęby, spojrzała w lustro i aż znieruchomiała na chwilę. Jeszcze nigdy chyba nie wydawała się sobie taka ładna.
No,no!
Coś podobnego!...
Umyła się, ubrała piorunem w co popadło, wróciła do kuchni, złapała kapuśniaczka, obejrzała go, odłożyła, spakowała rozrzucone książki i zeszyty, uświadamiając sobie przy okazji (Ach, jej! Wpół do ósmej!), że nie odrobiła wczoraj polskiego i historii, i myśląc, że pewnie wleci jej dzisiaj dwója albo i dwie, ale niech tam, wszystko już jedno, jakież to w końcu ma znaczenie (za-ko-cha-na z wza-jem-no-ścią!), Napiła się zimnej wody prosto z kranu, wrzuciła do torby jabłko i już wychodziła, kiedy pośrodku pokoju dziadka przystopował ją widok śpiącej twardo Genowefy.
Znów o niej zapomniała. I co teraz?
Czas leciał nieubłaganie, Lelujka już od dłuższej chwili pogwizdywał i pohukiwał pod domem, a tu tymczasem Genowefa twardo spała i nie reagowała wcale ni na poszturchiwania, ni na łagodne namowy.
Kreska pomyślała, że na pierwszej lekcji jest historia i że jeśli się spóźni, to wpadnie i natychmiast będzie pytana.
Geniuusiu, błagam cię, wstawaj! - pociągnęła małą za nogę, ale bardzo ostrożnie; bała się ją przestraszyć jak wczoraj. Jeżeli, noża wszystkim, będzie musiała Genowefę uspokajać tak długo jak wczoraj, to spóźni się już na pewno.
Postanowiła zostawić małej kartkę z poleceniem, by udała się do Borejków zaraz po obudzeniu, ale na myśl o tym, że Genowefa zapewne nie umie jeszcze czytać, schowała długopis do torby.
Do licha!
Zatrzasnęła wyjściowe drzwi, zbiegła po schodach, rzuciła, „zaczekaj sekundkę” Lelujce, który już podskoczył ku niej i pytał, co jest grane - i pognała do bramy sąsiedniej kamienicy.
Zadzwoniła do drzwi jak na pożar i już po chwili relacjonowała rozczochranej Gabrysi swój kłopot:
- Genowefa śpi u mnie, przyszła wczoraj i nie chce się obudzić! I ja muszę do budy, i błagam, weź ten klucz i idź tam jak najprędzej, ja się boję, że ona narobi głupstw, i mnie się zdaje, że ona uciekła z domu, adresu nie znam i to jest cholerny kłopot, zajmę się tym po szkole, ale ty jej teraz nie spuszczaj z oka, dobrze?
Gabrysia, mrugając wolno i z zaskoczeniem, przyjęła klucz, podciągnęła spodnie od rozwleczonej różowej piżamy, ziewnęła i obie-eafa^ że zrobi, co będzie w-jej mocy.
2.
Kreska pobiegła więc z Lelujka do szkoły, Gabrysia wlazła pod zimny prysznic, a o dom dalej Aurelia Jedwabińska spała twardo na tapczanie profesora Dmuchawca - i taki był stan na godzinę ósmą rano, mniej więcej.
Nieco później układ ten się zmienił o tyle, że Gabrysia wylazła wreszcie z łazienki, ubrała się, wzięła klucz Kreski, pieniądze i siatkę na zakupy, i oświadczyła, że wychodzi, zostawiając Pyzę pod opieką mamy.
Zmieniło się również i to, że Aurelia-Genowefa obudziła się, wstała, poszła do kuchni i stwierdziła, iż Kreski nie ma w domu. Domyśliwszy się, że poszła ona do szkoły, dziewczynka spenetrowała ze swobodą wnętrze lodówki, a znalazłszy tam czerstwe kapuśniaczki, nadgryzła jednego, skrzywiła się i postanowiła pójść gdzieś na jakieś lepsze śniadanko.
Zostawiła Pieska w łóżku profesora z całym zaufaniem. Zamierzała bowiem wrócić tu dziś na noc, a w dalszej przyszłości zamieszkac z Kreską na stałe. Złożyła główkę Pieska na poduszce, przy-
kryła go troskliwie kołdrą po szyję i przez chwilę przyglądała si z satysfakcją, jak tak sobie leżał w dziennym świetle jawnie i bezpiecznie, w pełnej okazałości i krasie. Uśmiechnęła się do niego po rozumiewawczo, wdziała płaszczyk i buty, przystroiła czubek głowy kapelusikiem sztruksowym i wyszła, zatrzaskując drzwi.
Do mieszkania Ogorzałków zadzwoniła właśnie w chwili, gdy Gabrysia Borejko wychodziła z domu.
I podczas gdy Gabriela kroczyła słoneczną ulicą, ciesząc się, ze znów dziś będzie ciepło i Pyzunia pojedzie na spacer do parku, Genowefa ponowiła swój alarm i doczekała się wreszcie, że Maciek otworzył jej drzwi.
Ubrany był lylko w majtki tenisowe i koszulkę, a na widok Genowefy przejawił zniecierpliwienie.
- O, to ty - powiedział, wymachując skarpetką. - Słuchaj, mała, bardzo się spieszę. Zaspałem jak cholera. Idę na ósmą czterdzieści pięć, a jest dwadzieścia po, więc rozumiesz.
- Nie.
- Boże, no wchodź, trudno. Ale ja się będę mył i ubierał.
- I bardzo dobrze - powiedziała Genowefa. - A ja ci szybciutko zrobię śniadanie, tylko zapal gaz pod czajnikiem.
Wyjęła chleb z pojemnika, nabiał z lodówki i kubeczki z kredensu. Podśpiewując, zabrała się do ochoczej pracy, podjadając sobie ze smakiem to tego, to owego.
W tym samym czasie Gabrysia Borejko otwierała drzwi mieszkania Kreski.
Oczywiście było ono puste, w łóżku profesora wylegiwał się wyłącznie piesek o brudnych kudełkach i szklistych oczkach kretyna, w kuchni też nikogo nie było, podobnie w łazience. Nie było też żadnego okrycia wierzchniego Genowefy, co skłoniło Gabrielę do konkluzji, że dziewczynka wyszła.
Gabrysia siarczyście zaklęła, palnęła się w czoło i zaczęła myśleć, co by ona sama zrobiła, będąc na miejscu małej uciekinierki.
Poszłaby do jakiegoś zaprzyjaźnionego domu, naturalnie.
Dzieciak jest na pewno u Lewandowskich albo u Ogorzałków.
Albo i w jej, Gabrysinym, domu.
Uspokojona Gabrysia opuściła mieszkanie profesora, obiecując sobie, że dla pewności wleci tu jeszcze wracając z zakupów. Wybierała się również na pocztę, żeby stamtąd nadać telegram do Australii.
V tej samej chwili, gdy Gabrysia zbiegała po schodach, Maciek Ogorzałka, umyty, uczesany i głodny, wychynął ze swojej łazienki j powiedział: „ach, ach!” na widok starannie, acz niewprawnie, przygotowanego śniadania. Genowefa, siedząca triumfalnie za kuchennym stołem, zrobiła wspaniałą ekspozycję stomatologiczną i chlusnęła Maćkowi kwaśnego mleka do herbaty.
- Spróbuj tego sera - poradziła życzliwie. - Pycha, mówię ci. Maciek usiadł, wziął nóż, ukroił kawał białego sera i zagapił się w ścianę, uśmiechając się tęsknie.
- A ja dziś spałam u Kreski! - pochwaliła się Genowefa, wiercąc się na kuchennym stołku.
Maciek spojrzał na nią zazdrośnie.
- Taaa? -Kiwnęła głową, uszczęśliwiona.
- Ja już chyba u niej zostanę. Na zawsze. Maciek nie był zachwycony tą decyzją.
- No, no - mruknął. - I czemuż to?
- Bo ja Kreskę kocham - wyznała Genowefa.
- Ja też, cholera jasna psiakrew - powiedział Maciek patrząc prosto w ścianę.
- Taaa? - ucieszyła się Genowefa. - To fajnie. Mogę jej to powiedzieć.
- Nie!!! - przeraził się Maciek. - Nie pozwalam! Jak to zrobisz, to ci naprawdę przyleję! To... to tajemnica.
