W złociste dni wrześniowe szły pochody z Aten do Eleuzis. Kapłani, urzędnicy,
obywatele, niewolnicy i cudzoziemcy postępowali za wozem wiozącym w koszach jakieś
tajemnicze świętości, odwieczne wizerunki i symbole bóstw o kształtach dziwnych i
strasznych. Po długich postach i wstrzemięźliwości przystępowano do obrzędów, w których
mogli brać udział tylko wtajemniczeni. Dla nich otwierały się w końcu wrota telesterionu,
wielkiej sali, jakby teatralnej, otoczonej z trzech stron rzędami siedzeń, kutymi w żywej skale.
Przedstawiano dramat święty, który składał się ze “stacyj" męki Demetry. Przy
dźwiękach muzyki śpiewał chór nimf, demonów, cieni zmarłych i dusz błogosławionych.
Widziało się rozpacz bogini i jej próżne poszukiwania. Persefona w wieńcu z
narcyzów siedziała na tronie obok Hadesa, pośród duchów piekielnych, trzymając w dłoni
pęk maków. Na koniec wracającą do matki córkę witała radość istot niebieskich.
Wstrząsające widowisko potęgował mrok świątyni, którą rozjaśniało na krótko jaskrawe
światło otaczające posąg Demetry, odświętnie przybrany, po czym znów zapadała ciemność i
pod sklepieniem pojawiały się nietrwałe błyski, aby oświecić jakieś widma lub potwory.
Ciszę przerywały nagłe gromy. Aż w końcu, wśród nieprzerwanego milczenia, otwierały się
wysokie podwoje i przy blasku pochodni odsłaniał się w głębi rozkoszny sad, pełen drzew,
kwiatów i woni. Kapłan dyktował święte statuty, objawiał dzieje powstania świata i ukazywał
wtajemniczonym a sprawiedliwym lepszy los na tamtym świecie, właśnie w takiej krainie
szczęśliwości, gdzie ciągną się nieskończone pląsy i przechadzki po łąkach kwiecistych,
których powietrze rzeźwi łagodny wiatr, kochanek srebrnej topoli.*
Demeter — to bogini jedna z najczcigodniejszych. Jej imię oznacza: “gleba-matka", a ona sama jest
uosobieniem tej urodzajnej warstwy ziemi, w którą człowiek składa ziarna. Bóstwo, ze wszech miar
dobroczynne, dało ludziom oprócz zbóż drzewo figowe, kwiat maku, a w okolicach suchych i skalistych
otwierało źródła. Demeter opiekowała się osadami rolników, ich życiem i obyczajem. Na wiosnę, kiedy rodzą
się jagnięta, Demeter przebywała na polach, jesienią chodziła dokoła stodół jako dobry duch snopów; jej
obecność odczuwały gospodynie, gdy wsadzały do pieca pierwszy chleb z nowego plonu.
Ale ta patronka bytu rolniczego czuwała i nad innymi sprawami. Jej imienia wzywano
przy zawieraniu układów, a urzędnicy i sędziowie, obejmując swe stanowiska, składali
przysięgę Demetrze, iż przestrzegać będą praw pisanych i zwyczajowych.
W Arkadii istniał prastary wizerunek Demetry z głową końską; trzymała w jednej ręce
gołębia, w drugiej delfina. Albowiem ta odwieczna bogini w wyobrażeniu najdawniejszych
mieszkańców Grecji była stworzycielką i ptaków, i ryb, boginią całej żyjącej przyrody. A gdy
Grek wymawiał słowo “przyroda", nie tylko widział wówczas pola i łąki, lasy pełne zwierząt i
wody pełne ryb, ale też niemal oczywiście odczuwał tę moc twórczą, która tkwi w ziemi i w
wodzie i sprawia, że wszystko, co dookoła widzimy, żyje i wciąż się odradza. A więc
Demeter była boginią życia, jak znów Persefona (zwana często: Korą, “córka") boginią
śmierci.
* Zob. Jan Parandowski: Dwie wiosny, rozdział pt. “Droga mistyczna".
Atrybutami Demetry i Persefony są kłosy i maki, narcyz i jabłko granatu. Zazwyczaj
składano im w ofierze krowę lub maciorę. Wyobrażana była Demeter jako poważna bogini o
oczach pełnych zadumy; na głowie ma wieniec z kłosów, a w ręce trzyma pochodnię;
powłóczysta szata opada jej do stóp.
Dionizos (Bachus)
Pewnego dnia, za panowania króla Penteusa, mieszkańcy Teb zobaczyli na swoich
polach dziwny orszak.
Na przedzie szły parami osły uginające się pod ciężarem miechów skórzanych, w
których słychać było bulgotanie wina. Otaczała je zgraja dziwnych istot z różkami na głowie i
małym figlarnym ogonkiem poniżej pleców. Jedni z nich byli brodaci, drudzy o gładkich
policzkach. Wszyscy mieli nogi kosmate, zakończone rozszczepionymi kopytkami. Kłócili
się, krzyczeli, potrącali się wzajemnie, rozdając sobie mocne kuksańce. Co chwila któryś z
nich przybiegał do bukłaków niesionych przez osły i odlewał sobie złocistego wina w
dwuuszny puchar.
Za nimi jechał na ośle łysy starzec o tłustym, obwisłym brzuchu, podobny z wejrzenia
do tamtych. Był przywiązany do osła girlandami kwiatów. Ledwo się trzymał staruszek, a pił
dalej i wciąż mu jeszcze dolewano. Prowadził sam z sobą jakieś nieskończone rozmowy.
Niewyraźne, bez związku słowa ocierały się o jego grube, mięsiste wargi. Dokoła uwijały się
roje małych i dużych istot o nóżkach kosmatych. Szumiał nad nimi śmiech jak chrzęst leśnego
potoku spadającego wśród kamieni i wykrotów.
Grały fletnie, bębny, cymbały. Dziewczęta i młode kobiety rozhukaną ciżbą tłoczyły
się, to znów rozbiegały ze śmiechem szalonym, krzykiem i śpiewaniem. Strojne były w
powój, gałęzie dębu i jodły, umajone bluszczem. Na białe odzienie z wełny narzuciły pstre
skóry zwierzęce: jelonka, lamparta lub pantery. Niektóre otoczyły szyję splotami fig
purpurowych. Nad głowami wywijały zielonymi prętami z zatkniętą u góry szyszką (tyrsami).
Jedne tańczyły w biegu jakiś pląs o nieuchwytnym rytmie, inne trzymały w rękach kawałki
rozdartych żywcem zwierząt, owijały swe szyje dymiącymi trzewiami, chłeptały gorącą krew,
która spływała im po policzkach i bryzgała na szaty. Włosy na wiatr puszczone zwisały nad
głowami chmurą czarną lub złotą. Co chwila któraś z nich wznosząc tyrs wołała: Euoe! Bez
ustanku grały bębny i cymbały. Od czasu do czasu, gdy opadały z nich mdlejące dłonie,
wśród nagłej ciszy dobywały się śmielej słodkie jak miód tony frygijskich fletni.
Szeregi dziewcząt rzedniały. Za nimi wysunęły się najpierw dwie pantery, całe ubrane
białymi różami, potem szły łagodnie dwa lamparty w girlandach z róż czerwonych, a na
końcu dwa lwy w ozdobie kwiatów rozmaitych. Ten potrójny zaprząg ciągnął złocisty rydwan.
Na purpurowych poduszkach leżał prawie nagi młodzieniec dziwnej urody. Oczy miał
łagodne jak leśne fiołki. Usta miał czerwone jak pęknięte jabłko granatu. Włosy miękkie,
połyskujące złotem, spadały mu na ramiona.
Ani król Penteus, ani nikt z jego otoczenia, ani nikt z całego ludu tebańskiego nie
wiedział, co znaczy ten orszak ni kto jest ów młodzieniec leżący na purpurowych poduszkach.
Dopiero pewien stary wieszcz tak rzecz objaśnił:
“To jest bóg Dionizos i z naszej on ziemi pochodzi. Matką jego była Semele, córka
króla Kadmosa, a ojcem Dzeus. Semele prosiła najwyższego boga, by się jej ukazał w całym
majestacie gromowładcy. Dzeus spełnił jej życzenie, ale oczy śmiertelnej kobiety nie mogły
znieść blasku i grozy pana ognistego i Semele spłonęła wydając przedwcześnie na świat
małego Dionizosa. Dzeus oddał niemowlę na wyżywienie nimfom góry Nysy, która leży w
Arabii Szczęśliwej. Milutkiego chłopca muzy uczyły śpiewu i tańca, a mistrzem jego był
Sylen, ten gruby staruszek, który jedzie na ośle; jest to mądry bożek leśny, co zna wiele
tajemnic, zakrytych przed oczyma ludzi.
Dionizos był jeszcze pacholęciem, gdy wybuchła wojna z gigantami. Brał w niej
udział pod postacią lwa i bardzo dzielnie stawał. A w kilka lat później zdarzyła mu się taka
przygoda: stał nad brzegiem morza, ubrany w piękną, powłóczystą szatę z purpury. Właśnie
przepływał statek piracki. Rozbójnicy wzięli pięknego młodzieńca za jakiegoś królewicza i
porwali go spodziewając się wielkiego wykupu. Gdy go związali, kajdany wnet same opadły.
Sternik widząc, że musi to być jakiś bóg, namawiał towarzyszy, aby jeńca wypuścili na
wolność. Ci jednak śmiali się ze starego. Wtedy maszt zakwitł winną latoroślą, a na miejscu,
gdzie stał młodzieniec w purpurze, zjawił się lew, który rzucił się na bandę rozbójników.
Przerażeni wskoczyli do morza i zostali tam na zawsze, bo ich moc boża zmieniła w delfiny.
Dionizos pierwszy z bogów żył na ziemi, przenosząc jej góry, bory, morza, łąki nad
złoty przepych Olimpu. Każde stworzenie przychodziło doń chętnie, gdyż był dobry i
łagodny. Czarował drapieżne bestie i przenikając do głębi kniei wyprowadzał stamtąd duchy
leśne, tych wszystkich kozłonogich satyrów, którzy mu służą i głoszą jego chwałę swą bujną
wesołością. Wydobył z ziemi winną latorośl i uczył ludzi, jak się sadzi jej drzewka i jak
delikatne jej gałązki przewija się między konarami wiązu. Chcąc dać wszystkim swój
wynalazek zwędrował świat cały. Szedł przez Lidię o biało-kamiennych miastach, przez
urodzajne pola frygijskie, przez rozpalone w słońcu równiny Persji, przez Medię, na której
górach wieczny śnieg leży, przez Szczęśliwą Arabię i Azję, której bogate miasta kąpią się w
morzu. W końcu na ostatnich rubieżach ziemi podbił Indie, kraj sennych dziwów. Mówią, że
Egipcjan nauczył uprawy roli i bartnictwa. W wędrówce towarzyszyły mu bachantki i
menady, ubrane w cętkowane skóry jelonków, i wywijając tyrsami śpiewały pieśni dzikie,
szalone. Kozłonogie satyry i pany, syleny o końskim ogonie i centaury mające postać pół
końską i pół ludzką cisnęły się gwarnym tłumem za jego rydwanem, bijąc w bębny i cymbały,
grając na fletach i piszczałkach.
Teraz właśnie wraca ze Wschodu, krainy wszelkich cudów, i zaprowadza nowe
obrzędy, które święcić należy nocą, po wąwozach gór, śpiewając na jego cześć pieśni wesołe.
A kto mu nie ulegnie i kto w nim boga nie uzna, ten poniesie srogą karę.
Oto straszliwy przykład córek Minyasa. Były to trzy śliczne królewny, które umiały cudnie wyszywać.
Po całych dniach haftowały, tak że kilka największych komnat w pałacu zaległy od podłogi do sufitu stosy
wyszywanych tkanin. Gdy przyszły święta Bachusa, całe Orchomenos wysypało się na pola i lasy z krzykiem
nabożnym. Tylko królewny zostały w domu, przy swojej robocie, mówiąc, że gardzą tymi dzikimi obrzędami.
Nagle, już późną nocą, świetlicę napełnił dziwny hałas, jakby cymbałów, trąb i fletów. Powietrze przeniknęła
woń mirry i szafranu. Tkanina, którą siostry wyszywały, pokryła się zielenią. Z krosien wyrosły latorośle winnej
macicy. Światła pogasły, po pokoju przelatywały zapalone pochodnie, z ciemnych kątów ozwał się ryk dzikich
zwierząt, pałac zakołysał się i zadrżał w posadach, jakby miał runąć. Strwożone królewny chciały uciekać, gdy
wtem ich ciała skurczyły się, a biała skóra zamieniła się w ciemną błonę. Przemienione w nietoperze, unikają
odtąd światłości dziennej i nocą latają wokół domów".
Tak mówił mądry wieszczek, a cały lud tebański słuchał w skupieniu. Lecz król
Penteus zgromił go i zapowiedział, że w swym państwie nie pozwoli na święcenie
hałaśliwych uroczystości, które zakłócają porządek publiczny, i że bóg pijaków nie jest
żadnym bogiem. Słysząc jawne bluźnierstwo, wszyscy go opuścili i przyłączyli się do orszaku
Dionizosa. Wówczas sam poszedł na góry kitajrońskie, gdzie słychać było śpiewy nocne, aby
swą powagą królewską położyć kres wyuzdanej zabawie. Lecz bachantki, wśród których
znajdowała się jego matka Agaue, rzuciły się na Penteusa i rozszarpały go w kawałki.
Dionizos wyobraża nie tylko dobroczynnego ducha wina, ale niejako duszę
wszystkiego, co żyje. Rządzi rodzeniem, śmiercią i zmartwychwstaniem i objawia się w
bujnej przyrodzie wiosny. Od niego pochodzą trzy tajemnicze panny: Ojno, Spermo, Elais,
które posiadają cudowny dar przemieniania wszelkich rzeczy na wino, ziarno i oliwę.