- Do kiedy? - chciała wiedzieć Genowefa.
- Co do kiedy, co do kiedy, może na zawsze. Ona nie kocha mnie, wiesz?
- Kreska wszystkich kocha - z przekonaniem odparła Genowefa.
- Głupek z ciebie, Geniusiu. Tak jak wszystkich, to może mnie i kocha. Ale ja tak nie chcę. Zresztą, po co ja gadam z tobą, ty i tak nic nie zrozumiesz. A ja się spóźnię - spojrzał na zegarek. - O rany, szlag by trafił, muszę w tej chwili lecieć. - Wstał, coś mu się przypomniało i spytał: - A pamiętasz, jak byliśmy w Operze?
- Z Matyldą, no - przytwierdziła Genowefa, wzniecając w Maćku szczerą irytację.
- Nie z Matyldą, a z Kreską! - krzyknął. - Ja przyszedłem z Kreską!
- Ale wyszedłeś z Matyldą - niewinnie przypomniała mu Genowefa. - Z Kreską ja wyszłam, ja! Taka była smutna wtedy...
- Tak - rzekł Maciej Ogorzałka, kiwając posępnie głowa Jaki to człowiek czasami jest ślepy. Ile bym dał, żeby można bvło zawrócić czas. Albo, żeby... - tu urwał, bo myśl jakaś przyszła m do głowy. - Mała - powiedział. - A nie wybralibyśmy się znów do Opery - ty, ja i Kreska?
- Cudownie! O! Cudownie! - wrzasnęła Genowefa, rozbłyskując czystym szczęściem. - a czy znów będzie ten miły Robaczek?
- Robaczek? Może będzie... na pewno zresztą. Będzie robaczków, ile chcieć - kusił Maciek. - Słuchaj, to ja kupię bilety i tego... ponieważ Kreska trochę się na mnie gniewa, ty ją zaprosisz do tej Opery. Zgoda? Nie powiesz, że ja też będę. Tylko spotkamy się już tam, na widowni. To będzie taka niespodzianka, dobrze?
- Ojejku, no pewnie! - zapiała Genowefa, rozpływając się ze szczęścia. - Kupuj szybko, ja go znów poklepię!
- Proszę? - nie zrozumiał Maciej. - Zresztą, nieważne, umowa stoi. Zaraz po szkole kupuję bilety, wszystko jedno na co, na jakiś najbliższy możliwy spektakl. Przyjdź tu po południu, zgoda? Dam ci dwa bilety i ty ją zaprosisz. Tylko pamiętaj!!! Powiesz, że sama kupiłaś. W porządku?
- W porządku!!!
- No, to teraz idziemy - Maciek łyknął sera, ugryzł chleba, wypił herbaty z kwaśnym mlekiem i omal jej nie wypluł na stół. - Ubieraj się, mam jeszcze tylko dziesięć minut, cholera jasna psiakrew.
Genowefa udała się z Maćkiem do szkoły - to znaczy, on popędził w tamtą stronę, a ona go tylko odprowadzała dla przyjemności. Podczas zaś, gdy oboje kłusowali przez poranną ulicę Dąbrowskiego, Ewa Jedwabińska stała pod drzwiami Borejków, dzwoniąc bezskutecznie po raz czwarty.
Nikt jej nie otwierał, ponieważ pani Borejkowa już kwadrans temu ubrała rozbrykaną wnuczkę w kombinezonik ze zrzutów i wyjechała z nią na spacer, żeby nie zwariować.
Zdesperowana Ewa zbiegła więc do sutereny, by z kolei poszukać Aurelii pod drugim wskazanym adresem, to jest u Ogorzałków.
Ale oczywiście i tam nikogo nie zastała, toteż przeklęła w duchu pomysł Eugeniusza, który radził najpierw, nim zaczną biegać po ludziach, raz jeszcze sprawdzić, czy Aurelii nie ma u Lisieckich. pomysł ten był o tyle idiotyczny, że oczywiście Aurelii tam nie było, natomiast pani Lisiecka kazała sobie długo wszystko opowiadać udając, że nie widzi w tym, co zaszło, żadnej swojej winy i twierdząc bezczelnie, że to nie ona wychowała Aurelię na wstrętnego kłamczucha. Rozmowa przeciągnęła się, nie dała nic poza obustronnym zdenerwowaniem i spowodowała oczywiście to jedynie, że wszyscy potrzebni Ewie ludzie po prostu powychodzili z domów.
Tylko pani Lewandowska nie wyszła. Otworzyła już po pierwszym dzwonku, uśmiechnęła się życzliwie na widok Ewy i zapytała, co z Geniusią.
- Jeszcze jej nie znalazłam - jęknęła Ewa, osuwając się na pierwszy lepszy stołeczek w kuchni, dokąd ją wprowadzono.
- No, jak to? - usłyszała w odpowiedzi. - Przecież ja ją widziałam przez okno, przykucnęła i zajrzała tu, do kuchni. Potem chyba słyszałam jej głos przez ścianę, od Ogorzałków... - Ewa aż osłabła z ulgi.
- A więc żyje!...
- O Jezu, no chyba, że żyje! Mówiłam przecież, że dziecku nic się nie stanie, jak tu do nas trafi. W naszej kamienicy mieszkają sami porządni ludzie, kochana. Nawet ci Nowaccy nagle się okazali w porządku.
- Ale gdzie? - krzyknęła Ewa. - Gdzie ona teraz jest?! Co to za dziecko niedobre. Ani pomyśli o tym, co rodzice przeżywają. Nie spałam całą noc! No, gdzie ona może być, jeśli nikt nie otwiera ani u Borejków, ani u Ogorzałków?
- Może wróciła tymczasem do domu—zasugerowała ostrożnie pani Lewandowska, wzniecając w Ewie nowe nadzieje.
- Może! - zerwała się ze stołka. - Lecę! W domu Jest mój mąż, przynajmniej czegoś się dowiem. A jeśli jej nie ma, to szybko tu wrócę. Proszę pani... gdyby ona pojawiła się w tym czasie...
- Nie bój się, dziecko, na pewno ją zatrzymam – powiedziała pani Marta serdecznie.
- Dziękuję - sztywno powiedziała Ewa. Nie przepadała za tym, żeby ją kto tykał.
- Patrzę tak i myślę - przemówiła nagle pani Lewandowska. - Ze ty ani razu jeszcze nie spytałaś: dlaczego uciekła. To znaczy, że ty wiesz dlaczego. Coś ty jej zrobiła? Przecież ten dzieciak -wciąż od ciebie ucieka, dzień w dzień.
- Nic nic zrobiłam! - krzyknęła Ewa z oburzeniem. - nieprawda, że ona’ ode mnie ucieka! Nieprawda! Ona wie. że ja in kocham! Ja tylko... ja tylko nie umiem tego okazać!... Ale...
- Trele-morele - burknęła pani Lewandowska prawie ze złością. - Okazać nie umie. Też coś. Jak nie umiesz, to się naucz I to szybko. - Urwała i spojrzała na Ewę. która była purpurowa i naburmuszona. - Dobrze, leć no teraz do Ogorzałków. Może Maciek już jest. l słuchaj...
Ewa odwróciła się już od drzwi.
- Jakby przyszła sama. to nie krzycz, tylko przygarnij i pocałuj - przykazała pani Lewandowska. - Niech dzieciak wie. że wrócił do domu.
4.
Gabrysia była ostatnia w długiej kolejce przed okienkiem telegrafu. Stała sobie i raz jeszcze sprawdzała, ile ostatecznie wyszło jej słów. Kondensując tekst i poddając go nieprawdopodobnym wygibasom i przerzutkom stylistycznym, zdołała wyprodukować stosunkowo zwięzły komunikat o stanie swoich uczuć i poglądzie na powrót Pyziaka. Słów było dwadzieścia siedem, co po uwzględnieniu obowiązującej taryfy dawało sumę... chwileczkę. chwileczkę... Gabrysia przemnożyła cyfry na odwrocie blankietu. Wyszło jej tysiąc siedemset osiemdziesiąt dwa złote, mniej więcej jedna trzecia tego, co w najlepszym razie potrafiła zarobić w ciągu miesiąca, wykonując tłumaczenia z łaciny i greki starożytnej.
- Ożeż jasna cholera - powiedziała na cały głos i zaczęła wykreślać z telegramu, co się dało.
- Co panią tak irytuje? - spytał uprzejmie Piotr Ogorzałka. który wszedłszy przed chwilą z. ulicy ujrzał się w sytuacji alternatywnej. Miał bowiem do wyboru: albo wiać, gdzie pieprz rośnie. albo stawić czoło niebezpieczeństwu utajonemu w osobie pyskatej sąsiadki z parteru. Wybrał wyjście godne mężczyzny, to znaczy - śmiało podszedł do Gabrieli i zaczął rozmowę.
Gabrysia podniosła na niego roztargnione spojrzenie i mruknęła bez entuzjazmu:
- A, cześć. Co mnie irytuje? W tej chwili ceny. Wysyłam telegram do męża i właściwie to mnie na to nie stać.
- A co, Stało się coś? - uprzejmie zainteresował się Piotr.
- O tyle, o ile - powiedziała Gabrysia, wykreślając trzy sło^ z telegramu. - On wraca!
- A!... - rzekł Piotr. - Właściwie to nawet lepiej.
- Proszę?!...
- Nie, nic. Nic. Chciałem powiedzieć, że to bardzo dobrze.
- Ja myślę! - krzyknęła radośnie Gabriela, przyciągając momentalnie spojrzenia wszystkich, zdumionych tym nagłym wyzr^”niem, współobywateli.
Kolejka przesunęła się o parę centymetrów. Pan Piotr chrząknął.
- Myślałem trochę o naszej ostatniej rozmowie - przemóN nagle. Gabrysia nie mogła sobie takowej przypomnieć. Spory, dysku?]® i rozmowy były bowiem dla niej chlebem powszednim.
- Wtedy, kiedy pani... kiedy przyszłaś do nas po drucik - przypomniał Piotr. - Ze trzy tygodnie temu.
- A! Po drucik. Ciekawe, ale nie pamiętam, o czym wtedy mówiliśmy.
- A ja owszem. Przez długi czas potem czułem się zapyziałym świrusem. Tak mnie bowiem nazwałaś na zakończenie rozmowy,
- O. To być nie może - speszyła się trochę Gabrysia.
- Ależ tak. Otóż, chciałem wyjaśnić... bo ta twoja konkluzJ3 i lekceważenie w niej zawarte...
- Nie było go tam!... chyba.
- Było - stanowczo rzekł Piotr. - Więc chciałem wyjaśnić, ze zasadniczo przyznaję ci rację, jestem tylko człowiekiem doświ^dczonym przez życie i dlatego - pesymistą.
- Każdy jest doświadczony przez życie. Ja również - oświ8adczyła Gabriela. - Ale to nie może automatycznie oznaczać Pesymizmu. Pesymizm jest - wybacz, stary - słabością ludzi małodusznych.
- Cholera - uniósł się Piotr Ogorzałka.—Chyba mam dość.
- Czego?
- Znów mnie obrażasz. Ja w tym nie gustuję.
- Przepraszam! Przepraszam. Nie miałam zamiaru...
- Miałaś! A ja naprawdę nie jestem człowiekiem małodusznymi
- Chętnie wierzę! - oświadczyła Gabriela pojednawczo i nasi zamachała rękami, wlepiając oczy w wie”;ą, zakurzoną szybę dzielącą wnętrze poczty od ulicy Kraszewskiego.
Ulicą przeciągał właśnie sznur wojskowych ciężarówek, nie on jednak przywiódł Gabrielę do ekscytacji. Wśród ruchliwego tłumu na chodniku widniał jeden zastanawiające stały punkt: refleksyjne dziecko w kapelusiku sztruksowym naciśniętym na oczy. Stało ono w klasycznej pozie baletowej, na jednej cienkiej nóżce, drugą wznosząc wysoko w tył, ręce zaś rozkładając po bokach. W chwilę później dokonało błyskawicznej zmiany pozycji: skrzyżowało nogi, stanęło na czubkach palców i zamarło, unosząc ręce nad głową jak królowa łabędzi.
- Łap ją! - krzyknęła Gabriela i popchnęła Piotra w stronę wyjścia. - Prędko, bo ja mam kolejkę!
- Kogo? Zaraz, chwileczkę - zirytował się pan Piotr, który nie lubił być popychany do czegokolwiek przez kogokolwiek, a już zwłaszcza przez kobiety.
- Tam, tam stoi dziewczynka, widzisz? Łap ją! Pan Piotr spojrzał.
- Ależ to Genowefa Zombke! - stwierdził flegmatycznie. - Dlaczego miałbym ją łapać? Sama przyjdzie.
- Proszę cię, złap i przyprowadź! Kreska mi kazała jej pilnować, bo ona uciekła z domu.
- Ach, Kreska kazała. To co innego - rzekł Piotr i poszedł łapać Genowefę Zombke.
5.
Przedpołudnie minęło Ewie jak dręczący sen, z którego obudzić się nie sposób. Biegała z Roosevelta na Norwida, z Norwida na Roosevelta, a ilekroć przybiegła na Roosevelta. zastawała zamknięte drzwi czyjegoś mieszkania.
U Borejków nie było nikogo przez całe pół dnia (mama Borejko-wa znajdowała się bowiem nadal w Parku Przyjaźni i Braterstwa Broni na Cytadeli, Gabriela zaś, doprowadziwszy tam Genowefę i nakarmiwszy Pyzę, oddała tę pierwszą pod opiekę mamy Borejko i poszła do kolejki).
Podobnie było u Ogorzałków (Maciek tkwił w szkole, zaś Piotr po złapaniu Genowefy i po koleżeńskim w duchu rozstaniu z Gabrielą udał się do kooperanta przy ulicy Kościelnej, po odbiór towaru). W mieszkaniu Lewandowskich nie było już nawet pani Marty, która musiała przecież w końcu udać się po zakupy. Tak więc przedpołudnie zleciało na niczym i Aurelia się nie znalazła.
Wyzuta z sił Ewa postanowiła po prostu usiąść w bramie kamienicy numer pięć i czekać, aż się pojawi ktoś z mieszkańców sutereny albo jakiś członek rodziny Borejków, albo sama Aurelia.
Rozłożyła na schodku gazetę, usiadła wyprostowana i nienaganna jak zwykle i siedziała tak przez pierwsze pół godziny. Potem rozbolały ją plecy, więc oparła się ramieniem o tę brudną ścianę. Potem złapał ją skurcz w szyi, oparła więc o ścianę i skroń. A potem chyba - o, zgrozo! - przysnęła w tej bramie, oszołomiona pigułkami, znużona bieganiną po bezsennej nocy - bo znienacka spojrzawszy na zegarek stwierdziła, że wskazówki przesunęły się znacznie i że jest już wpół do dwunastej. Ledwie to spostrzegła, drzwi od ulicy rozwarły się i na schody weszła pani Lewandowska z dwiema pełnymi siatkami.
- Bój się Boga, kobieto! - przelękła się na widok Ewy. - Co ty tu robisz? - postawiła siatki, wysłuchała zwięzłego raportu o wydarzeniach, a raczej - o ich braku - chwyciła się za głowę i zabrała Ew^ z sobą, do swej ciepłej kuchni, gdzie - nie słuchając grzecznościowych i ambicjonalnych protestów Ewy, nakarmiła ją gorącą zupą jarzynową z lanymi kluseczkami.
W dziesięć minut potem Gabriela Borejko powróciła triumfalnie 2, miasta i zabrała się natychmiast do przyrządzania w szybkowarze pożywnego rosołu z wołowiny.
- Roswł?! - krzyknęła niedowierzająco pani Borejkowa, kiedy około w pół do pierwszej wróciła do domu z długotrwałego, bardzo udanego spaceru, holując śpiącą twardo wnuczkę i śmiertelnie głodną Genowefę. - Jakim cudem?!
- Cuda się zdarzają, utracjuszko - oświadczyła zadowolona ze swej niespodzianki Gabriela. - Sama bym nie uwierzyła. Jak wiesz, spotkałam rano Piotra Ogorzałkę.
- Mówiłaś mi, ale widzę, że nie wszystko. Czy on ci kupił trochę mięsa zamiast róż?
- On mi pożyczył kartkę, matuś moja, kartkę na siedemset gramów wołowiny z kością. Mogę mu oddać, kiedy zechcę, bo oni z Maćkiem już trzeci dzień jedzą rosół, co prawda nie z wołowiny Piotr Ogorzałka w podróży służbowej ubił kurę na szosie. Rzuciła mu się pod koła.