Dionizos sam stwarza z niczego mleko i miód, a pod uderzeniem jego laski ze skał wytryska
woda. Cała twórcza potęga ziemi tkwi w tym krewniaku Demetry — na równi z nią jest rozdawcą
ukrytego zdrowia ziemi i wszystkich jej bogactw.
Wierzono, iż bóg śpi w zimie, a budzi się na wiosnę, i obchodzono uroczyście ten jego
sen i przebudzenie. W Elis i w Argos niewiasty wczesną wiosną wywoływały go z morza
śpiewaniem hymnów, a w Delfach, gdzie jego kult był prastary, istniała piękna ceremonia
mistycznego zmartwychwstania. Corocznie, około zimowego przesilenia, gdy zaczyna dnia
przybywać — kapłanki zbierały się nocą w świątyni, w której był “grób Dionizosa", z
pochodniami w ręku otaczały jego ołtarz, śpiewały i tańczyły, budząc w ten sposób boga ze
snu zimowego. Zdaje się, że pojmowano to jako “boże narodzenie", albowiem jednocześnie
kapłanki huśtały w świętych jasłach jakiś symboliczny obraz.
Zresztą w całej Grecji Dionizos był szczególnie czczony w okresie zimowego
przesilenia. Grudniowe święta obchodzono w nocy. Kobiety z zapalonymi pochodniami,
wśród śpiewów, biegały po wąwozach górskich. Obrzędy te nazywano orgiami, od słowa
greckiego orgé — podniecenie. Szalone tańce, dzikie okrzyki i ogłuszająca muzyka
wytwarzały ekstazę, zapamiętanie religijne, uważane za duchowe połączenie się z bóstwem.
Zdawało się ludziom biorącym udział w tych świętych orgiach, że dusze ich opuszczają ciało,
że sam bóg w nie wchodzi, że stają się “pełni boga". To poczucie odrębności ciała i ducha
prowadziło do wiary w nieśmiertelność duszy, która jest cząstką człowieka niezniszczalną i
po śmierci ciała przechodzi w nowe kształty.
Do niedawna panowało przekonanie, że Dionizos był w Grecji zjawiskiem nowym, że
przybył do niej gdzieś z Tracji czy Frygii (Azja Mniejsza), dziś jednak, po odcyfrowaniu
tabliczek glinianych z epoki mykeńskiej (XV—XIII w. p.n.e.), ten pogląd uległ zmianie. Na
tych tabliczkach, o sześć wieków starszych od Homera, pojawia się imię Dionizosa wśród
innych znanych bogów — Dzeusa, Hery, Ateny, Apollina — co dowodzi, że nie był on
późnym przybyszem. Może jednak podania o Penteusie i córkach Minyasa przechowały
pamięć czasów, kiedy sprzeciwiano się wprowadzaniu szalonych obrzędów dionizyjskich,
może ten sprzeciw zrodził się w kołach arystokracji rycerskiej w momencie, kiedy pod obcym
wpływem dawny bóg zmienił swój charakter — nie widzimy bowiem, żeby od początku, w
dobie mykeńskiej, był bogiem winnic.
Tragik ateński Eurypides tak go sławił: “Dionizos jest bogiem rozkoszy. Panuje
pośród uczt i wieńców kwietnych. Dźwiękiem swojej fujarki roznieca tańce wesołe. Z niego
rodzą się śmiechy szalone i on rozprasza czarne troski. Jego nektar płynąc na stołach bogów
zwiększa ich szczęście, a ludzie czerpią z jego radosnej czary sen i zapomnienie". Wielkiej
czci doznawał w Atenach, gdzie pod jego wezwaniem odbywały się cztery ważne święta:
Małe (czyli wiejskie) Dionizje jesienią — święto winobrania; Lenaje w styczniu — święto
wytłaczania wina; Antesterie z końcem lutego — święto otwierania beczek z młodym winem,
które wówczas próbowano. Wielkie (czyli miejskie) Dionizje w końcu marca i z początkiem
kwietnia.
Te ostatnie były najokazalsze. Wypadały w porze, kiedy na krótki czas twarda i sucha
ziemia attycka, zwilżona wiosennymi wodami, zieleni się i zakwita. W pierwszy dzień świąt,
po złożeniu ofiary, śpiewano uroczystą pieśń, zwaną dytyrambem. Od rana do późnej nocy
przeciągały ulicami gromady ludzi uwieńczonych bluszczem. Każdy niósł kubek albo dzban
wina, przepijano do siebie, witano się świętym okrzykiem Euoe, nucono piosnki wesołe i
rubaszne. Nazajutrz o świcie ruszała procesja z Lenajonu, małej świątyni Dionizosa na
południowym stoku Akropolis, gdzie znajdował się prastary drewniany posąg boga. W
pochodzie niesiono ową szacowną świętość do kaplicy Dionizosa za miastem, skąd
odprowadzano go z powrotem do Lenajonu pod wieczór, przy czerwonym świetle pochodni.
Od połowy VI wieku przed n. e. podczas Wielkich Dionizjów odbywały się przedstawienia
teatralne.
Prosty ludek z winnic attyckich miał znów swoje Małe, czyli wiejskie Dionizje,
obchodzone w grudniu, w czasie chowania do spichrzów nowego wina, a połączone z
jarmarkiem garncarskim. Zabijano kozła i krwią jego podlewano korzenie winorośli. Wsie i
podmieścia ożywały bujną wesołością. Radość była powszechna, bo nawet niewolnicy w tym
dniu mieli zupełną swobodę. Wędrowne grajki i komedianty mieszali się z gospodarzami,
którzy przysłaniali twarze zabawnymi maskami z kory drzewnej, inni chodzili posmarowani
osadem winnym lub nawet farbą garncarską, podobni do starych, nieokrzesanych bożków,
pomalowanych na czerwono. Oczywiście wino przelewało się strumieniami.
Najstarszymi wizerunkami Dionizosa były proste słupy, na które zwykle nakładano
brodatą maskę i ubierano je w szaty. Dionizos brodaty, w stroju powłóczystym, tak zwanej
bassara (stąd Dionizos Bassareus), panuje w całej sztuce greckiej do IV wieku przed n. e.
Odkąd zaś Praksyteles przedstawił Dionizosa jako młodzieńca bez zarostu, nagiego, z
przerzuconą tylko skórą jelonka — typ ten stał się powszechny. W tysiącach posągów,
płaskorzeźb i malowideł widzimy Dionizosa młodzieńczego, pięknego, świeżego, o dziwnie
miękkich, jakby wypieszczonych kształtach, w wieńcu z bluszczu lub z liści winogradu, z
tyrsem, z kiścią winogron lub dwuusznym pucharem (kantaros). Wypoczywa w cieniu winnej
latorośli albo jedzie na wozie zaprzężonym w lwy lub tygrysy. Zwykle ma przy sobie panterę,
lamparta, tygrysa i czasem pochyla się ku nim, aby dać im pić wino z dzbana. Składano mu w
ofierze kozła lub zająca, czyniono obiaty z wina zmieszanego z wodą.
Pan
Dionizos miał liczną świtę. Zbierały się dokoła niego duchy dobre lub złośliwe, istoty
na wpół zwierzęce, przedstawiciele dzikiego życia przyrody. Wśród nich najpoważniejszy był
Pan.
Urodził się w Arkadii. Przyszedł na świat z nogami i rogami kozła. Uszy miał długie,
kosmate, capią brodę i cały był porosły tą sierścią. Przeraziły się płoche nimfy arkadyjskie,
ujrzawszy poczwarne dziecko. Ale Hermes, który, jak się zdaje, był jego ojecem, zabrał
kozłonoga i zaniósł na Olimp, gdzie zabawne stworzenie weseliło swym widokiem
szczęśliwych bogów. Oczywiście, tam nie pozostał. Życie olimpijskie nie przypadło mu do
smaku. Wrócił na ziemię, gdzie mógł skakać po górach jak młody kozioł i bawić się z białymi
trzodami, które pasą się na łąkach pachnących. Śmiano się z niego, lecz on niewiele sobie z
tego robił, rósł prędko i chował się na tęgiego bożka. Był dobrego o sobie mniemania i nie
sądził, żeby mu jego koźli wygląd nie pozwalał myśleć o małżeństwie.
Pokochawszy młodą Syrinks, córkę bożka rzecznego Ladona, chodził za nią po całych
dniach i prosił, żeby została jego żoną. Nieszczęśliwa dziewczyna, nie mogąc się pozbyć
natręta, westchnęła do bogów o pomoc: ci przemienili ją w trzcinę. Widząc to Pan poznał, że
jest brzydki, i było mu bardzo smutno. Usiadł wśród owej trzciny i płakał żałośnie. Wiatr zaś
potrząsał trzciną rosnącą nad brzegiem strumienia i Panowi, zasłuchanemu w szum wiatru i
szmer wody płynącej, zdawało się, że i roślina wydaje takie same dźwięki żałosne. Uciął z
niej kilka łodyg, zrobił z nich siedem piszczałek nierównej długości, połączył je razem w
jednym szeregu i tak powstała ulubiona fujarka pastusza, zwana syringą. Pan wygrywał na
niej swe żale za piękną nimfą.
I znów zakochał się Pan w nimfie Pitys. Cóż z tego, że mu była życzliwa, skoro miał
współzawodnika w Boreaszu? Srogi bóg wiatru północnego, nie mogąc zdobyć wzajemności,
strącił biedną dziewczynę ze skały. Pitys umarła, a z ciała jej wyrosła pierwsza sosna, drzewo
odtąd Panowi poświęcone. Aby zapomnieć o swych cierpieniach, kozłonogi bożek ruszył w
podróż. Zaciągnął się do orszaku Dionizosa i z nim przewędrował świat.
Zaczem wrócił do ojczystej Arkadii. W swoich górach czuł się prawdziwym panem.
Wieczorem, po łowach, kładł się nad brzegiem potoku i grał na fujarce. Żaden ptak nie mógł
dorównać słodkiej melodii tego instrumentu, w którym płakała smutna dusza nimfy Syrinks.
Gdy grał, zbiegały z gór mgliste boginki, śpiewały lub wziąwszy się za ręce tańczyły na
leśnych polanach przy świetle księżyca. Wtedy pasterze budzili się w swoich schroniskach i
słuchali w milczeniu muzyki rozkochanego boga.
Nasz Asnyk, patrząc na piękny fresk pompejański, taką miał wizję kozłonogiego
bożka:
Na głazie zarośniętym jedwabistą pleśnią,
W cieniu starych kasztanów siedzi Pan rogaty,
Ucieszne bóstwo lasów, i weselną pieśnią
Wypełnia rozbawione, szalejące światy.
Kosmate koźle nogi podwinął pod siebie
I, uwieńczon różami, w flet zawzięcie dmucha,
A śpiew płynie po ziemi, po wodzie i niebie
I kwili, wzdycha, pieści i miłośnie grucha,
Aż sam Pan, upojony własnych brzmień słodyczą,
Twarz przekrzywia podziwem i muska swą brodą
Patrząc się jak artysta z miną tajemniczą
Na pląsające nimfy, nadobne i młode.
Te, przywabione pieśnią, wybiegły z ukrycia
I tańczą lotną stopą po miękkiej murawie...
Otaczali go czcią pasterze. Składali mu na obiaty miód i mleko kozie. Bali go się jak
ognia. Nabożnie przestrzegali spoczynku południowego, który jest “godziną Pana". Wtedy
gorąco jest największe. Powietrze, nawet w lesie, jest parne i sosny ronią woń żywiczną.
Wiatr nie wieje i las staje nieruchomy. Liście zwieszają się na drzewach senne i omdlałe.
Ptaki milkną, czyni się wielka, święta cichość. Pan wypoczywa w cieniu i nie lubi, żeby mu
zakłócać sen głośnym krzykiem, śpiewem lub graniem. Wtedy wstaje zły i rozsiewa “strach
paniczny", tak że pasterze umykają goniąc przed sobą spłoszone trzody, które spadają ze
śliskich ścieżek górskich w przepaście. Niekiedy szerzył popłoch w szeregach nieprzyjaciół i
Ateńczycy przypisywali swoje zwycięstwo pod Maratonem pomocy Pana, który zmusił
Persów do ucieczki. Z wdzięczności wystawili mu kapliczkę na północnym stoku Akropolis.
Do większego znaczenia doszedł Pan dopiero w czasach po Aleksandrze Wielkim,
albowiem wtedy mieszkańcy wielkich miast zapłonęli nagłą miłością i tęsknotą do życia
pasterskiego i na tle tych uczuć rozwinęła się poezja sielankowa. Idylliczne życie Arkadii wydało
się nerwowym i zmęczonym ludziom ówczesnym stanem dziwnej błogości i wśród
pochwał “szczęśliwej" Arkadii zaczęto śpiewać chwałę Pana jako boga pasterzy i ich życia
bez trosk. Mniej więcej około tego czasu uległo zmianie samo pojęcie Pana. Filozofowie, na
podstawie błędnej etymologii, tłumaczyli imię “Pan" jako wszechświat i widzieli w nim
jakieś bóstwo rozlane w całej przyrodzie, twórcę i władcę wszechrzeczy.
Za panowania cesarza Tyberiusza (14—32 r. n. e.) krążyła w świecie rzymskim
dziwna opowieść. Oto pewne towarzystwo jechało z Grecji do Italii, gdy wtem nastąpiła
przerwa w podróży wskutek nagłej ciszy morskiej. Po wieczerzy pasażerowie pili, zabawiali
się, a kiedy już mieli iść spać, z głębi wyspy ozwał się potężny głos, który wołał po imieniu
Tammuza sternika. Tammuz odpowiedział na wołanie dopiero za trzecim razem i wtedy
otrzymał od tajemniczego głosu rozkaz, by skoro okręt przyjedzie w naznaczone miejsce,
obwieścił, że wielki Pan umarł. Kiedy okręt zbliżył się do tego miejsca, Tammuz zakrzyknął z
całych sił: “Wielki Pan umarł!" Na te słowa ze wszystkich stron ozwały się skargi i jęki
przeraźliwe. Wszyscy obecni na okręcie byli świadkami tego zdarzenia. Wieść o nim szybko
doszła do Rzymu. Cesarz Tyberiusz kazał sprowadzić owego Tammuza, a po rozmowie z nim
zebrał uczonych filozofów, aby zasięgnąć ich opinii. Wszyscy byli zdania, że chyba w istocie
umarł wielki bóg lasów.