- Biedna.
- Prawdziwa bohaterka. Dzięki niej mamy dziś obiad. Jedno mnie tylko zastanawia: skąd ten sympatyczny starszy pan wiedział że zgubiłaś kartki na mięso?
- Pewnie od ciebie, Gabrysiu.
- A skąd! Mówiliśmy zupełnie o czym innym. Dopiero na pożegnanie on powiada: słyszałem, że zginęły wam kartki, proszę oto moja.
- Dżentelmen starej daty! - wykrzyknęła z podziwem mama Borejko.
- Nowej.
- To ja opowiedziałam o kartkach panu Piotrusiowi - wtrąciła Genowefa, dotąd cichutko siedząca przy kuchennym stole. - Ja zawsze opowiadam wszystkim wszystko o wszystkich.
- Aaaa! - powiedziały chórem mama i Gabriela.
- To milutko. Jesteś naprawdę kochana dziecina - pokiwała głową Gabriela. - Niezależnie jednak od mięsa, przyznać muszę, że Ogorzałka to prawdziwy kumpel.
- Powiem mu to, mogę?! - uradowała się Genowefa.
Zjadła dwa pełne talerze rosołu z makaronem nitki jednojajeczne i poleciała uszczęśliwiać pana Piotrusia. Ledwie Gabriela zdążyła za nią krzyknąć, żeby zaraz wracała, bo przyjdzie Kreska.
Pana Piotrusia nie było jednak w domu (bawił w dalszym ciągu u kooperanta na Kościelnej, gdzie wynikły nieoczekiwane trudności z rozliczeniem partii obróżek metalowych dla psów). Toteż Genowefa odeszła z niczym od drzwi w suterenie. Przez chwilę zastanawiała się nawet, czy nie wpaść do państwa Lewandowskich, ale że właściwie była już po obiedzie, uznała, że teraz można by zajrzeć do kochanej Kreseczki.
Jednakże po wyjściu na ulicę spotkała Maćka, który wracał ze szkoły; zamierzał on zaraz po lekcjach udać się do kasy operowej po bilety na cokolwiek, lecz przypomniał sobie po drodze, że jest całkiem bez grosza i teraz oto leciał właśnie do domu, żeby złapać trochę forsy.
- To ja z tobą - zdecydowała się Genowefa.
Wzięli pięćset złotych z szuflady Piotra i popędzili zaraz oboje w stronę Opery - dorodny jasnowłosy dryblas oraz mała, chudziutka brzydulka o szerokim uśmiechu; on sadził przodem, powolnym, równym kłusem, ona zaś plątała mu się pod nogami, zabiegając drogę, podskakując jak piłka i bezustannie gadając. Na Moście Teatralnym znaleźli się w tej samej chwili, kiedy Ewa Jedwabińska zadzwoniła do drzwi Borejków i nareszcie kogoś zastała.
6.
Jeżeli by kto kiedykolwiek uważał, że jest sam na świecie - to dałby tym niewątpliwy dowód braku wyobraźni.
Nikt z nas nie jest sam.
Ludzie oddziałują na siebie nawzajem, jakby byli połączeni kręgami tajemniczej energii - a przez każdego z nas przechodzi przynajmniej kilka takich kręgów. Dzięki temu wszystko, co czynimy, każde nasze uzewnętrznione uczucie, a może i myśli - nawet te, którym nie dajemy wyrazu - zyskują nieskończony rezonans. Każdy z nas, nawet nieświadomie, wpływa na innych i staje się ogniwem łańcucha myśli, uczuć, reakcji i wydarzeń mogących zogromnieć wręcz do procesów historycznych.
Tak więc nigdy nie wiesz, czy fakt, żeś rano zachował się podle wobec kolegi w szkole, nie sprawi, iż w południe następnego dnia kto inny dostanie zawału, za tydzień dojdzie do poważnej scysji rodzinnej w miejscowości położonej na drugim krańcu Polski, a po roku jakiś mąż stanu wyda złą decyzję, mogącą zaważyć nawet na losach świata. Bodźce negatywne bowiem wykazują zdumiewającą żywotność, przypominając w tym wirusy lub gronkowca złocistego. Jednym złym czynem prowokujemy zło w innych ludziach, a ono - raz wyzwolone - mnoży się już bez końca.
Cale szczęście, że z dobrem jest tak samo. Dobry czyn, dobre słowo czy myśl powodują pozytywną reakcję w coraz to nowych osobach i mogą przenosić swój ładunek dalej i dalej - rosnąć w postępie geometrycznym i pomnażać zasób Dobra we Wszechświecie.
Wystarczy sobie to uprzytomnić, by poczuć ciężar tej odpowiedzialności.
Bo przecież naprawdę nikt z nas nie jest sam.
Wpływamy na siebie nawzajem - i często zdarza się, że prze lotne spotkanie, rozmowa, wymiana myśli, złośliwy żarcik nawet potrafią wyżłobić głęboki ślad w czyjejś pamięci i zaważyć nawet na całym życiu człowieka.
Ewa Jedwabińska usłyszała właśnie szczęknięcie zamka w drzwiach z podniszczoną tabliczką „Borejkowie”. Pisnęły dawno nie oliwione zawiasy. Drzwi otwarto.
Na progu stała siwa, drobna kobieta w skromnej sukni. Ponieważ zaś Ewa zawsze zwracała większą uwagę na powierzchowność ludzi i rzeczy niż na ich istotną treść - kobieta ta nie zyskała jej aprobaty.
Ewa nie uwierzyłaby zapewne, że rozmowa z tą niepozorną osobą zaważy jakoś na jej życiu.
Zresztą, pani Borejkowa też nie miała o tym pojęcia.
Stała na progu, patrzała na gościa z życzliwym zainteresowaniem, a nie doczekawszy się na razie ni słowa - zaprosiła Ewę do przedpokoju.
- Proszę wejść - powiedziała z uśmiechem i wyciągnęła rękę. Ręka ta była drobna, ale mocna^i ciepła, o szorstkiej skórze i trochę pokrzywionych reumatyzmem palcach.
Ewa przyjęła uścisk, konstatując, że jest on dziwnie krzepiący i miły.
- Jestem Jedwabińska - przedstawiła się.- Matka Aurelii... to jest, hm, Genowefy.
Przez twarz pani Borejkowej przeleciał uśmiech.
- Genowefy Pompkę? - upewniła się.
Pompkę!... Ufff. Ewa przez chwilę nie wiedziała, co powiedzieć. Wtedy jej wzrok padł na półeczkę pod zmatowiałym ze starości lustrem. Leżał tam, niedbale ciśnięty, sztruksowy kapelusik Aurelii.
- Ona tu jest!!! - krzyknęła.
- Nie, wyszła przed chwilą - pogodnie odpowiedziała pani Borejko. I nagle zlękła się: - Co pani... co pani tak zbladła?
Złapała Ewę pod rękę i zaprowadziła ją do najbliższego pokoju, gdzie było chłodno, pusto i przytulnie. Pośrodku panoszył się wielki, rozwichrzony rododendron. Pod ścianami żyły sobie cicho swym własnym życiem równe rzędy książek, fotografia białej sylwetki z rozpostartymi ramionami zdobiła główną ścianę i czyjeś puste biurko lśniło gładkim, odkurzonym blatem.
- Już dawno chciałam z panią porozmawiać - oświadczyła | mama Borejko, sadzając gościa w kulawym fotelu pod rododendronem.
Ewa mogła myśleć tylko o jednym.
- Gdzie jest teraz moja córka? Czy mówiła, dokąd idzie? Może - do domu?
- Poszła, zdaje się, do sąsiada. Do pana Ogorzałki. Wróci niedługo.
- Idę tam - zerwała się Ewa, po czym jakaś myśl kazała jej przystanąć. - Przepraszam, czy ona też... chodziła tu... na obiady?
- O, tak! - zaśmiała się pani Borejko. - Apetyt ma, aż miło! Przed chwilą wrąbała dwa wielkie talerze rosołu i...
- Rosołu?! - Ewa była tak zdumiona, że już nawet nie usiłowała przepraszać za córkę. - Aurelia nie cierpi rosołu! Nienawidzi! Frzeba ją zmuszać, żeby przełknęła choć łyżkę! Czy może to był jakiś specjalny rosół?...