W wiekach średnich uważano go za demona i postać jego dała początek znanym
wyobrażeniom diabłów. Przedstawiali go bowiem Grecy z brodą, o nogach kosmatych,
zakończonych rozszczepionymi kopytkami, o uszach spiczastych, z zakrzywionymi rogami na
głowie.
Syleny
Syleny były to pierwotnie bóstwa rzek i źródeł, czczone w Azji Mniejszej u
Jończyków i Frygów, którzy je przedstawiali pod postacią pół koni i pół ludzi. Ów Marsjas,
który tak nędznie skończył, wdawszy się w spór z Apollinem, był jednym z tych jońskofrygijskich
sylenów. Na kontynencie greckim, zwłaszcza w Atenach, sylenowie przyłączyli
się do orszaku Dionizosa i tu zmienili nieco swój wygląd, przede wszystkim na bardziej
ludzki. Dawano im jeszcze czasem ogony końskie, ale potem zmieszali się zupełnie do
niepoznania z satyrami, przyjęli ich skórę koźlą i ich zwyczaje. Skończyło się na tym, że owe
bóstwa, niegdyś samodzielne, straciły wszelką indywidualność na rzecz satyrów i został tylko
jeden Sylen, o którym mówiono, że był wychowawcą Dionizosa.
Ten miły staruszek nigdy nie jest zupełnie trzeźwy. Lubi nadmiernie wino i satyrowie
poją go nim do syta. Często zaśnie gdzieś w jakiejś grocie z dzbanem pod głową i wówczas
zbiegają się doń swawolne boginki górskie lub leśne, wiążą go mocno wieńcami z kwiatów, a
czoło i skronie pomazują mu sokiem leśnych jagód. Nie gniewa się o to staruszek i gdy się
obudzi, opowiada im wszelkie dziwy, jakie kiedykolwiek oglądało wszechwidzące oko
słońca, one zaś słuchają, dopóki wieczór cichymi krokami nie zbliży się ku szczytom gór.
Kiedy Bachus wędrował po wszystkich krajach ziemi, Sylen mu towarzyszył jadąc na
ośle. Pewnego razu, podczas wypoczynku, zabłąkał się we wspaniałym parku i usnął wśród
kwiatów, ów park był własnością króla Midasa, tego samego, któremu Apollo przypiął ośle
uszy. Co rano setki robotników przychodziły porządkować wielki ogród królewski. Kilku z
nich znalazło uśpionego Sylena. Poznali go natychmiast, związali girlandami kwiatów i niby
jeńca zaprowadzili wśród śpiewów i śmiechów do króla. Midas ugościł serdecznie wesołego
bożka i kazał go odprowadzić do Dionizosa, którego orszak bawił w okolicy. Dionizos, ujęty
uprzejmością króla, zjawił się w pałacu i obiecał spełnić wszelkie jego życzenia. Midas
poprosił, aby wszystko, czego się dotknie, zamieniało się natychmiast w złoto. Jakże się
cieszył, widząc, że bóg go wysłuchał. W jednej chwili stał się najbogatszym człowiekiem na
ziemi. Każdy najlichszy przedmiot pod dotknięciem jego ręki zmieniał się w szczere złoto.
Uradowany zasiadł do obiadu. Wtem zbladł nagle. Kęs chleba, który niósł do ust, zaciążył mu
w ręce bryłką świecącego metalu, wino, które pił z kubka, tężało mu w ustach w złote płytki.
Ogarnął go lęk śmiertelny. Poznał całą głupotę swego życzenia. Nie zwlekając pobiegł za
Dionizosem i na klęczkach błagał, aby mu bóg odjął ten straszny dar przemieniania
wszystkiego w złoto. Dionizos kazał mu wykąpać się w rzece. Midas tak uczynił, czar opuścił
jego ciało, a na dnie rzeki Paktolos od tej pory znajdowano złoto.
Sylen był to mądry bożek, który znał przeszłość, rozumiał teraźniejszość i głęboko
wzrokiem sięgał w tajniki przyszłości. A że był wesoły i towarzyski, zapraszano go wszędzie
i ugaszczano rzęsiście. Wyglądał rubasznie, lecz umysł miał żywy, subtelny, stąd częstym
bywał gościem na Olimpie, gdzie zabawiał bogów dowcipami, dykteryjkami i wykładem swej
wesołej filozofii.
Dawni kronikarze zachowują się nieraz tak, jakby Sylen nie umarł wraz z innymi
bogami starożytności, ale przeżył znacznie świat antyczny. Oto np. podają, że w r. 1599
marszałek de Beaumanoir znalazł w lesie podczas polowania łysego Sylena, który spał
zagrzebany pod mierzwą zwiędłych liści. Marszałek kazał go pojmać, związać i oprowadzał
po zamkach i dworach swoich znajomych. Staruszek, który pamiętał Kronosa, nie mógł
znieść takiej hańby: umarł w trzy miesiące później ze wstydu i zgryzoty. Pochowano go na
cmentarzu Saint-Côme.
Satyrowie (Fauny)
O satyrach nie wiedziano, ani ilu ich jest, ani skąd pochodzą. Było ich wszędzie pełno.
Mieli nogi koźle, zakończone rozszczepionymi kopytami, porosłe aż do pasa gęstą sierścią.
Górna część ciała była ludzka, ale grube, czerwone wargi, capia broda i spiczaste uszy
nadawały ich twarzom wygląd zwierzęcy. Niektórzy mieli rogi na głowie, jak Pan. Po lasach
zabawiali się z nimfami, ludzi sprowadzali na manowce omylnym wołaniem lub błędnymi
ognikami, pasterzom kradli kozy i owce, straszyli dokoła chat chłopskich. Krnąbrni i
nieustępliwi, napadali nawet boginie i raz wyrwali Irydzie kilka piór tęczowych z prawego
skrzydła. Ich królem, ich władcą, ich ukochaniem był Dionizos, którego dzieckiem nosili na
rękach i kołysali do snu graniem na fujarce. On im pozwalał na wszystko i poił winem,
którego nigdy nie mieli dosyć.
Dyktator rzymski Sulla, któremu biografowie starożytni nie szczędzą cudownych
przygód, miał znaleźć raz uśpionego satyra niedaleko miasta Apolonii w Epirze, w dolinie
pokrytej pięknymi łąkami. Zadawano mu pytania w rozmaitych językach i narzeczach, ale on
nie umiał dać żadnej odpowiedzi, tylko odzywał się głosem dzikim i ostrym, w którym było
coś z rżenia końskiego i beku kozła. Sulla przestraszył się i kazał go precz odegnać.
Liczne są posągi, płaskorzeźby, malowidła z wyobrażeniem tych wesołych bożków,
którzy tańczą, grają, śpiewają, niosą bukłaki z winem, bawią się jak młode kozły albo
zmęczeni i pijani śpią oparci o pień drzewa, bezwładni, z uśmiechem na grubych wargach. Są
oni nam równie bliscy dziś jak przed wiekami. Nieraz w lesie zdaje się, że za chwilę
posłyszymy, jak po mchach cwałują kosmate nóżki leśnego licha, które nagle stanie przed
nami, jakby uciekło z obrazu Jacka Malczewskiego. I nie dziwi nas, że Kochanowski
wprowadził bożka, co miał “twarz nie prawie cudną", i przez jego usta skarżył się na
bezmyślne niszczenie lasów w Polsce i głupią pogoń ludzi za pieniądzem.
Nimfy
Nimfa (po grecku: dziewczyna) była to istota pośrednia między bogiem a
człowiekiem. Nimfy żyły bardzo długo i nie starzały się nigdy, ale przecież w końcu
umierały. Przebywając w pobliżu człowieka i dzieląc z nim śmiertelność, lepiej niż
Olimpijczycy rozumiały jego troski i potrzeby. Na opuszczonych grobach sadziły kwiaty, a w
uciążliwej drodze prowadziły wędrowców do źródeł krzepiących. Trzodom dawały paszę, a
pasterzy uczyły śpiewu i grania. Szmer potoków, szum lasu, brzęczenie owadów, wszystkie
głosy wiosny i lata były jakby ich śpiewem. Drobnymi, różanymi stopami przebiegały leśne
polany. Były uosobieniem wszystkiego, co miłe, wdzięczne, wrażliwe, delikatne w
przyrodzie.
Poświęcano im piękne źródła, albowiem woda była ich właściwym żywiołem. W
skalistej Grecji woda jest zawsze bezcenną rzadkością. Najlichsze źródło może się wydać
czymś boskim, godnym najtkliwszej opieki. Kto po kilku godzinach drogi wśród spiekoty odnajdywał
pod kamieniem bijący w górę stożek wody, przyklękał, pił, a następnie,
przygiąwszy gałąź drzewa, które rosło nad źródłem, zawieszał na niej swój kubek jako dar
wdzięczności dla uroczych boginek, przyjaciółek ludzi. One czuwały nad czystością i
dostatkiem wody i za ich sprawą brzegi rzek i strumieni maiły się świeżą trawą i kwiatami.
Pewne źródła były lecznicze, stąd nimfy uważano za boginie zdrowia. Mogły również
dawać jasnowidzenie i same przepowiadały przyszłość. A gdy zbrodniarz umył w źródle ręce
skrwawione, nimfa tam mieszkająca porzucała swe schronienie i wędrowała gdzieś dalej.
Były to bowiem istoty czyste, kochające życie, nienawidzące zła, i mówiono o nich, że
pierwotnych dzikusów oduczyły ludożerstwa.
Mieszkały albo w samych źródłach, albo w grotach. Pod dachem z szarego listowia
oliwki biegło wejście do pieczary, zwrócone na północ, którędy szli ludzie i przylatywały
pszczoły, mające we wnętrzu swoje ule. Drugie wnijście, owiane południowym wiatrem,
przeznaczone było dla bogów i wiodło wprost do komnat, gdzie stały kamienne warsztaty
tkackie, na których nimfy wyrabiały prześliczne tkaniny barwione purpurą morza. Po dniu
pracowitym zwoływała je Artemida na nocne tańce.
Nimfy wodne zwały się najady. Oprócz nich była jeszcze mnogość niezmierna innych
nimf: oready mieszkały w górach, lejmoniady — na łąkach wilgotnych, driady — wśród lasów,
hamadriady — w samych drzewach. “Razem z nimi — głosi Homerycki hymn do
Afrodyty o hamadriadach — razem z nimi, w chwili ich urodzenia, wyrosły z gruntu dąb i
świerk i kwitły pięknie wśród gór. A kiedy wreszcie nadeszła przeznaczona godzina ich
śmierci, przede wszystkim te piękne drzewa usychały: kora z nich opada naokół, a gałęzie
zlatują; i razem dusza z nich uchodzi przed światłem słońca". Jedna z driad powitała króla
polskiego w Zamchu, opowiadając mu o sobie i swych siostrach wierszem Jana z Czarnolasu:
W lesiech lata swe trawiem z fauny rogatymi,
Co wy podobno mężami zowiecie dzikimi.
Tam albo wieńce wijem, albo tańcujemy,
Trafi się, że z Dyjaną czasem polujemy;
To są nasze zabawy, póki topór ostry
W modrzewiu nie namaca dusze której siostry.
Był sobie młodzieniec imieniem Narcyz. Wszystkie nimfy go znały, bo wciąż przesiadywał w lasach i
górach. A był tak piękny, że wszystkie się w nim kochały. Ale on nawet nie obejrzał się na żadną. Kochał tylko
łowy i nie chciał słyszeć o innej miłości. Gdy jednak raz nachylił się nad strumieniem, by napić się wody, ujrzał
w czystej toni własne odbicie. Zdumiał się nad swą pięknością i z owego zdumienia zrodziła się
najniezwyklejsza miłość. Narcyz zakochał się sam w sobie. O całym świecie zapomniał, wpatrzony w
zwierciadło wodne. W końcu umarł z próżnej tęsknoty, a gdy go złożono w ziemi, na grobie wyrósł kwiat o
białych płatkach i złotym sercu, który nazwano — narcyzem.
Nimfy nie miały własnych świątyń, posągi ich ustawiano w grotach, a na drzewach im
poświęconych zawieszano rozmaite dary wotywne. Żołnierz wracający z wojny ofiarowywał
hełm lub dzidę, rybak sieć, panny młode, wychodząc za mąż, oddawały nimfom lalki, którymi
bawiły się w dzieciństwie. Najżarliwiej czcili je wieśniacy, składający im w ofierze
pierwociny z trzód i pól, zwyczajne kozy i jagnięta, albo libacje z miodu i oliwy. Do ich grot
zanoszono ciastka, owoce, winogrona, a płatki róży rzucano na wody ich strumieni. Pamięć
dobrych boginek trwa do dzisiejszego dnia w Grecji. Na Krecie jest kościół Świętych
Dziewic, a niedaleko bije źródło, które pozostaje pod ich szczególną opieką, jakby te
Dziewice były starożytnymi najadami.
Asklepios (Eskulap)
Asklepios był synem Apollina. Matka, nimfa Koronis, umarła przy jego narodzeniu.
Niemowlęciem opiekowała się koza, która je karmiła, i pies, który strzegł kozy i dziecka.
Apollo zajął się Asklepiosem, gdy chłopak już podrósł. Wtedy go oddał do szkoły Chejrona.
Był to bardzo mądry starzec, który miał postać pół ludzką i pół końską. Takie istoty
Grecy nazywali centaurami. Chejron znał się doskonale na myślistwie, bo w młodości
towarzyszył nieraz Artemidzie, zajmował się wróżbiarstwem, gimnastyką, a zwłaszcza medycyną.
Odkrył dziwne tajemnice muzyki i potrafił chorych uzdrawiać za pomocą kilku
dźwięków. Do jego groty, u stóp góry Pelion w Tesalii, schodzili się bogowie, bohaterowie i
ludzie po radę i opiekę. Chejron uczył Asklepiosa i objawiał mu wszystkie sekrety swej
wiedzy. Ale syn boży wrychle przewyższył mistrza. Poznał sposoby wskrzeszania zmarłych i
między ludzi poszła dobra nowina, że jest ktoś, co śmierci odjął moc nad światem. Gdy
jednak umarli zaczęli wracać do swoich domów, spostrzeżono, że sztuka Asklepiosa jest
bardzo niebezpieczna. Bogowie również uważali, że to narusza porządek rzeczy. Wówczas
Dzeus zabił go piorunem.
Cześć Asklepiosa, jako boga-lekarza, z Tesalii rozszerzyła się stopniowo po całej
Grecji. Odrzucając poetycką legendę o jego śmierci naród wierzył, że Asklepios żyje w głębi
ziemi jako wąż obdarzony wielkim rozumem i ludzką mową. Świątynie Asklepiosa stały zwykle
w pewnej odległości od miast, na wzgórzach, pośród gajów świętych, w okolicy suchej,
zaopatrzonej w czystą wodę źródlaną. Służbę dokoła świątyń pełnili kapłani, którzy
zawodowo zajmowali się leczeniem. W początkach bowiem wiedza lekarska była własnością
pewnych rodzin kapłańskich i ojciec synowi powierzał jej tajemnicę. Chorzy, przestępując
próg świątyni, poddawali się pewnym praktykom, jak posty i kąpiele, oraz obrzędom
oczyszczającym. Po ich spełnieniu chory układał się na skórze zwierzęcia zabitego na ofiarę
lub na jednym z łóżek stojących dokoła posągu Asklepiosa. Wśród ciszy i mroku świątyni, po
której kątach snuły się oswojone święte węże, chory zapadał w sen wróżebny. W marzeniach
zjawiał się bóg i wskazywał, co uczynić należy. Nazajutrz chory opowiadał sen kapłanom,
którzy go wyjaśniali i rozpoczynali leczenie. Uzdrowieni opuszczając świątynię zostawiali w
niej eks wota, rzucali pieniądze do świętej sadzawki lub wpisywali na tablicach historię choroby
i uleczenia.
Od IV wieku przed n. e. cześć Asklepiosa tak się wzmogła, że dla niektórych stał się
najwyższym, a może nawet jedynym bogiem. Nazywano go zbawicielem. Pod koniec
starożytności jeden z ostatnich wyznawców religii helleńskiej, cesarz Julian (361—363), tak
pisał: “Syn boży, Asklepios, zstąpił z nieba na ziemię i w Epidauros zjawił się w ludzkiej
postaci. Tu rósł, tu się wychował i w czasie swej wędrówki po ziemi podawał ludziom dłoń
pomocną. Przebywa on wszędzie, i na lądzie, i na morzu, ale nie do każdego przychodzi. Jest
zbawcą zarówno grzesznej duszy, jak i chorego ciała".
Nieraz przedstawiano go jako węża, a w późniejszej sztuce jako poważnego
mężczyznę z brodą, o rozumnym i zamyślonym obliczu, ubranego w płaszcz i trzymającego
laskę, dokoła której wije się wąż. Obok niego spotyka się jego córkę Higieję, boginię zdrowia.
Był zwyczaj, że chory po wyzdrowieniu zabijał na ofiarę Asklepiosowi koguta. Lekarzy
nazywano asklepiadami, czyli potomkami Asklepiosa, co przetrwało poniekąd do naszych
czasów w żartobliwej nazwie “eskulap".
KRÓLESTWO MORZA
Było, jak wiadomo, trzech braci: Dzeus, Posejdon i Hades. Po zwycięstwie nad
Kronosem i tytanami podzielili się władzą i żeby wszystko odbyło się sprawiedliwie, ciągnęli
losy. Wtedy Posejdonowi dostało się królestwo morza. Ale to mu nie wystarczało. Mówił, że
jest starszy i że jemu należy się najwyższe stanowisko w świecie bogów. Dzeusa nazywał
publicznie uzurpatorem i wcale go słuchać nie chciał. Dzeus kazał przed nim zamknąć bramy
Olimpu i zagroził mu piorunem, jeśli ośmieli się stanąć na progu niebios. Musiał więc iść na
wygnanie między ludzi i wstąpił na służbę u króla trojańskiego, Laomedonta. Pracował jako
prosty mularz przy budowie murów obronnych. Po dziesięciu latach robota była skończona, a
Dzeus dał się przeprosić i pozwolił mu wrócić do pałacu bogów.
Posejdon mógł się teraz ożenić. Chciał nawet tego bardzo, albowiem się zakochał.
Razu pewnego był na wyspie Naksos, na przyjęciu, które wydawał stary bóg wodny Okeanos.
Po uczcie tańczyły jego córki, a z nich najpiękniejsza była Amfitryta o jasnych warkoczach.
Posejdon oświadczył się ojcu o jej rękę i został przyjęty. Lecz panna go nie chciała. Czuła
doń po prostu odrazę. Posejdon nie był brzydki, ale pomimo potężnej budowy ciała nie mógł
uchodzić za ideał piękności. Miał śniadą cerę, włosy zwichrzone i nadmiernie bujne, brodę
wiecznie wilgotną i pełną mułu, a oczy jego, palące się złowrogo pod krzaczastymi brwiami,
budziły przestrach w lękliwym sercu dziewczyny.
Smutny wrócił Posejdon do swego samotnego pałacu w głębinach morza. Wówczas
podpłynął ku niemu delfin, najmądrzejszy ze stworzeń zamieszkujących przestworza wód, i
obiecał Posejdonowi, że sam wszystko pomyślnie załatwi. Nazajutrz był u Amfitryty i opowiadał
jej o niezmiernych bogactwach wszechwładnego pana wodnego żywiołu, o jego
posiadłościach, które zdają się nie mieć granic, o dziwnych mieszkańcach morza, co legnie
całe u jej stóp i będzie jej cześć oddawało jako swej królowej:
“Mieszka on w pałacu błękitnym, który ma dach z muszli, a one w czasie odpływu
otwierają się ukazując wewnątrz cudne perły. Ze ścian wyrastają żywe kwiaty, a przez okna z
bursztynu zaglądają ryby. W sadzie drzewa szafirowe i czerwone rodzą złote owoce. Algi
układają się na powierzchni fal, aby światło przechodząc przez nie mieniło się barwami tęczy.
Wśród gałęzi korali zabłąkane gwiazdy morskie rozniecają słabe, migotliwe światełka. Pająki
mkną szybko na szczudłowatych nogach, lilie morskie wyrastają z dna jak drobne palmy o
wielolistnej koronie. Gąbki szkliste wyglądają jak małe karły o wielkich siwych brodach, a
gdy przepłynie orszak świecących głowonogów, w prześlicznej grze barw sypią się z góry
błękitne, czerwone i białe skrzące się kulki, które opadają jak deszcz gwiazd
różnokolorowych. Kiedy morze jest spokojne, widać z głębi słońce niby otwarty kielich
wielkiego, purpurowego kwiatu".
Nimfa zamyśliła się, potem zapytała jeszcze o to i owo, a w kilka dni później zasiadła
na szmaragdowym tronie obok Posejdona jako królowa morza. Na głowę włożyła diadem z
morskich roślinek świecących i jak powiada Słowacki:
miała powozy z delfinów, z gołębi
i kryształowe pałace na głębi,
i księżycowe korony w noc ciemną.
Delfin nie kłamał. Życie Amfitryty było naprawdę rozkoszne. Otaczał ją dwór tak wspaniały, jakiego
nie miała Hera, królowa nieba. Zbiegły się do niej wszystkie siostry, okeanidy, córki starca morskiego
Okeanosa. A było ich trzy tysiące. Gdy płynęły dokoła jej rydwanu, fale okrywały się białą pianą, jak gdyby
wszystkie srebrne obłoki spadły z nieba na wodę. Służyło jej pięćdziesiąt nereid. Były to boginki wesołe, które
witały swą panią śpiewem i zapraszały do tańca. Lecz Amfitrycie nie wypadało tańczyć, więc tylko siadała w ich
gronie na jakiejś skale, a one, rozłożywszy się u jej stóp, czesały swe zielone włosy. Wtedy wychodził z
kryształowego pałacu ojciec Nereus i opowiadał przedziwne historie o czasach, kiedy jeszcze bogów nie było na
świecie. Przeszkadzały mu w tym trytony o rybich ogonach, niesforne łobuzy morskie, które straszyły nimfy
zgrzytliwym graniem na wydrążonych muszlach lub tarzały się w białej pianie wzburzonych bałwanów. Pod
wieczór przyjeżdżał Posejdon i zabierał swą małżonkę na Olimp, gdzie zasiadali wśród najwyższych bogów przy
stole biesiadnym.
Nad morzem panuje wszechwładna wola Posejdona. W głębi swego podmorskiego
pałacu wie wszystko, co się dzieje na ruchliwej powierzchni. Gdy wiatry nieopatrznie
wzburzą fale, zjawia się Posejdon i jednym spojrzeniem ciemnych oczu uśmierza bałwany, a
burze niesforne precz rozpędza. Trójzębem dźwiga okręty uwięzione wśród skał lub osiadłe
na mieliznach, a rozbitkom posyła wartkie prądy, które ich niosą do bezpiecznych brzegów.
Przed jego gniewem drży ziemia, morze i człowiek rzucony w lichej łupinie na wodne
obszary, a on pamięta o malutkim ptaszku, zimorodku. Po słotach listopadowych nastają w
grudniu dni ciepłe i łagodne, właśnie w czasie, kiedy samiczka zimorodka wysiaduje jajka w
gnieździe pływającym. Dla jej spokoju Posejdon wygładza fale i poskramia wiatry, a okręty,
burzą zimową zatrzymane w obcych przystaniach, wracają do domów.
Zazwyczaj surowy, nie był Posejdon nieczuły na ludzką niedolę. Pewna dzieweczka,
imieniem Amymone, poszła z dzbankiem po wodę. Była wtedy straszliwa posucha i
wszystkie źródła umarły. Zmęczona upałem i daleką drogą usnęła pod drzewem. Obudził ją
trzask suchych gałęzi. Niedaleko pasł się jeleń. Amymone naciągnęła łuk i wypuściła lotną
strzałę. Ale chybiła. Strzała poszła w gąszcz i ugodziła śpiącego satyra. Przestraszyła się
Amymone widząc okrwawione licho leśne, które biegło wprost ku niej. Zaczęła uciekać. Nogi
pod nią mdlały z trwogi i znużenia. Wtedy wezwała głośno pomocy Posejdona. Zjawił się
natychmiast. W goniącego satyra rzucił trójząb tak mocno, że żelazo przeszedłszy ciało zaryło
się w pobliską skałę. Bóg zapytał dzieweczkę, czego by szukała w pustej okolicy sama jedna.
Powiedziała, że wody. Wówczas kazał jej podejść do skały i wyjąć trójząb. Gdy to uczyniła,
trysnęło chłodne, jasne źródło.
Posejdonowi podlegały razem z morzem wyspy, nadbrzeża, przystanie. Straszliwym
trójzębem poszarpał lądy i worał się głęboko w ich ciało tworząc zatoki i cieśniny. Trzęsienia
ziemi były objawami jego gniewu.
Cały świat grecki czcił tego boga. W miastach portowych, które żyły z handlu
morskiego, miał okazałe świątynie, na wyspach, górach nadbrzeżnych, na przylądkach stały
poświęcone jemu kaplice, ołtarze i posągi, aby żeglarze nie tracili ich z oczu wśród walk i
niebezpieczeństw. W najmniejszej osadzie rybackiej odbierał hołdy ludzi żyjących z morza.
Zwyczajnie składano mu w ofierze konia białego lub delfina. Ku jego czci odbywały się
igrzyska, z których najokazalsze były istmijskie, urządzane przez miasto Korynt.
Przedstawiano Posejdona jako silnego starca o szerokich barach. Z rysów twarzy
podobny do Dzeusa, miał ten sam majestat w oczach, lecz bardziej groźny. Włosy i broda
wyglądają, jakby wiecznie były wilgotne i pełne muszli. W ręce trzyma trójząb. Czasem
jedzie na wozie zaprzężonym w hippokampy, dwunożne konie morskie.
Zanim Posejdon, po zwycięstwie nad starymi bogami, stał się panem wodnego
żywiołu, rządził królestwem morza jeden z tytanów, Okeanos. Ale i on musiał ustąpić przed
władzą syna Kronosa. Był już za stary, aby mógł się opierać. W wojnie udziału nie brał, więc
go Dzeus nie strącił do Tartaru, ale ustanowił bogiem tej wielkiej rzeki, która pod nazwą
oceanu opływa całą ziemię dokoła. Grecy bowiem wyobrażali sobie, że ziemia jest wyspą, na
kształt tarczy, w której środku stoi delficka świątynia Apollina. W tej świątyni pokazywano
obły kamień — omfalos, czyli “pępek ziemi". Okeanos po stracie tronu zdziwaczał zupełnie.
Przeniósł się na sam koniec świata i nigdy nie opuszczał swego pałacu.