- Zwykły chudy rosołek.
- -Może... jakaś specjalna przyprawa?...
Pani Borejko roześmiała się.
- Może. Przyprawa pana Ogorzałki. Zresztą potem i Gabrysia, moja córka, przyprawiała, i ja. To niezawodna przyprawa. Wszystko z nią smakuje, nawet suche ziemniaki.
- Maggi? - dopytywała się Ewa całkiem już natarczywie, po czym zreflektowała się i pokryła zmieszanie suchym śmieszkiem. -Albo może jakiś narkotyk?
- Może to i narkotyk: trochę serca - śmiała się pani Borejko. - My tu bardzo lubimy Geniusię. To jest, Aurelię. To takie wesołe, ufne, śmiałe dziecko. Taki ma łatwy, serdeczny kontakt z ludźmi.
Ewa aż usta otworzyła ze zdumienia.
-Kto, AureSia?!
Mama Borejkowa spojrzała uważnie na twarz młodej kobiety. Oprócz zdumienia ujrzała tam i napięcie. A także głęboki, ukryty smutek. Nic nie powiedziała, tylko przechyliła się i poklepała Ewę p& ręce. Gest ten był tak zaskakujący, że Ewie ścisnęło się gardło i łzy stanęły w oczach prędzej, niż zdołała pomyśleć, co się dzieje. Przełknęła z wysiłkiem. Zagryzła wargę.
- Nie martw się, mała - powiedziała cicho mama Borejko. - Z bliska widać najgorzej. Czasem trzeba oddalenia, żeby kogoś zobaczyć naprawdę. A czasem własne nieszczęście zasłania widok na bliskiego człowieka. A ty jesteś nieszczęśliwa, prawda? - mówiąc to, pogłaskała Ewę po policzku, jakby pocieszała własną zgnębioną córkę.
Coś się stało z Ewą Jedwabińską. Nie mogła wydobyć z siebie ani słowa. I nagle ze zdumieniem stwierdziła, że płacze. Łzy leciały po jej policzkach, rozmywając precyzyjny makijaż, kapiąc na zamszową kurteczkę i powodując przypływ wilgoci w nosie a ona siedziała bez ruchu, gęsto tylko mrugając, i usiłowała jakoś się rozeznać we własnych uczuciach. Ale bez skutku. Mama Borejko stropiła się nieco.
- Przepraszam - powiedziała. - Nie przypuszczałam, że to aż tak... nie chciałam... - przeszła do okna i wyjrzała na ulicę.
Ewa nie mogła sobie przypomnieć, kiedy to po raz ostatni zdarzyło się jej tak kompromitujące rozkleić.
- A Aurelia uciekła z domu - wyznała niespodziewanie.
- Wiem - pokiwała głową pani Borejko. - Buntuje się, prawda? Nie chce nawet swojego imienia i nazwiska. Słuchaj, ja... porozmawiam z nią, jak tylko się pojawi. Odprowadzę ją do domu. Napisz tu swój adres.
- Może ją znajdę u tych sąsiadów na dole - wyraziła nadzieję Ewa zwracając kartkę i ołówek.
- Może. Albo u Kreski. To znaczy, u Janki Krechowicz, w sąsiedniej kamienicy. Ona bardzo Jankę kocha. Właściwie, tam siedzi najczęściej - powiedziała pani Borejkowa i urwała, przerażona, kiedy jej wzrok padł na twarz Ewy.
Jeszcze nigdy nie widziała, żeby coś tak człowiekiem wstrząsnęło.
7.
Maciek pchnął ciężkie drzwi i oboje z Genowefą wkroczyli do zacisznego hallu Opery. Wzbudzając dźwięczne echo w kamiennych płytach posadzki podeszli do oświetlonego okienka kasy. Stały tam dwie osoby, a trzecia właśnie weszła i kroczyła teraz ich śladem.
Przy kasie okazało się, że trzecią osobą był nie kto inny, jak Lelujka.
- Cześć - burknął, przyglądając się Genowefie i Maćkowi.
- Cześć - odburknął Maciej Ogorzałka.
- Cześć i czołem! Dzień dobry, ach, dzień dobry! - powitała Lelujkę wylewna Genowefa. - Co ty tu robisz? Bo my idziemy z Kreską do Opery!
Lelujka spojrzał spode łba.
- Patrzcie państwo - mruknął. - Akurat miałem ten sam zamiar. Też chciałem iść do Opery. I też z Kreską. Maciej zmierzył go wzrokiem pełnym antypatii.
- Wiesz co, koleś - rzekł. - Sprawa jest cholernie głupia. Ale raczej wybij sobie z głowy, że pójdziesz jeszcze z Kreską gdziekolwiek.
Powiedziało mu się to ostro, niegrzecznie i zaczepnie - właściwie przygotowany był na to, że niedźwiedź Lelujka ryknie lub machnie na oślep łapą. Ale nie. Spuścił głowę, westchnął i po dłuższej chwili rzekł:
- No. Ja wiem. Wszystko wiem. Ale możes2 się, stary, nie denerwować. Ja z Kreską tylko się przyjaźnię. Chwila ciszy nabrzmiałej znaczeniem.
- Aha - mruknął Maciek. - No, to inna sprawa. Przepraszam.
- Głupstwo - niechętnie odparł Lelujka. - Ja wiem, że ona cię... tego... toleruje. Ale dobrze będzie, żebyś wiedział... że ja osobiście za tobą nie przepadam.
- I nawzajem, stary. I nawzajem.
- I że ja, stary, Kreski nie spuszczę z oka. Jak jej nie będziesz szanował, to ci dam w te rumieńczyki. Skuję ci, stary, ten twój zażywny dziób.
Już od pewnego czasu przy kasie nie było nikogo. Lelujka i Maciek stali twarzą w twarz i rzucali sobie cicho po ostrym zdanku, Genowefa zaś, szalenie zainteresowana rozwojem akcji, ogryzała z przejęcia paznokcie obu rąk.
- No, no, tylko żebym ja tobie czegoś nie skuł, chłopcze!
- Ok-urcze, ale się okropnie boję.
- Nie myśl sobie, że ja się boję. Więc tylko mi tu bez pogróżek, cholera jasna psiakrew!
I tak dalej, w tym duchu.
To Lelujka był tym, który pierwszy oprzytomniał.
- Proszę uprzejmie, kasa czeka - rzekł posępnie. - Kupuj bileciki, a ja sobie idę. Przyjemnego odbioru. Przyjemnego wieczoru.
- Czółko.
Już odchodził - wielki i zwalisty - kołysząc się na boki i garbiąc się jak człowiek pokonany, kiedy Maćka ukąsiło sumienie.
- Ej! - krzyknął, aż echo poszło p© marmurowym wnętrzu.
Lelujka się zatrzymał. Maciek podszedł.
- Faktycznie, nie przepadam za tobą - powiedział. - Ale cię szanuję. Daj łapę czy coś. Uścisnęli sobie ręce.
- I tego. Dziękuję - burknął Maciek.
- Nie ma za co - burknął Lelujka. I odszedł. Ale już się nie garbił.
8.
Kreska wróciła ze szkoły w tym samym wciąż promiennym nastroju, czując się tak, jakby płynęła ze dwa metry nad ziemią na różanej chmurce. Nie zauważyła, kiedy znalazła się na swoim czwartym piętrze. Nie pamiętała, czy i kiedy sforsowała schody - . nagle po prostu oprzytomniała w korytarzu przed lustrem i stwierdziła, że widzi w nim bardzo przystojną osobę, która ma oczy zie-; lone i szczęśliwe, policzki różowe i czerwone usta, i że nawet rzęsy jakby jej urosły od wczoraj.
Wcale nie była głodna, tylko okropnie chciało się jej pić.
Pochłonęła trzy szklanki zimnej wody i zaczęła chodzić po kuchni w tę i z powrotem, obijając się o twarde kanty kredensu i zupełnie nie odczuwając bólu,
Ale nagle coś ją ugodziło od wewnątrz, w samo serce, i Kreska aż przystanęła, tracąc oddech.
O, idiotko.
A co, jeśli ten chłopak, który wpadł na Gabrysię na schodach, to wcale nie był Maciek? A co, jeśli wszystko, co zaszło, ona, Kreska, tłumaczy sobie po swojemu i fałszywie?
Co za okropna kompromitacja. Przecież już raz tak się nabrała. Wtedy, z tą Operą. Wymyśliła sobie, ubzdurała, wmówiła.
A co, jeśli tym razem jest tak samo?
Bo cóż on właściwie zrobił?’Cmoknął ją w czoło, jak starszy brat. A co takiego powiedział? Powiedział: „Głuptasie”.
Rzeczywiście, jest z czego budować sobie piramidę w wyobraźni. Kreska usiadła na kozetce, załamała ręce i przez pół godziny nieustannie myślała na ten sam temat. Wyszło jej, że jest potwornie zarozumiała i ślepa. Kiedy Genowefa weszła w progi mieszkania, Kreska była właściwie na dnie depresji: leżąc na kanapce z twarzą wtuloną w pluszowe wezgłowie, roniła ciche a beznadziejne łzy i nawet nie podniosła głowy, kiedy usłyszała optymistyczne, rześkie:
- Cześć i czołem!
- Ehem - jęknęła tylko.
- Co, jesteś chora? - troskliwie zainteresowała się Genowefa. - To na pewno z głodu. Jadłaś już obiadek? Ja jadłam u Gabrysia dobry, ale mało. Właściwie to jeszcze bym zjadła jakieś drugie danie.
Kreska nie uchwyciła aluzji, więc Genowefa postanowiła wyrazić się ściślej:
- Jakbyś miała jajko, to ja usmażę - zaofiarowała się ochoczo. - Mogłam zjeść u Gabrysi mięso, ale oni sami mają mało. Pan Piotruś im pożyczył kartkę na siedemset gramów...
- Oooo - zajęczała Kreska, więc Genowefa przerwała ploteczki i usiadła na krawędzi kanapy.
- Boli cię coś? - spytała z lękiem. - To by było niedobrze. Nie mogłabyś iść do Opery.
- Hę? - Kreska nagle podniosła znad wezgłowia twarz zalaną łzami.
- Do Opery, mówię. Mam bilety.
Kreska usiadła, jak podciągnięta potężną sprężyną.
- Bilety?
- Tak. Na dzisiaj. Dwa bilety mam. Trzeci ma - yh! - ten... tego, o Jezus. Musimy się pospieszyć, bo to jest po południu, nie wieczorem. Przedstawienie dla dzieci. „Dziadek do orzechów”.
Kreska milczała, z napięciem patrząc w usta Genowefy, jakby oczekiwała, że lada chwila wyfrunie z nich ptaszek.
No i wyfrunął. Genowefa, z lekka zdetonowana nieruchomym spojrzeniem Kreski, zaczęła mówić szybko i nerwowo, zaplatając paluszki i oblizując co chwila wargi różowym języczkiem.
- Mmmm... więc to jest o... mmm... zaraz, o której? O wpół do szóstej chyba. Jest napisane na bilecie. Maciek powiedział, że jakbym zapomniała, to mam ci tylko pokazać bilet i ty już będziesz wiedziała, o której... co tak patrzysz?
- Boże - powiedziała Kreska słabym głosem. - O Boże. Ja tego nie zniosę... ja chyba... zemdleję.
Ale wbrew zapowiedzi nie zemdlała, tylko zerwała się na równe nogi, zapiszczała, przycisnęła ręce do policzków i zaczęła się śmiać jakby jej odebrało rozum,
9.
Tak więc sprawa była już jasna.
To Maciek kupił bilety. Kreska wiedziała, że jego myśli szły tym samym torem, co jej myśli. To samo więc musiało dotyczyć jego uczuć. Intuicyjnie wiedziała też, wcale się nad tym nie zastanawiając, czego on po niej oczekuje i czego się spodziewa po dzisiejszym wieczorze.
Odgadła, że chciałby dziś wieczorem cofnąć czas.
Toteż o godzinie siedemnastej dwadzieścia pięć znalazła się z Genowefą w hallu Opery i stanęła pod popiersiem Moniuszki, tak jak wtedy.
Tak jak wtedy, Maciek przyszedł zaraz po niej i odszukał ją wzrokiem wśród tłumu obcych ludzi.
Spojrzeli sobie w oczy z dwóch krańców hallu - i oto wydarzyła się rzecz dziwna, bo oboje przestali widzieć cokolwiek poza sobą nawzajem. Maciek podszedł całkiem blisko i powiedział głosem zachrypłym z emocji:
- Dzień dobry.
A Kreska odpowiedziała:
- Chodźmy - tak jak wtedy.
Zabrali podskakującą Genowefę i weszli wszyscy razem do ciepłego, lśniącego licznymi światłami westybulu. Jak wtedy, zatrzymali się przy szatni i Kreska zdjęła płaszcz. Podała go szatniarce i stanęła spokojnie w swojej zielonej, farbowanej sukience i starych bucikach, czekając, aż Maciek na nią spojrzy.
Maciek spojrzał. Usta mu drgnęły i wziął ją za rękę.
- Dzwonek jest! - zwróciła im uwagę Genowefa, która do tej pory oglądała sobie z fascynacją krtań i górne drogi oddechowe w kryształowym zwierciadle ściennym. - Chodźmy już, bo się spóźnimy.
Ale oni jej nie słyszeli. Stali i patrzeli sobie w oczy z takim napięciem, że nic wokół dla nich nie istniało. Jakby ktoś pstryknięciem wyłączył cały świat wokół, zostawiając tylko wąski snop światła zalewający ich dwoje.
- Chodźcie! - nudziła Genowefa, bliska płaczu. - No, bo nie zdążymy - ja muszę zobaczyć, jak on się będzie kłaniał!
- Ślicznie wyglądasz - powiedział Maciek do Kreski i ujął drugą jej rękę. - W ogóle jesteś śliczna. Ale w tej sukience wyglądasz najpiękniej ze wszystkich dziewczyn w tym mieście. Co mówię, w tym kraju. Na tym świecie.
Kreska zaczerwieniła się z radości i oświadczyła:
- Bardzo chciałam, żebyś to zauważył.
- To ja idę sama - zdenerwowała się Genowefa, ale na szczęście oni już powiedzieli sobie wszystko, co powiedzieć było trzeba, żeby cofnąć czas i odczarować to miejsce koło szatni. Teraz więc mogli wejść na salę, żeby się zająć intensywnym odczarowywaniem pierwszego rzędu.
Miejsca były te same, ten sam kryształowy żyrandol rzucał wspaniałe blaski na wypełnioną widownię, ten sam czerwony plusz pokrywał się tym samym kurzem, te same kinkiety zgasły na zdobnych złoceniami ścianach bocznych - i dwie tylko rzeczy były inne niż wtedy.
Po pierwsze: na tamtym miejscu, gdzie wtedy siedziała Matylda, rozpierał się teraz gruby chłopczyk w marynarskim ubranku i podkolanówkach.
Po drugie zaś - niestety, ku bezdennemu rozczarowaniu Genowefy, dyrygent miał włosy aż do ramion i na domiar złego był kobietą.
10.
- Odprowadzę cię teraz do domu - , kiedy Genowefa zjadła już kolację. powiedziała pani Borejko-dwie bułki z serem i kiszonego ogórka
- Nie! - padła stanowcza odpowiedź.
Pora była wieczorowa i u Borejków paliły się już światła, jak zwykle wszystkie możliwe, bo dziwnie w tej rodzinie nie umiano oszczędzać. Łagodny blask kuchennej lampy z białym abażurem rysował wyraźne cienie na chudej twarzyczce Genowefy, czy raczei Aurelii Jedwabińskiej.
Dziewczynka zacisnęła zęby tak, że na policzkach wystąpiły jej guziołki żuchw i z uporem pokręciła głową:
- Ja idę spać do Kreski - oświadczyła.
- Musisz wracać do domu, Geniusiu - tłumaczyła jej pani Borejko. - Twoja mama była tu dzisiaj, szukała cię wszędzie.
Dziewczynka spojrzała szybko na panią Borejkową i otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć. Ale zaraz zacisnęła je w wąziutką ciasną linijkę.
- Przyszłam tylko po mój kapelusik - powiedziała po dłuższym namyśle. - Idę do Kreski. Będę tam spać. Już zawsze.
Mama Borejkową udała, że nic nie słyszy, zaplotła mocno ręce pod stołem i spokojnie ciągnęła dalej:
- ...była u Ogorzałków i u Lewandowskich. Wreszcie trafiła do mnie. Bardzo płakała.