W południowych zaś morzach żył inny dziwak, przemądry Proteusz. Pod jego okiem
chowały się trzody fok Posejdona. Znał przyszłość i umiał wróżyć wybornie. Ale był to
odludek i grubianin, który z własnej woli nikomu nie pomógł. Kto chciał dostać od niego
radę, musiał go wpierw schwytać i obezwładnić. Codziennie w południe Proteusz opuszczał
głębiny morza i drzemał w którejś z grot na wybrzeżu. Wtedy można go było złapać. Ale
musiało się mieć nie lada siłę i odwagę, aby opanować tego sprytnego czarownika. Umiał
bowiem zmieniać swą postać. Stawał się tygrysem, lwem, smokiem; rozpływał się w wodę,
płonął jak ogień, wyrastał drzewem, wreszcie, jakby życie zeń uciekło, przeistaczał się w
twardą skałę. Przez cały czas trzeba go było krzepko trzymać i zaciskać jeszcze więzy, a nic
się nie bać. Wyczerpany, ulegał w końcu i wówczas dawał rady nieomylne i niechybne
przepowiednie.
Gdy morze jest spokojne i błękitnieje nad nim pogoda, wypływa na powierzchnię
Glaukos i rozgląda się smutno, jakby czegoś szukał. Był on niegdyś prostym rybakiem. Razu
pewnego zauważył, że ryby, które woda wyrzuca na brzeg, nabierają nowych sił i wkrótce
znów uciekają do morza. Pomyślał, że chyba trawa na tym wybrzeżu ma jakieś dziwne
właściwości, i natychmiast jej skosztował. Gdy to uczynił, ogarnęła go nagle
nieprzezwyciężona ochota rzucić się w morze i pozostać tam na zawsze. Fale rozstąpiły się
pod nim i młody rybak został bożkiem morskim. Wtedy ujrzał piękną Skyllę, jak siedząc na
skale pośród wód czesała złote włosy. Zakochał się i prosił o jej rękę. Skylla jednak, nie
wiadomo dlaczego, nie chciała wyjść za Glaukosa. Nieszczęśliwy bożek udał się do
czarownicy Kirke, aby mu dała taki napój, który by serce Skylli zjednał dla niego. Ale że był
niezwykle piękny, Kirke sama się w nim zakochała i robiła wszystko, żeby zapomniał o swej
Skylli. W końcu, dotknięta obojętnością młodzieńca, dała mu żądany napój. Glaukos wylał go
do źródła, w którym Skylla zawsze się kąpała. Ledwo nimfa weszła do wody, gdy otoczyły ją
zewsząd szkaradne potwory. Chce uciekać, lecz widzi, że one ciągną się za nią. Przerażona
rzuca się do morza — potwory nie odstępują: oblepiły jej ciało, jakby do niego przyrosły. W
istocie przyrosły. Czarami złośliwej Kirke została biedna Skylla zamieniona w straszydło
morskie.
Okropna to była poczwara: miała dwanaście łap drapieżnych, sześć karków, a na
każdym łeb sprośny, w każdej zaś paszczy trzy rzędy zębów. Osiadła na wybrzeżu Sycylii, w
jaskini skalnej, nad którą latem i zimą wisiała gęsta chmura, nigdy nie ozłocona promieniem
słońca. Biada przejeżdżającym statkom! Nie ma tak zwinnej łodzi ani tak szybkiego okrętu,
żeby uciec, zanim potwór porwie z pokładu kilku żeglarzy. Ominąć zaś Skylli niepodobna:
czujna, dojrzy na zmiennej powierzchni morza nawet najmniejszą rybę.
Starożytni wierzyli, że wszystkie rzeki, nawet w głębi lądu, mają podziemne
połączenie z morzem i pozostają pod opieką bóstw osobnych, wywodzących swój ród od
Okeanosa lub Posejdona. Domyślano się, że w głębokiej grocie, skąd strumień wypływa, bóg
rzeki posiada pałac tajemniczy. W otoczeniu nimf, które mu służą, dowodzi biegiem swych
wód, ustala i zmienia ich łożyska. Bogom rzecznym stawiano świątynie i ołtarze, zabijano na
ofiarę byki lub konie. “Niechaj nikt — mówi poeta Hezjod — nie waży się przejść rzeki, póki
się wpierw nie pomodli, a oczyma zwróconymi ku jej jasnym wodom, póki rąk nie umoczy w
jej fali miłej i przeźroczej".
Rzeki w Grecji są przeważnie małe, lecz w okresie przyboru stają się groźne, rzucają się na pola,
ogrody, winnice z siłą i pędem rozjuszonego byka. Stąd bogów rzecznych przedstawiano nieraz w postaci byków
albo ludzi z byczymi rogami. Częściej spotyka się inne wyobrażenie: bóg rzeki, jako poważny starzec o
wspaniałej brodzie miękko spływającej na nagie ciało, leży wśród sitowia, oparty o przewróconą urnę, z której
wysnuwa się strumień wody, a dookoła bawią się roje małych dzieci — symbole urodzaju.
KRÓLESTWO PIEKIEŁ
Za wielu, wielu rzekami, za wielu, wielu górami, na ostatnich krańcach zachodu, gdzie
ziemia się już kończy, gdzie nigdy nie dociera najsłabszy promień słońca — jest wejście do
podziemia, czyli do piekieł. Można się tam dostać jeszcze w innych miejscach, przez rozmaite
rozpadliny i jamy, z daleka cuchnące siarką, ale od niepamiętnych czasów wszystkie dusze
wędrują do Hadesu przez ową bramę na zachodzie. Po drodze mija się miasto Kimeryjczyków,
którzy brodzą wśród mgieł i chmur nieprzeniknionych, a słońce znają jedynie z
opowieści. Przed samym wejściem do podziemia roztacza się na kilka mil wokoło smutna
równina, porosła z rzadka wierzbami i topolami okrytymi czarną korą.
W przedsionku piekielnego państwa tłoczą się dziwne i straszne postacie. Tam
Smutek przechadza się w gronie swych sióstr, Trosk. Blade Choroby i wynędzniała Starość, i
wiecznie dygocąca Trwoga, i obdarta Nędza snują się po wilgotnych kątach. Praca ze
Śmiercią rozmawia, Wojna idzie pod rękę z Niezgodą. Nieco dalej, na otwartym dziedzińcu,
rośnie wiąz ogromny, w którego gałęziach siedzą Sny i Marzenia. Pod drzewem leży sturęki
olbrzym Briareus, straszliwy w swej bezczynności.
Odtąd zaczynają się błota i grzęzawiska Acherontu (rzeka boleści), którego wody łączą się ze
strumieniami Styksu. Największa z rzek piekielnych opływa dziewięć razy całe podziemie. Na jej czarne,
nieruchome wody przysięgają Olimpijczycy. Jednym ramieniem wylewa się Styks w koryto Kokytosu (rzeka lamentu),
od którego początek bierze Lete — rzeka zapomnienia. Kto z niej napije się wody, traci pamięć
wszystkiego, co widział i przeżył na ziemi.
Dusza chcąc dostać się do świata umarłych musi przepłynąć te wszystkie rzeki. Ale
sama tego uczynić nie może, bo nie starczyłoby jej sił, choćby płynęła tysiące i tysiące lat.
Trzeba więc prosić Charona, żeby przeprawił na tamtą stronę. Brzydki i niechlujny dziad,
zrzęda i gbur, syn Nocy, stoi w czarnej łodzi i żerdzią odpycha garnący się ku niemu tłum
dusz. Wpuszcza tylko tych, którzy mają czym zapłacić. Za przewóz bierze niewiele: obola,
drobny miedziany pieniążek. Ale należy go mieć przy sobie, bo Charon jest nieubłagany i
gotów biedną duszę zostawić nad brzegiem Styksu, gdzie błąkać się będzie przez wieczność
całą, bez celu. Dlatego nieboszczykowi, przy pogrzebie, wkłada się w usta monetę.
Przeprawione na drugi brzeg dusze zbierają się w gromadkę, struchlałe i drżące. Bo
oto wychodzi naprzeciw Kerberos (Cerber), potworne psisko o trzech paszczach. Już z daleka
słychać jego szczekanie, które chrapliwym zgiełkiem napełnia mroczne pustkowia. Trzeba
mu rzucić ciastko pieczone na miodzie, aby był spokojny. Zresztą można się go nie obawiać:
dla wchodzących jest bardzo uprzejmy. Ale niech kto spróbuję oszukać jego czujność i
uciekać z powrotem na ziemię. O, wtedy jest straszny. Rzuca się na swoją ofiarę, przewraca
ją, tłamsi łapami, szarpie i wlecze w najgłębsze czeluście piekieł.
Królestwo cieniów to nieobeszła równina, chłodna i martwa, po której szamocą się
ostre wiatry, pędzące tam i sam mdłe dusze. Chodzą po niej umarli, a każdy z nich ma
wyznaczone sobie miejsce. Osobno skarżą się duszyczki niemowląt, osobno błądzą nieszczęśliwi,
którzy padli ofiarą niesprawiedliwych sądów. Bardziej odludne okolice
zamieszkują samobójcy, a po ścieżkach zapomnianych włóczą się ci, co umarli z miłości nie
odwzajemnionej. Gdzieś słychać nieuchwytny szczęk broni: to wojownicy, zabici na polu
walki, ćwiczą się dalej w rzemiośle żołnierskim; tam znów cień człowieka, który był
rolnikiem, cieniem bicza pogania cienie wołów. Wszyscy czekają na sąd. Oto na
podwyższeniu wznosi się trybunał, gdzie siedzą trzej królowie: Minos, Ajakos i rudy
Radamantys. Niegdyś sprawiedliwie panowali na ziemi, a po śmierci wola Dzeusa ustanowiła
ich sędziami podziemia. Przed nimi stają dusze, a oni ważą ich błędy i dobre uczynki. Po
wyroku cienie odchodzą tam, gdzie im przeznaczono pozostać na zawsze.
Przez wiele krętych dróg, przez moczary i bagna, przez jeziora zastygłe i pustynie tchnące siarką idzie
się do zamku pana tych włości Hadesa. Dookoła jeżą się strome skały. Pałac otaczają mury obronne trzykrotnym
kręgiem. Pod murami płynie strumień ognisty, Pyriflegeton. Olbrzymia brama wspiera się na kolumnach
diamentowych tak mocno, że żaden z bogów nie ruszyłby jej z zawiasów. Ponad nią dźwiga się żelazna baszta.
W przestronnej, czarnej sali stoi złoty tron, a na nim zasiada bóg Hades w zębatej koronie na głowie, z berłem w
prawej dłoni, obok swojej małżonki, Persefony. Spiżowe ściany powtarzają głuchym echem wieczny płacz i jęki
pokutujących w Tartarze.
Tam właśnie, pod zamkiem Hadesa, jest ów złowrogi Tartar, miejsce najsroższych kaźni dla
zbrodniarzy. Straż trzymają Erynie, trzy potworne siostry. Uosobienie srogich i nieustępliwych wyrzutów
sumienia, ścigają złoczyńców na ziemi i w piekle. Ich czarne szaty rozwiewają się w locie jak skrzydła
nietoperza. Z warg sinych spływa im piana, a oddech mają tak zatruty, że którędy przelecą, tam przestają rosnąć
kwiaty i zioła i rodzą się choroby. Uzbrojone w węże jadowite i płonące pochodnie, uganiają po Tartarze
pilnując, by każdy godnie wypełniał włożoną nań karę. Pomagają im w tym kery, istoty piekielne. Wiecznie
spragnione krwi ludzkiej, wydostają się na ziemię, ilekroć posłyszą odgłos wojny. Gdy żołnierz pada ranny,
rzucają się nań, wpijają mu w ciało pazury, chłepcą gorącą posokę, póki dusza z niego nie wyjdzie. Stąd również
wychodzi na świat demon Eurynomos, który pożera ciała umarłych, póki nie zostaną z nich nagie szkielety.
Malarz Polignotos, w jednym ze swych obrazów, dał mu barwę ciemnobłękitną, jak u much żywiących się
ścierwem.
Komu trzej sędziowie przyznają, że żył sprawiedliwie, ten odjeżdża na Wyspę
Błogosławionych. Za zbliżaniem się do tej krainy wiecznej szczęśliwości ogarnia duszę już z
daleka cudownie miłe i wonne powietrze, w którym czuć zapach róż, narcyzów, hiacyntów,
lilij, fiołków, mirtu, wawrzynu i kwiatu winnego. Płyną tam rzeki jak kryształ przeźroczyste,
łagodne wietrzyki potrząsają z lekka lasem, a w potrącanych gałązkach dźwięczy bez ustanku
czarowna pieśń, niby miękkie tony zawieszonej gdzieś piszczałki. Pośrodku wyspy jest
miasto błogosławionych, całe ze złota, obwiedzione dokoła murem szmaragdowym. Bruk w
mieście z kości słoniowej, a wszystkie świątynie bogów z berylu, ołtarze zaś z olbrzymich
głazów ametystu. Dokoła miasta płynie rzeka wonnych olejków. Mieszkańcy tej krainy,
nieuchwytne i nikłe postacie, ubrane w szaty z purpurowej pajęczyny, nie starzeją się nigdy i
chodzą spokojni wśród wiecznie trwających jasności zorzy porannej. Panuje tam wieczna
wiosna. Kwiaty łąk i cieniste drzewa nigdy nie więdną; winne latorośle dojrzewają co
miesiąc, a pszenica rodzi już upieczone bochenki chleba. W tej rozkosznej krainie życie
upływa na biesiadach, przechadzkach i zabawach. Miejsce biesiad leży na tzw. Polu
Elizejskim. Jest to prześliczna łąka, otoczona gęstym lasem przeróżnych drzew rzucających
cień na biesiadników, gdy leżą na sofach z kwiatów. Dokoła sali biesiadnej stoją olbrzymie
drzewa z najprzeźroczystszego kryształu, a rosną na nich czarki z winem rozmaitego kształtu
i wielkości. Słowiki i inne śpiewaki leśne, unoszące się ponad nimi, zasypują ich, niby
śniegiem, kwieciem, które zbierają swymi dzióbkami na sąsiednich łąkach.
U schyłku starożytności filozof Porfiriusz w podniosłym hymnie tak jeszcze przemówił do dusz
stojących na progu zaświatów:
Oto się już pozbyłeś ciała i nieśmiertelną
Duszę wyrwałeś z grobu, by wejść do świata dajmonów:
Wdzięk tu panuje i piękno, miłość i luba tęsknota
Pełna czystego wesela, bo ambrozyjskie ją zdroje
Sycą wciąż z boskiej krynicy i eter słodki owiewa.
Idziesz, gdzie siedzą dwaj bracia, Dzeusa złote potomstwo
Minos i Radamantys, a z nimi i Ajakos prawy.
Tutaj moc święta Platona i Pitagoras cudowny,
Tutaj radość wieczysta, tu już wśród świętych dajmonów
Zżujesz z swej duszy więzy bolesnych żywotów...
Takie miejsce spotkania wielkich ludzi marzyło się Sokratesowi, mówił o nim Platon,
opiewał je Wergili w Eneidzie, a po wiekach Dante odnajdzie to ustronie spokoju i ciszy,
gdzie przebywają poeci i myśliciele starożytni.
Ale wróćmy raz jeszcze do podziemia. Dowiemy się tam dziwnej historii Orfeusza i
Eurydyki.
Orfeusz był królem-śpiewakiem Tracji, jak król Wenedów u Słowackiego. Tylko że
nie był stary. Był młody i bardzo piękny. Śpiewał i grał na lutni tak pięknie, że wszystko, co
żyło, zbierało się dokoła niego, aby słuchać jego pieśni i grania. Drzewa nachylały nad nim
gałęzie, rzeki zatrzymywały się w biegu, dzikie zwierzęta kładły się u jego stóp — i wśród
powszechnego milczenia on grał. Był po prostu czarodziejem i za takiego uważały go
następne pokolenia, przypisując mu wiele rozmaitych dzieł, w których wykładał zasady sztuki
czarnoksięskiej.
Żoną jego była Eurydyka, nimfa drzewna, hamadriada. Kochali się oboje
bezprzykładnie. Ale jej piękność budziła miłość nie tylko w Orfeuszu. Kto ją ujrzał, musiał ją
pokochać. Tak właśnie stało się z Aristajosem. Był to syn Apollina i nimfy Kyreny, tej, co
lwy jedną ręką dusiła — bartnik zawołany, a przy tym dobry lekarz i właściciel rozległych
winnic. Zobaczył raz Eurydykę w dolinie Tempe. Cudniejszej doliny nie ma w całym świecie,
a Eurydyka wśród łąk zielonych, haftowanych kwieciem rozmaitym, wydawała się jeszcze
bardziej uroczą. Aristajos nie wiedział, że ona jest żoną Orfeusza. Inaczej byłby, oczywiście,
został w domu i starał się zapomnieć o pięknej nimfie. Tymczasem zaczął ją gonić. Eurydyka
uciekała. Stało się nieszczęście: ukąsiła ją żmija i nimfa umarła.
Biedny był wówczas Orfeusz, bardzo biedny. Nie grał, nie śpiewał, chodził po łąkach i gajach i wołał:
“Eurydyko! Eurydyko!" Ale odpowiadało mu tylko echo. Wtedy ważył się na rzecz, na którą nie każdy by się
ważył: postanowił pójść do podziemia. Wziął ze sobą tylko swoją lutnię czarodziejską. Nie wiedział, czy to
wystarczy, ale nie miał żadnej innej broni. Jakoż wystarczyło. Charon tak się zasłuchał w słodkie tony jego
muzyki, że przewiózł go za darmo i bez oporu na drugi brzeg Styksu; Cerber, nawet sam Cerber nie szczekał! A
kiedy stanął Orfeusz przed władcą podziemia, nie przestał grać, lecz potrącając z lekka struny harfy, skarżyć się
zaczął, a skargi układały się w pieśni. Zdawało się, że w królestwie milczenia zaległa cisza większa i głębsza niż
zwykle. I stał się dziw nad dziwy: Erynie, nieubłagane, okrutne, bezlitosne Erynie płakały!
Hades oddał Orfeuszowi Eurydykę i kazał ją Hermesowi wyprowadzić na świat z
powrotem. I jedno jeszcze powiedział: Eurydyka iść będzie za Orfeuszem, za nią niech kroczy
Hermes, a Orfeusz niech pamięta, że nie wolno mu oglądać się poza siebie. Poszli. Droga
wiodła przez długie, ciemne ścieżki. Już byli prawie na górze, gdy Orfeusza zdjęło
nieprzezwyciężone pragnienie: spojrzeć na żonę, bodaj raz jeden. I w tej chwili utracił ją na
zawsze. Hermes zatrzymał Eurydykę w podziemiu, Orfeusz sam wyszedł na świat. Próżno się
wszędzie rozglądał: nigdzie jej nie było. Nadaremnie dobijał się do bram piekieł: nie
wpuszczono go po raz wtóry.
Orfeusz wrócił do Tracji. Skargami swymi napełniał góry i doliny. Pewnej nocy trafił
na dziki, rozszalały orszak bakchiczny i obłąkane menady rozerwały jego ciało na sztuki.
Głowa spadła do rzeki i mimo że była już zimna i bez życia, jeszcze zmartwiałymi ustami
powtarzała imię Eurydyki. Popłynęła aż do morza i zatrzymała się na wyspie Lesbos. Tu ją
pochowano i na jej grobie powstała wyrocznia. Muzy, którym Orfeusz wiernie służył przez
całe życie, pozbierały rozrzucone jego członki i pogrzebały je u stóp Olimpu.
Inny był los Aristajosa, który stał się przyczyną śmierci Eurydyki. Był to jeden z tych dobroczynnych
przewodników, jacy trafiali się ludzkości w początkach jej bytu. Nauczył ludzi bartnictwa, uprawy winorośli i
oliwki, pokazał, jak przyrządzać miód do picia i mleko zsiadłe. Wędrując po świecie miał wiele przygód, złych i
dobrych, wreszcie osiadł samotnie w górach, ale pewnego dnia znikł bez śladu. Po jakimś czasie znów się
pojawił w innych stronach i tak samo znikł, aby po trzystu latach objawić się w italskim Metaponcie. Zdaje się,
że za zezwoleniem Hadesa miał on dar uciekania ze swojego ciała i powracania do niego, ile razy chciał, a w
przerwie między jednym a drugim życiem ludzkim jego dusza biegała w postaci jelenia. W końcu znalazł
świetlisty spokój wśród gwiazd, gdzie jako Wodnik jest jednym z dwunastu znaków Zodiaku.
Hades, tajemniczy bóg, rzadko pojawiał się na ziemi. Zresztą miał czarodziejską
czapkę z psiej skóry, która go czyniła niewidzialnym. Wiedział, że jego widok nie może być
miły ani ludziom, ani bogom. W biesiadach olimpijskich nie brał udziału. Czcił go Grek
każdy, ale w trwodze i w milczeniu. Starano się nigdy nie wymawiać jego imienia. Oddawano
mu hołdy lękliwe, jak gdyby po kryjomu, po jaskiniach i pieczarach, w których pachniało
siarką. Zabijano mu na ofiarę barana o czarnym runie. Krew spuszczano do otworu w ziemi, a
resztę zwierzęcia palono w całości, by ktoś, zjadłszy kęs tego mięsa, nie poddał się
mimowolnie pod władzę króla piekieł. W Elidzie miał świątynię, którą otwierano tylko raz w
roku, i jedynie kapłan mógł tam wchodzić. Poza tym nie budowano mu sanktuariów ni
ołtarzy. Ludzie woleli, aby o nich raczej zapomniał. Dopiero około wieku V przed n. e., pod
wpływem misteriów eleuzyjskich, w których go czczono na równi z Demetrą i Persefoną,
groźna postać Hadesa nieco wyszlachetniała. Zaczęto mu dawać nowe imię: Pluton, czyli
rozdawca bogactw. Stał się jednym z bóstw urodzaju, które sprawia, że ziarano, rzucone na
ziemię, nie marnieje, lecz rozwija się czerpiąc soki z wnętrza gleby. Przemienił się we
wcielenie sił ukrytych, rządzących śmiercią i zmartwychwstaniem. Hades pojawia się w
sztuce greckiej jako majestatyczny król siedzący na tronie z koroną na głowie i z berłem lub
widłami w ręce. U stóp władcy łasi się wierny pies, Cerber. Często obok męża siedzi na tronie
Persefona trzymająca pochodnię.
BÓSTWA DOLI I SPRAW LUDZKICH
Eirene (Pax)
Były trzy hory, córki Dzeusa i Temidy: Eunomia — Praworządność, Dike — Sprawiedliwość i Eirene
— Pokój. Ta ostatnia była szczególnie czczona w Atenach, gdzie Kimon wystawił jej ołtarz, a później
obchodzono jej święto w 16 dniu miesiąca Hekatombajon, czyli z początkiem sierpnia, bardzo uroczyście i z
wielu ofiarami. Spełniano je koło posągu bogini, który był dziełem rzeźbiarza ateńskiego Kefisodotosa, ojca
Praksytelesa. Artysta przedstawił ją w postaci dojrzałej kobiety trzymającej na ręku roześmiane dziecko —
bożka bogactwa, Plutosa; była to jakby ilustracja do słów Pindara, który w jednej ze swoich ód nazywa Eirene
“matką bogactwa i czarów wiosny". Jej imieniem ozdobił Arystofanes jedną ze swoich najpiękniejszych
komedii, poświęconą pochwale pokoju. Eirene, w zmienionej wymowie, trwa do dziś w imieniu Ireny.
Rzymianie przejęli ją od Greków i czcili pod łacińską nazwą Pax. Pierwszy Cezar
poświęcił jej w Rzymie ołtarz, jego następca, August, szczególnie otoczył ją czcią, a
zbudowany przez niego olbrzymi ołtarz, Ara Pacis, zachowany w licznych fragmentach,
należał do najpiękniejszych pomników na Polu Marsowym. Cesarz Wespazjan wzniósł jej
świątynię, słynne Templum Pacis, gdzie uczeni odbywali zebrania naukowe, jakby pod
skrzydłami pokoju. Na medalach i monetach rzymskich bogini Pax pojawia się z rogiem
obfitości i różdżką oliwną.
Hymen
Hymen albo, jak go często zwano, Hymenajos, nie urodził się bogiem, lecz był
najpierw człowiekiem, a dopiero po śmierci wdzięczność Ateńczyków otoczyła jego pamięć
czcią boską. Zdarzyło się bowiem pewnego razu, że rozbójnicy porwali kilka dziewcząt ateńskich.
W całym mieście panowała okrutna żałoba, gdyż panny miały właśnie wyjść za mąż i
wszystko już przygotowano do uroczystości ślubnych. Ale jak nagle znikły, tak
niespodziewanie wróciły, a przywiódł je właśnie ów Hymenajos, szlachetny i dzielny
młodzieniec, który je wyratował z rąk korsarzy. Wśród powszechnej radości odbyły się
wesela tych panien. Ateny trzęsły się od okrzyków: “O, Hymen, o Hymenaje!" Odtąd zawsze
tym wołaniem odprowadzano do domu nowożeńców.
Hymena przedstawiają jako piękne, długowłose pacholę o kształtach miękkich,
delikatnych, niemal kobiecych. W ręce trzyma pochodnię, wieniec lub berło.
Hypnos
Hypnos, syn Nocy, bliźni brat boga śmierci, jako pan snu ma władzę nad ludźmi i nad
bogami; jedni i drudzy muszą mu ulec, gdy zleci nad nimi i rozsieje senne znużenie.
Sen mieszka na ostatnich krańcach zachodu, dokąd nigdy nie docierają promienie
świtu. Nad całą okolicą wznoszą się gęste mgły. Wielkiego milczenia nie przerywa żaden
zwierz swym głosem ani ptak szelestem skrzydeł. Tylko cichy szmer Rzeki Zapomnienia
szepce usypiającą pieśń. Tam właśnie jest jaskinia, w której mieszka Hypnos. Przed wejściem
do pieczary kwitną maki i niezliczone zioła, z których soku Noc wyciska uśpienie. Nie ma
tam drzwi, aby skrzypieniem snu nie płoszyły, nikt nie pilnuje samotnego domu. Pośrodku
groty stoi hebanowe łoże, pokryte najbardziej miękkim puchem. Na nim śpi bożek snu,
Hypnos. Dookoła niego leżą senne marzenia, naśladujące rozmaite kształty, i jest ich tyle, ile
ziarn piasku na wybrzeżu morskim.
Hypnos pojawia się w sztuce jako młodzieniec łagodnie uśmiechnięty; zwykle w ręku
trzyma kwiaty maku, czasem zaś ma skrzydła u ramion lub u kapelusza, jak Hermes.
Mojry (Parki)
Grecy wierzyli, że ponad światem bogów istnieje Przeznaczenie, któremu cały Olimp
musi ulegać. Nawet bogowie nie potrafią człowieka wybawić od śmierci wbrew woli
przeznaczenia. Lecz mitologia grecka jest jednym splotem cudów, nie dziw więc, że i w tej
mierze bywają wyjątki i że bogowie zwycięsko opierają się przeznaczeniu, któremu powinni
być bezwzględnie posłuszni. Te wierzenia, z początku dość niejasne, ukształtowały się w
podaniu o trzech Mojrach.
Mojry są córkami Nocy i nazywają się: Kloto, Lachezis, Atropos. One to przędą nić
żywota ludzkiego, którą w końcu najstarsza z nich, nieubłagana Atropos, przecina w godzinę
śmierci. Platon wyobrażał je sobie jako potęgi wyższego porządku świata: siedzą w niebie, na
tronie, w białych szatach, z wieńcami na głowach, zajęte pracą przędzenia przy dźwiękach
harmonii sfer.