- Pła... kała?
- Tak. Ona cię kocha, bardzo.
Genowefa nic nie powiedziała, tylko spuściła niżej głowę. Pani Borejkowej ścisnęło się serce.
- Musisz naprawdę szybko, jak najszybciej, do niej wrócić. Czy ty wiesz, jak człowiek cierpi, kiedy straci kogoś kochanego?
- Wiem - powiedziała cicho dziewczynka.
- Ja myślę, że biedna jest ta twoja mamusia - dodała pani Borejkową jeszcze ciszej. - Bardzo cię proszę, chodźmy do niej zaraz.
Milczenie przeciągało się nieznośnie, ale pani Borejko bała się już teraz dodać choć słowo więcej. Aurelia siedziała z opuszczoną głową i gryzła paznokcie. Lśniące czarne włosy skryły jej twarz w głębokim cieniu i mama Borejko dałaby pół życia, żeby się dowiedzieć, o czym to dziecko teraz myśli.
- No, to chodźmy - powiedziała wreszcie powoli Aurelia i wstała z takim trudem, jakby dźwigała na ramionach wielki ciężar. Nagle znieruchomiała.
- A Piesek? - spytała.
Pani Borejko nie zrozumiała, o co jej chodzi, i wykonała tylko bezradny gest ręką - ale Aurelia powzięła już jakąś decyzję.
- Nie wezmę go - powiedziała ze smutkiem. - Niech on sobie tam zostanie. Tam będzie miał dobrze.
Pani Borejkową powiedziała, że mamusia kocha Aurelię - ale Aurelia nie była o tym całkowicie przekonana. Szczerze mówiąc, im bliżej była domu, tym bardziej opanowywał ją lęk. Już ją zaczynał boleć brzuch, już zaczęła mówić o tym, że chce wracać - tylko że pani Borejkową trzymała ją za rękę i zaraz zaczęła opowiadać coś wesołego. Aurelia najpierw słuchała jednym uchem, potem - ponieważ opowieść zawierała dużo faktów z okresu, gdy Gabrysia była mała i niegrzeczna - poddała się rozbawieniu i kiedy obie znalazły się w windzie - Aurelia już prawie chichotała.
Cały strach opadł ją dopiero przed drzwiami mieszkania.
Ale było już za późno. Pani Borejko naciskała dzwonek i całe szczęście, że jednak przez cały czas trzymała rękę Aurelii, bo dziewczynce było jakoś raźniej.
Drzwi otworzyła mamusia, dziwnie potargana, i aż westchnęła widząc Aurelię. Nie powiedziała ani słowa. I wcale nie krzyczała. Oparła się tylko o ścianę i patrzała to na córkę, to na panią Borejkową, wreszcie osunęła się na stołeczek, westchnęła i powiedziała:
- No, jesteś. Jesteś. Pocałuj mnie, Aurelio.
Jak zawsze.
Ale tym razem Aurelia nie podeszła posłusznie do mamy i nie cmoknęła jej w policzek. Nie. Stała bez ruchu, z uporem spuszczając głowę i czubkiem bucika kopała rytmicznie listwę przy parkiecie.
Pani Borejkową zaczęła coś wesoło mówić i uratowała sytuację - wszystkie trzy przeszły do pokoju mamy, pani Borejko zachwycała się urządzeniem mieszkania i Aurelia poczuła ulgę, bo uwaga mamy została chwilowo odwrócona. One dwie rozmawiały o tym okropnym czarno-białym obrazie, który wisiał nad tapczanem (w kącie obrazu była plama w kształcie nietoperza i Aurelia zawsze zamykała oczy, kiedy przechodziła przez pokój, żeby tej okropności nie widzieć, żeby się jej nie przyśniła), a tymczasem Aurelia cicho wymknęła się z pokoju i weszła do łazienki.
Umyła się, wyczyściła zęby i włożyła piżamę, która wciąż jeszcze - chociaż całe dwa dni już minęły, odkąd Aurelia odeszła - wisiała na haczyku przy drzwiach. Potem zgasiła światło w łazience i stanęła w progu pokoju.
- Dobranoc - powiedziała grzecznie.
Odwróciła się i poszła do swojej sypialni, wciąż widząc -jakby kolorowa fotografia przykleiła się jej do oczu - zaskoczone twarze obu kobiet: mamusi i pani Borejkowej.
Nie rozumiała, co je tak zaskoczyło.
Położyła się do łóżka i leżała tak sobie bez ruchu, szeroko otwierając w ciemnościach suche oczy.
12.
Tymczasem Maciek i Kreska, uwolnieni od absorbującego towarzystwa Genowefy, która kazała odprowadzić się do Borejków _ szli trzymając się za ręce. Szli, szli i szli, sami nie wiedząc dokąd, aż - ku swemu zdumieniu - ocknęli się nagle przed bramą szpitala przy Lutyckiej.
Wieczór był ciepły, ciemny i pachniał świeżą ziemią. Na horyzoncie, nad dachami dalekich przedmiejskich domków, widniała jeszcze różowawa smuga, jak muśnięcie pędzlem akwarelowym. Po drugiej stronie, nad masywem Osiedla Piątkowe, niebo było już czarne i zapalały się na nim pulsujące gwiazdy.
- A gdzie księżyc? - zapytała Kreska, rozglądając się po niebie. - A, jest. Patrz, Maciek, tam na drugim piętrze, trzecie okno od lewej. Oświetlone. Widzisz? Tam jest dziadek.
- Aha.
- Chyba po to tu przyszłam. Żeby mu powiedzieć. Ale jest już po dziewiątej, a w ogóle to chyba bym się wstydziła.
- Hej, Kreska! Wiesz co? To nie jest żaden tombak, pamiętaj. To jest bardzo porządny kruszec, z tego obrączki robią. Kreska z powagą skinęła głową.
- Tak, Maciek - powiedziała. - Ja też. - I tylko pozornie była to odpowiedź bez związku.
- Więc możemy mu to powiedzieć. Naprawdę nie ma czego się wstydzić.
- O, ja wiem. Ja tylko wstydziłabym się o tym mówić tak... otwarcie. Zresztą, nawet nie trzeba. On i tak zaraz wszystko sam odgadnie. Ale za to napiszę do mamy.
- Albo powiesz jej sama. Już niedługo. Wierzę w to, że niedługo.
- Ja też w to wierzę - powiedziała Kreska.
13.
Północ.
Jakiś wielki samolot z ponurym warkotem przeciągnął nisko nad dachami i obudził czujnie śpiącą Aurelię. Nerwowo drgnąwszy pod kołdrą, dziewczynka otworzyła oczy i wpatrzyła się w mroczne okno.
Samolot oddalał się z wolna, huk cichł pod chmurami, jakby go tłumił ten atramentowy mrok.
„Dobrze, że go już nie ma” - pomyślała Aurelia.
Dobrze, że przeleciał i nie zrzucił takiej bomby, jak w telewizji.
Już całkiem ucichł. Już odleciał na dobre. Chyba już nie wróci.
Szkoda, że nie ma Pieska.
Cisza panowała w całym mieszkaniu.
Tatuś chyba jeszcze nie wrócił, bo nie słychać chrapania. A mama na pewno już śpi.
Nie, nie śpi.
Aurelia usiadła na łóżku i z natężeniem wsłuchała się w ciemność.
Usłyszała płacz.
Wstała po cichu, boso podeszła od drzwi, nacisnęła ostrożnie klamkę i wystawiła głowę do przedpokoju.
Tak, mama płacze. Jest w swoim pokoju i płacze.
Może też się boi.
Ta ostatnia myśl była tak zaskakująco nowa, że aż dziewczynką wstrząsnęła.
Nie myśląc, co robi, Aurelia przeszła parę kroków i zatrzymała się w otwartych drzwiach pokoju mamusi.
Księżyc świecił tu przez wąską szparę w zasłonie i ściana rozpylonego blasku szła przez cały ciemny pokój. Tylko tapczan mamusi był za światłem, w ciemnym kącie, nic nie było widać, więc Aurelia podeszła zupełnie blisko.
Tuż przed sobą zobaczyła w mroku białą płaszczyznę pościeli i ciemną okrągłą plamę głowy; mamusia leżała na brzuchu, twarzą do poduszki, i szlochała tak rozpaczliwie, że aż podskakiwały jej ramiona.