Od nich zależało życie ludzkie: wzywano je przy urodzeniu dziecka, państwo młodzi
składali im ofiarę w dzień ślubu, a jeźdźcy czynili im obiaty przed wyścigami. Widziano w
nich strażniczki ładu panującego we wszechświecie i w stosunkach ziemskich. Miały swoje
ołtarze i świątynie, w ofierze dawano im owoce, wodę zmieszaną z miodem i kwiaty — jak
bóstwom ziemi. Rzadko natomiast spotykamy ich posągi. Wyobrażano je w sztuce jako
niewiasty poważne, z kądzielą w ręce, z wagą albo zwojem papirusu, na którym piszą
nieomylne słowa przeznaczenia.
Surowe te prząśniczki przetrwały starożytność i w niezmienionej postaci, pod tym
samym imieniem, żyją do dziś w wyobraźni ludu greckiego. Owszem, czego nam nie
dopowiedzieli o nich pisarze starożytni, to odnajdziemy w żywej tradycji chłopów
współczesnej Hellady. Grecy dzisiejsi opowiadają, że Mojry, stare, pomarszczone kobiety,
zawsze czarno ubrane, przebywają wśród wierchów Olimpu albo też kryją się w tajemniczych
jaskiniach. W trzecią noc po urodzeniu się dziecka przychodzą do domu, stają nad kołyską i
wypowiadają los, jaki będzie rządził życiem nowego człowieka. Czasem, na znak swej
bytności, zostawiają na jego czole znamię. Chcąc je dobrze usposobić, trzeba im złożyć
ofiarę: kładzie się przy noworodku wino, trzy kromki chleba, ciastka i pieniądze. Jeśli Mojry
to wezmą, znak, że dziecko będzie szczęśliwe. Raz matka obudziła się w chwili, gdy do
pokoju weszły Mojry, i posłyszała, jak jej córeczce hojnie wróżyły. Pierwsza dała jej
piękność anielską, druga powiedziała, że gdy się dziewczę zaśmieje, dwie róże pachnące
spadać będą z jej policzków, a trzecia, że gdy zapłacze, z oczu jej sypać się będą perły. Ale
nie trzeba Mojr ani podpatrywać, ani podsłuchiwać, gdyż osoby boskie lubią wchodzić i
wychodzić potajemnie. Najlepiej dziecko położyć w pustym pokoju i tylko drzwi zostawić
otwarte: czasem bowiem Mojry zmieniają swą postać i zjawiają się jako czarny kot.
Dziewczęta posyłają niańki, aby w grocie poświęconej Mojrom zostawiły w ich imieniu
ciastka i miód: boginie, zjednane darem, sprawią, że dziewczyna prędko wyjdzie za mąż i będzie
szczęśliwa w małżeństwie. Taka jest wiara w odwieczne Mojry w dzisiejszej Grecji.
Nemezis
Jest to jedna z najstarszych personifikacji w mitologii greckiej. Imię jej pochodzi od
słowa: nemein — udzielać. Była ona więc siłą boską, która udziela człowiekowi jego doli,
czuwa, żeby nie wyszedł z granic swego losu, nie sięgnął po większy udział szczęścia. Można
ją po polsku nazwać Dola, co znaczy to samo, i Wyspiański mówi nieraz o Doli jako o
bóstwie.
Grecka mądrość nakazywała umiarkowanie w słowach, czynach i pragnieniach. “Nic
nadto!" — brzmiała jedna ze złotych myśli siedmiu mędrców greckich. Kto się wynosi ponad
innych, dufny w swe siły i powodzenie — tym samym urąga bóstwu i prędzej czy później
spadnie nań kara. Przykładów tego jest sporo w bajecznych opowiadaniach, a nie brak ich i w
historii. Dość wspomnieć króla Polikratesa ze Samos lub Krezusa — obaj po dniach szczęścia
i dobrobytu skończyli nędzną śmiercią.
Nemezis była mścicielką zbrodni, a zwłaszcza prześladowała tych, co dopuścili się
pohańbienia grobów. W życiu codziennym obawiano się jej bardzo. Kto chciał odwrócić od
siebie złe spojrzenie zawistnej bogini, spluwał trzykrotnie.
Najsławniejsza jej świątynia stała w Ramnus, małej miejscowości na wybrzeżu Attyki,
niedaleko Maratonu. Obchodzono tam święta doroczne, połączone z zawodami atletów i
przedstawieniami teatralnymi. W tej świątyni znajdował się posąg Nemezis, który podobno
wykonał Fidiasz. Wysoki na kilka metrów, był cały z jednego kawału paryjskiego marmuru, a
przedstawiał boginię w pozycji stojącej z gałęzią jabłoni w lewej i z czarą w prawej ręce.
Dziwne były losy tego posągu. Persowie, wyruszając na podbój Grecji, wieźli ogromny złom
pięknego białego marmuru, aby zeń wykuć pomnik zwycięstwa. Stało się jednak inaczej. Po
klęsce zadanej Persom pod Maratonem znaleźli Ateńczycy ów marmur, a dowiedziawszy się
o jego przeznaczeniu, oddali go rzeźbiarzom. W pobliżu Maratonu, w Ramnus patrzącym na
morze, które dzieli i łączy zarazem Azję i Europę — stanął ów monument, posąg bogini
karzącej zuchwałość, dla Aten jako pomnik zwycięstwa, dla Persów pamiątka hańby.
Nike (Wiktoria)
Bogini zwycięstwa jest późniejszym tworem poetyckiej wyobraźni Greków. Homer
jeszcze jej nie zna, dopiero Hezjod podaje jej rodowód. Odtąd Nike, córka tytana Pallasa i
bogini podziemnej rzeki Styks, wchodzi do mitologii greckiej. Czarnowłosa dziewica ma
wielkie skrzydła u ramion. Towarzyszy bitwom i zawodom szermierzy, spełnia ofiary po
odniesionym zwycięstwie, leci nad ziemią z wieścią o szczęśliwie zakończonej wojnie, trąbą
głosząc triumf bohaterów. Szczególnie umiłował ją Aleksander Wielki, który stawiał ołtarze
Nike na wszystkich etapach swego zwycięskiego pochodu. Wszyscy późniejsi królowie
uświetniali swoje pomniki tą cudowną skrzydlatą postacią.
Jeden z takich posągów greckiej Nike sprowadzono do Rzymu i pod łacińskim
imieniem Wiktorii cesarz August umieścił go w senacie. Bogini stała na kuli wyobrażającej
glob ziemski, w wyciągniętej prawicy trzymała wieniec, w lewej zaś dłoni gałąź palmową.
Przed rozpoczęciem obrad senatorowie zbierali się dookoła posągu i na ołtarzu składali ofiarę
z kadzideł i wina. “Dziewicza stróżka cesarstwa" była w oczach Rzymian uosobieniem
nieodpartej potęgi i przeznaczeń Rzymu, zwłaszcza odkąd posąg cudem ocalał, nie tknięty
płomieniem podczas pożaru za Nerona. Dopiero cesarze chrześcijańscy kazali go usunąć z
senatu, ku wielkiej zgryzocie wiernych tradycji Rzymian, którzy widzieli w tym niechybny
koniec Romy.
Tanatos
Tanatos, syn Nocy, zlatuje na czarnych skrzydłach, wchodzi niepostrzeżony do pokoju
i złotym nożem odcina konającemu pukiel włosów. W ten sposób, niby kapłan umarłych,
poświęca człowieka na ofiarę bóstwom podziemnym i na zawsze odrywa od ziemi. Raz
spóźnił się i spotkała go niemiła przygoda.
Oto król tesalski Admetos umierał. Apollo, który po wygnaniu z Olimpu służył u
niego czas jakiś za pasterza, chciał mu uratować życie. Poszedł do piekła i wziął od bogów
podziemnych obietnicę, że Admet nie umrze, jeśli kto inny za niego się poświęci. Rodzice
Admeta byli starzy, a jednak, gdy im powiedziano, żeby się oddali śmierci dla uratowania
syna, nie chcieli — ani ojciec, ani matka. Nikt również ze służby nie myślał dobrowolnie
rozstać się ze światem, który ogrzewa jasne słońce. Zgodziła się natomiast młoda żona,
Alkestis. Życzenie jej natychmiast zostało wysłuchane. W miarę jak Admetos krzepł coraz
więcej i dźwigał się z łoża boleści, ona marniała. Lada dzień spodziewano się posłyszeć
szmer skrzydeł Tanatosa. Wreszcie Alkestis umarła.
Właśnie koło domu Admeta przechodził Herakles; szedł po konie Diomedesa i szukał
noclegu. Admetos, aby nie psuć gościowi humoru, nie zdradził żałosnej tajemnicy. Owszem,
zastawił dlań ucztę i po kryjomu kazał pochować zmarłą. Bohater jadł i pił za czterech, a
podchmielony zaczął hałasować, śpiewać i tańczyć. Wtedy zgorszona służba powiedziała mu
smutną prawdę. Herakles pobiegł do grobu i przyszedł w chwili, gdy Tanatos zbliżał się do
świeżej mogiły, aby zabrać duszę zmarłej królowej. Herakles chwycił boga śmierci w swe
potężne ramiona i mówił, że nie puści, póki mu ten nie odda Alkestis całej i zdrowej. Cóż
miał począć Tanatos? Zląkł się olbrzyma. Przecież pamiętał, jak on samego Plutona zranił w
Hadesie. Odszedł tedy smutniejszy niż kiedykolwiek, a Herakles odprowadził do domu
wróconą do życia Alkestis.
W jednej Sparcie miał Tanatos własną świątynię. Poza tym nie kwapiono się z
okazywaniem mu czci zbyt głośno. Starano się nawet nie wypowiadać jego imienia.
Malowano go na urnach, które dawano zmarłym do grobu, a posągi jego ustawiano na
mogiłach. Zrazu wyobrażany jako piękny, silny mężczyzna, zmienił się następnie w chłopca
podobnego do Erosa. Ma skrzydła u ramion i pochodnię w ręce; stoi cichutki i smutny z
pochyloną głową, jakby opłakiwał nieboszczyka, nad którym mu czuwać kazano.
Temida
Temis albo, jak my ją dziś nazywamy, Temida, była jednym z najstarszych bóstw,
córką Nieba i Ziemi. Zanim Dzeus pojął w małżeństwo Herę, Temida była jego żoną i wtedy
urodziła mu trzy piękne córki: wesołe, kwitnące boginki pór roku, hory, które strzegą
złocistych bram Olimpu. Nawet i potem, gdy się już rozstali, Temida była najzaufańszą
powiernicą Dzeusa, który przed nią nie miał żadnych tajemnic.
Była to bowiem bogini mądra i doświadczona. Patrzyła na wiele rzeczy zakrytych
przed oczyma reszty bogów, których jeszcze nie było na świecie, gdy ona już na nim
królowała. Uważano ją za boginię sprawiedliwości, obyczaju i porządku i stawiano jej ołtarze
w miejscach zgromadzeń ludowych, aby swą obecnością ożywiała narady w duchu dobra i
prawości. Nazywano ją wybawicielką i ucieczką uciśnionych, gdyż na równi z Dzeusem
czuwała nad tym, aby nie wyrządzano krzywdy ludziom biednym i potrzebującym pomocy.
W wielu miastach greckich miała świątynie, często w pobliżu świątyń Ziemi lub
Demetry. Pojawia się na pomnikach jako surowa postać niewieścia z rogiem obfitości, a
tradycyjnie przedstawia się ją do dziś z zawiązanymi oczyma; w jednej ręce trzyma miecz, w
drugiej wagę.
Tyche (Fortuna)
Sprzeczne podawano wiadomości o jej pochodzeniu. Jedni uważali ją za siostrę
nereid, uroczych boginek morskich, drudzy za córkę Prometeusza, jeszcze inni za córkę
samego Dzeusa. Było to już poniekąd zwyczajem w mitologii greckiej, że w wątpliwych
wypadkach zawsze Dzeus, pospólny rodzic bogów i ludzi, uchodził za ojca. Tyche była
boginią szczęścia — czczona w wielu miastach, które chętnie uciekały się pod jej opiekę,
sławiona przez poetów, wzywana w gorących modlitwach przez ludzi opuszczonych. Pod jej
okiem okręty zdążają do bezpiecznej przystani, za jej sprawą wojna bierze obrót pomyślny i
pokój wytrąca ludziom krwawy oręż z ręki.
Znaczenie jej urosło do niezwykłej potęgi, gdy upadła wiara w dawnych bogów. O
niej to pisał Pliniusz w I wieku n. e.: “W całym świecie, we wszystkich miejscach i o każdej
porze, wszystkich głosy samej tylko Fortuny wzywają i ją samą tylko wymieniają, oną
oskarżają i winią, o niej myślą i chwalą, oną samą tylko strofują i ze złorzeczeniami cześć jej
oddają, wielu zaś poczytuje ją za skrzydlatą i ślepą, niestałą, płochą, zmienną, sprzyjającą
niegodnym. Mówią, że wszystko od niej pochodzi..."
“Ślepą losów szafarkę", jak ją nazywa Naruszewicz, przedstawiano zwykle z rogiem
obfitości i ze sterem, na znak, że jest dawczynią urodzaju i bogactwa, a jednocześnie
kierowniczką losów ludzkich. Na głowie ma często diadem w kształcie murów obronnych,
jako bóstwo opiekuńcze miast. Wiele bowiem z tych, które założyli Grecy po wyprawach
Aleksandra Wielkiego w obcych i dalekich ziemiach, obierało sobie boginię Tyche za
patronkę.
Rzymianie mieli własne bóstwa, podobne do Tyche — Fortunę, której kult w Rzymie
sięgał czasów królewskich i rozwijał się w ciągu wieków: było kilkanaście jej świątyń pod
różnymi wezwaniami, a za cesarstwa jeszcze się ten kult wzmógł i rozszerzył. August, po
zakończeniu wojen na Wschodzie, ustawił jej ołtarz pod imieniem Fortuna Redux — dobrego
powrotu — i corocznie 12 października odbywały się przy nim uroczystości dziękczynne z
udziałem arcykapłana i westalek, z igrzyskami trwającymi osiem dni, zwanymi Augustalia.