Aurelia stała bezradnie, z rękami opuszczonymi wzdłuż piżamki. Czuła, jak bose stopy ziębną jej od gładkiej, chłodnej podłogi i zupełnie nie wiedziała, co teraz powinna zrobić. Przykucnęła przy tapczanie i bez słowa dotknęła pleców mamusi.
Mama podniosła gwałtownie głowę i zamarła, patrząc poprzez ciemności. Krótki, żałosny szloch wyrwał się nagle z jej ust i wtedy Aurelia jedną ręką niezgrabnie objęła głowę mamy - i pocałowała.
- Nie płacz - powiedziała. - No, nie płacz.
Ale mamusia nie przestała płakać. Usiadła na łóżku, chwyciła Aurelię w ramiona i płakała - płakała - płakała, ściskając córkę i całując ją, gdzie popadło. Więc Aurelia też mamę objęła - z całej siły - i przycisnęła głowę do maminej piersi. Mama z wolna się uspokajała, ale nie rozluźniła uścisku i siedziały tak obie, ciasno objęte i przytulone - i żadna z nich już nic nie mówiła. Księżyc świecił coraz mocniej, Aurelia słyszała, jak stuka mamy serce, stuk—stuk-stuk... Było jej dobrze, ciepło i bezpiecznie. I bardzo szybko zasnęła.
14.
Gabriela Borejko też usłyszała ten samolot.
Tylko że ona jeszcze nie spała. Siedziała przy kuchennym stole, pod mocno świecącą lampą z białym kloszem, i prasowała nie kończące się koszulki, kaftaniki, bluzeczki, powłoczki oraz prześcieradła.
W całym domu panowała cisza. Wszyscy już spali, nawet Idą, która niedawno wróciła z randki i najpierw długo nuciła w łazience (...”na stepach mołdawiańskich tam, tak cudnie księżyc lśni, cygańskie życie lubię ja, swobodę - daj - didi - dii...”), lejąc hektolitry wody do wanny, a potem wykąpana, w szlafroku i z wypiekami na policzkach przybyła do kuchni, by oznajmić starszej siostrze, że ustalili już ze Sławeczkiem datę ślubu (Wielkanoc) i że - jak tylko się da - pojadą powiedzieć o tym ojcu.
Teraz było cichutko, duży budzik tykał na półce, monotonnie brzęczała lodówka. Gabrysia odstawiła żelazko, wygładziła wyprasowaną koszulkę Pyzy i złożyła ją starannie na pół - i w tym momencie przeraźliwie zadzwonił telefon w przedpokoju, rozdzierając aksamitną ciszę nocną jak zardzewiały gwóźdź i budząc z całą pewnością Pyzunię.
Gabriela dopadła go wspaniałym susem i błyskawicznie podniosła słuchawkę, zanim zdążył się rozdzwonić po raz drugi.
- Halo? - rzuciła gniewnym szeptem.
- Co pani taka dyskretna? Nic nie słyszę! - zirytowała się telefonistka po drugiej stronie przewodu. - Pani poda swój numer. Gabriela uczyniła to konsekwentnym półgłosem.
- Głośniej proszę! - zażądała telefonistka dla podkreślenia swego autorytetu.
- A figę - szepnęła groźnie Gabriela. - Tu ludzie śpią, koleżanko. O tej porze w ogóle, powiem pani szczerze, dzwonić nie wypada!
- Sama dobrze wiem, co wypada, a co nie - zdeklarowała się panienka w słuchawce. - Proszę się nie sprzeciwiać, bo nie przeczytam pani telegramu! Ja pracuję, proszę pani, a pani sobie śpi!
- Telegramu?! - krzyknęła Gabriela, zapominając na moment o swym podstawowym zadaniu, jakim było chronienie słodkiego snu Pyzuni przed wszelkimi hałasami i interwencjami z zewnątrz. - Już słucham!
Zataiła dech i z łomocącym sercem wysłuchała tego, co Janusz Pyziak, ten marnotrawny mąż - miał jej do powiedzenia jakieś parę godzin temu, po półtorarocznej rozłące:
JUŻ LECĘ SZYKUJ OBIAD PIEROGI Z GRZYBAMI UWIELBIAM KOCHAM PRZYBYWAM NIEDZIELA RANO OKĘCIE - JANUSZ
Śliczne błyszczące słońce wyskoczyło zza szpitala Raszei jak malinowa kulka i różowym światłem zalało pokoik Aurelii. Dziewczynka jeszcze spała, wciskając rozgrzany policzek w falbanki poduszki - rozczochrana jak jeżozwierz, z gołymi nogami wystającymi spod kołdry po przeciwnej stronie.
Spała smacznie, ale już niedługo. Wkrótce zadzwonił budzik w pokoju mamy, potem stuknęły drzwi, zapluskała woda i zawyły rury w łazience.
Potem brzęknęły sztućce w wysuwanej szufladzie i zagwizdał czajnik - krótko, ale przeraźliwie.
Dziewczynka podniosła głowę znad poduszki, usiadła i potarła oczy. Ziewnęła sobie smacznie, głośno i szeroko, przeciągnęła się, aż jej kostki chrupnęły - a kiedy opuściła ręce, mamusia już była w pokoju.
Uczesana starannie i starannie umalowana stała w progu. Miała na sobie tylko białą koszulkę i beżową spódnicę od kostiumu, w jednej ręce trzymała beżowy sweterek, a w drugiej - fioletową bluzkę z falbankami, której Aurelia nigdy dotąd nie widziała.
- Obudziłaś się już? - spytała mama takim głosem, jakby chciała zapytać o coś zupełnie innego - i nie miała odwagi. Podeszła bliżej, stanęła tuż przy łóżku Aurelii, zawahała się, usiadła bokiem na kołdrze.
Przez chwilę obie milczały. Aurelii chciało się spać, mama zaś wyglądała na onieśmieloną.
- Dzień dobry, córeczko - powiedziała wreszcie. Przechyliła się sztywno, pocałowała Aurelię w policzek.
Dziewczynka aż się zachłysnęła z wrażenia.
Natychmiast się zerwała, rzuciła mamie na szyję i rozgłośnie obca-łowała jej policzki, czoło i nawet nos.
Mama była speszona i wzruszona, mrugała pomalowanymi rzęsami i usta jej drżały.
Przytuliła Aurelię jeszcze raz, przygładziła sterczące kosmyki na głowie córki, wreszcie powiedziała:
- Zjemy razem śniadanie, co?
Aurelia odniosła się do tej propozycji z burzliwym entuzjazmem.
- Specjalnie wstałam trochę wcześniej - oznajmiła mama, po czym odkaszlnęła i dodała: - Wiesz, wymyśliłam coś miłego... Masz tylu przyjaciół... co niedziela ugotujemy wspaniały obiad i zaprosimy kogoś z nich - panią Borejkową najpierw, potem Le-wandowskich, a potem Ogorzałków. I od nowa. Czy to nie dobry pomysł?
- No! I Kreskę! - Kreskę! - przypomniała Aurelia, gwałtownie klękając na kołdrze. - Kreska jest naj- najlepsza!
Mamusia zamilkła nagle i spoważniała, i Aurelia zlękła się, że znów coś jest nie w porządku, że coś się znów popsuło - ale trwało to tylko chwilę.
- Dobrze. I Kreskę też. I jej dziadka - zgodziła się mama i znowu wszystko było dobrze. Mama spojrzała na fioletową bluzkę i roześmiała się głośno, potem wstała, znów uśmiechnęła się do córki i powiedziała: - Chodź już, chcę zjeść z tobą śniadanie. I wiesz co? Wrócę wcześniej z pracy i ugotuję dla nas obiadek.
Aurelia zaśmiała się, uszczęśliwiona. Obiadek!...
- Mamusiu - powiedziała, promieniejąc. - Dzisiaj jest taki dobry dzień!
- I ważny - dodała mama, przewieszając sweterek przez poręcz krzesła. - No, wstawaj już, wstawaj... ty mój Jeżyku.
Poznań, grudzień 1983
SPIS TREŚCI
Niedziela, 30 stycznia t983 Wtorek, l lutego Niedziela, 13 lutego Środa, 16 lutego Czwartek, 17 lutego Piątek, 18 lutego Poniedziałek, 21 lutego Poniedziałek, 14 marca Wtorek, 15 marca Środa, 16 marca Czwartek, 17 marca