BOHATEROWIE
Podania bohaterskie
Postacie podań greckich nazywamy bohaterami lub herosami. Zazwyczaj byli to
synowie bogów urodzeni z kobiety śmiertelnej. Obdarzeni nadludzkim wzrostem i niepożytą
siłą, kochali się w wojnach i wyprawach awanturniczych. Podejmowali wyjątkowe trudy i
znoje dla całej ludzkości lub dla umiłowanego kraju czy miasta. Różnili się między sobą
znacznie co do istoty i pochodzenia. Jedni (Dioskurowie, Helena) byli niegdyś samodzielnymi
bóstwami lub demonami, póki ich nie zepchnęły na bardziej podrzędne stanowisko nowe
pojęcia religijne; drudzy noszą znamiona postaci historycznych (Minos, Tezeusz), których
prawdy odgadnąć nie możemy; jeszcze innych zrodziła chełpliwa fantazja rodów
szlacheckich, szukających wśród istot boskich swych najdalszych przodków. Osobno stoją
eponymowie ludów, krajów, miast stworzeni wyobraźnią pospólstwa lub poetów dla
wyjaśnienia nazw poszczególnych państw, plemion i osad. W końcu nie brak i czystych
tworów poezji, nie związanych z tradycją ludową, powołanych do życia jakimś wierszem lub
pieśnią.
Liczba greckich bohaterów, podobnie jak bogów, jest niezmierna. Zaludniają wszystkie morza, wyspy,
miasta, góry, jaskinie, odwieczne zamki, prastare domostwa lub groby z zamierzchłych czasów.
Otacza ich niezwykle barwny krąg podań, które wikłają się i plączą dokoła tych samych osób —
wiecznie zmienne, niepewne, w setkach odmian, w każdej okolicy na inny sposób opowiadane, przez każde
pokolenie wzbogacane nowymi szczegółami. W tworzeniu i rozszerzaniu podań wszyscy brali udział: piastunka
zabawiająca dzieci bajką i wędrowny śpiewak, który chodził po miastach z pieśnią o bogach i bohaterach, i
historyk szukający w legendach źródła pierwotnych dziejów. Gdzie był jakiś kamień dziwnego kształtu, gdzie
obrzęd niezrozumiały, gdzie zwyczaj krajowy, którego znaczenia ni początku wyjaśnić sobie nie umiano, gdzie
wspomnienie jakiegoś sporu o granicę dwóch państw sąsiednich — w tych wszystkich i tym podobnych
wypadkach tworzono wnet podania i wprowadzano do nich nowych lub dawnych ulubionych bohaterów.
Bohaterowie walczyli ze smokami, ustalali granice państw, nadawali im swoje imiona, budowali świątynie,
zaprowadzali nowe obrzędy religijne, wznosili mury obronne miast, których byli pierwszymi królami, szerzyli
dalekie podboje, utwierdzali pokój, powaśnionych jednali z bogami, a po śmierci opiekowali się nadal swymi
ziomkami i nieraz na ich grobach powstawały wyrocznie. Szczególnie doniosłą rolę w tym kształtowaniu legend
odegrała poezja epiczna i dramat grecki. Gdy mniej więcej od VI—V wieku wysycha źródło tradycji ludowej,
która odtąd prawie nic nowego nie tworzy, poezja opracowuje nagromadzony od wieków materiał podań i baśni,
ubiera je w coraz nowe formy, powiększa je własnym natchnieniem, wielu postaciom nadaje rysy znamienne i
nieśmiertelne. Epicy zbierają w jedną całość tzw. mity cykliczne, dotyczące jakiegoś jednego, szczególnie
ważnego wydarzenia (np. wojna trojańska, wyprawa Argonautów), tragicy zaś zajmują się poszczególnymi
jednostkami (Edyp, Medea, Orestes) i aby z luźnych gadek wydobyć postać całkowitą i żywą, wiążą ze sobą
różnorodne podania, oświetlają je ogólnoludzką psychologią, stawiają na ruchliwym tle życia niby figury ze
spiżu, wyrażające ból i smutek, zemstę lub poddanie się losowi. Dzięki tej pracy poetów greckich podania
Hellady przeszły do wszystkich narodów cywilizowanych zapładniając ich sztukę i literaturę.
Herakles (Herkules)
Herakles (u Rzymian: Herkules) był synem Dzeusa i królowej Alkmeny. Ojciec, chcąc
mu zapewnić nieśmiertelność, zabrał go raz do nieba i położył przy śpiącej Herze, aby
chłopak mógł ssać pierś bogini. Hera jednak obudziła się i odtrąciła cudze dziecko. Kilka
kropel jej mleka rozlało się po niebie i powstała z nich Mleczna Droga, a kilka spadło na
ziemię i wyrosły z nich białe lilie. Hera nienawidziła Heraklesa i prześladowała go przez całe
życie.
Kiedy miał dziesięć miesięcy, zdarzyło mu się po raz pierwszy okazać swą nadludzką
siłę. Alkmena, wykąpawszy synów (bo miała jeszcze drugiego: Ifiklesa), ułożyła ich w tarczy
spiżowej, która służyła za kołyskę. Dzieci już spały, gdy w połowie nocy Hera wysłała dwa
potworne węże, by udusiły Heraklesa. Najeżone ostrymi łuskami, wpełzły do pokoju z
przeraźliwym syczeniem, a z oczu ich bił ogień i z paszcz ciekła jadowita ślina. Wielka
jasność rozgorzała w całym pałacu. Młodszy, Ifikles, z krzykiem uciekł. Herakles zaś chwycił
obydwa potwory i zaczął je dusić. Przybiegła Alkmena, a za nią jej mąż, Amfitrion, z
mieczem. Rozbudzona służba zapełniła pokój dziecinny. Wszyscy patrzyli w zdumieniu, jak
mały Herakles gniótł węże, które wrychle martwe opadły na kamienną posadzkę. Pokazując
matce i ojczymowi zdławione gady, chłopak śmiał się z radości i skakał.
Herakles rósł zdrowo jak drzewo w sadzie. Amfitrion wcześnie zaczął go uczyć sztuki powożenia
końmi i dobrał najlepszych mistrzów, aby go kształcili w zapasach, w strzelaniu z łuku i rzucaniu oszczepem, w
całkowitym rzemiośle wojennym. Sypiał na twardym łożu, pod skórami dzikich zwierząt, a żywił się obficie
mięsem i chlebem. Matka chciała, żeby nie zaniedbywał nauk, ale on nie miał zamiłowania do książek. Kiedy
raz nauczyciel zaprowadził go do biblioteki i zachęcał do wybrania sobie któregoś z tomów, Herakles wziął
książkę kucharską. Zgorszony pedagog zaczął go strofować, a porywczy chłopak tak się uniósł, że uderzył
starego i zabił. Wtedy Amfitrion wypędził go z domu i kazał mu paść w górach stado wołów.
Herakles nie bardzo się tym zmartwił. Używał teraz swobody, jakiej nie znał
przedtem. Rozrósł się okrutnie. Gdy był głodny, mógł zjeść całego wołu. Puchar do wina miał
tak ogromny, że go dwóch ludzi nieść musiało. Mając lat osiemnaście zabił lwa i z jego skóry
zrobił sobie okrycie. Lwi łeb nosił na głowie niby hełm. Bogowie go polubili, Hermes dał mu
miecz, Apollo strzały, Hefajstos kołczan pięknej roboty, Atena pancerz. Herakles wyrwał w
lesie drzewo oliwne z korzeniami i sporządził sobie potężną maczugę, z którą się nigdy nie
rozstawał.
A właśnie wybuchła wojna. Bohater ruszył z pomocą królowi tebańskiemu, którego
ziemię najechał nieprzyjaciel. Z garstką żołnierzy złamał szeregi wrogów i wrócił zwycięzcą.
Król z wdzięczności dał mu swą córkę za żonę. Herakles przez kilka lat siedział w domu i
bawił dzieci. Ale razu pewnego, gdy składał ofiarę przy ołtarzu, ogarnęło go nagle
szaleństwo. Nie wiedząc, co czyni, porwał się z nożem ku żonie, zabił ją, a dzieci udusił.
Skoro znów odzyskał rozum, poszedł do wyroczni delfickiej po radę, jak ma odpokutować
swą zbrodnię. Pitia kazała mu iść do Myken i zaciągnąć się na służbę u króla Eurysteusa: co
mu ten robić każe, ma wypełnić, póki nie dokona dwunastu prac. Herakles poszedł.
Ów Eurysteus był wielkim tchórzem. Ujrzawszy przed sobą tak potężnego siłacza
zląkł się i, chcąc go się pozbyć, prędko wymyślił dlań robotę dość niebezpieczną, aby mógł
być pewny, że bohater przypłaci ją życiem: kazał mu przynieść lwa z Nemei. Był to potwór
okrutny, który zniszczył spokój cichych winnic podmiejskich. Pustoszył pola i porywał bydło
pasterzom. Cała okolica jakby wymarła, a nawet nimfy ukryły się głęboko w gąszczach.
Herakles strzelał doń najpierw z łuku, ale było to nadaremne, ponieważ żelazo nie mogło
przebić grubej skóry zwierza. Wtedy ruszył na niego z maczugą. Lew schronił się do jamy.
Tam przyparł go Herakles i zdusił. Zdechłego lwa wziął na plecy i przyniósł do Myken.
Eurysteus tak się przeraził, że na przyszłość zabronił Heraklesowi wchodzić do miasta, a
dowody spełnianych prac kazał składać pod jego bramami. Mówią, że ze strachu sporządził
sobie pod ziemią kryjówkę obitą spiżem, z Heraklesem zaś porozumiewał się tylko przez
herolda.
Teraz polecił mu zabić hydrę lernejską. Koło miejscowości Lerna, niedaleko Argos,
rozlewały się szerokie bagniska otoczone ze wszech stron skałami. Brzegiem owych bagien
przemykała się wąska ścieżka, którą musiał przejść każdy, kto zdążał z Argolidy do Lakonii.
Tam właśnie osiadł ów płaz ohydny i czyhał na ludzi. Gdy mu zabrakło pożywienia,
zapuszczał się między wsie okoliczne, rozszarpywał bydło i niszczył plony. Hydra była
niezmiernie wielka i miała dziesięć głów, z których jedną, w samym środku, nieśmiertelną.
Herakles przyjechawszy do Lerny zatrzymał konie i zaczął strzelać w głąb smoczej jamy.
Rozjuszona bestia opuściła kryjówkę, a wtedy on chwycił ją za gardziel. Macki hydry oplotły
się dokoła jego nogi, tak że musiał dobrze uważać, żeby nie upaść. Po długiej walce oberwał
jej parę głów, ale to się na nic nie zdało, bo na miejsce jednej uciętej zaraz odrastały trzy
nowe. Na pomoc hydrze przywlókł się olbrzymi rak, który Heraklesa boleśnie szczypał po
nogach. Bohater rozgniótł go obcasem i kazał swemu woźnicy, Jolaosowi, zapalić pobliski
las. Gdy się to stało, Herakles na nowo ucinał hydrze jedną głowę po drugiej, a rany
natychmiast wypalał i łby więcej nie odrastały. Na koniec wyrwał jej ową nieśmiertelną
głowę, zakopał na polu i przywalił ogromnym głazem. Kadłub zaś rozciął i w żółci potwora
zatruł swoje strzały. Wyszedł z tej walki strasznie pokąsany i całe ciało go piekło. Któryś z
bogów poradził mu, aby poszukał sobie takiego ziela, które kształtem przypomina hydrę.
Herakles znalazł to ziele i ozdrowiał.
Wtedy Eurysteus kazał mu sprowadzić do Myken łanię ceryntyjską. Było to bardzo piękne zwierzę,
które miało złote poroże i racice ze spiżu. Nikomu nie wyrządzało krzywdy, biegając sobie po górach Arkadii.
Łania była ulubienicą Artemidy. Z tego powodu Herakles nie chciał jej ani zabić, ani zranić, i gonił ją przez cały
rok. Na koniec dopadł jej w jakiejś gęstwinie i wziąwszy na ramiona ruszył z powrotem. Po drodze spotkał
Artemidę, która mu chciała odebrać łanię. Ale jej nie dał, a kiedy zaczęła go lżyć, wytłumaczył jej, że robi
wszystko z nakazu niedobrego Eurysteusa, i uspokoił rozgniewaną boginię.
Ledwo Herakles stanął u wrót Myken z ową łanią, gdy herold mu oznajmił, że ma
znów ruszyć do Arkadii, gdzie w okolicach Erymantu pojawił się dzik, bardzo wielki, który
zagraża ludziom i zwierzętom. Była wtedy zima. Herakles wypłoszył dzika z gęstwiny i tak
długo pędził go po głębokim śniegu, aż zwierz padł omdlały. Wówczas dźwignął go na plecy
i zaniósł Eurysteusowi.
Ale ten już obmyślił coś nowego: niechaj Herakles w jednym dniu oczyści stajnię
Augiasza. Augiasz był królem Elidy i miał nieprzebrane stada bydła — samych wołów trzy
tysiące W stajniach zebrało się tyle nawozu, że wszyscy mieszkańcy Elidy nie mogliby tego
uprzątnąć, gdyby się zabrali do roboty. Wobec tego pozostawiono wszystko, jak było: od
trzydziestu lat nie wymiatano, chyba tak sobie, po wierzchu. Herakles poszedł, jak mu
Eurysteus kazał, i obiecał Augiaszowi, że mu stajnię w jeden dzień oporządzi. Nic nie
wspominał o tym, kto go posłał, lecz żądał dziesiątej części trzody jako zapłaty. Król zgodził
się tym chętniej, iż rzecz wydała mu się niemożliwa do wykonania. Ale Herakles rozkopał z
jednej strony grunt pod oborą i za pomocą osobnego kanału skierował niedaleko płynącą
rzekę Penejos tak, że strumień przepływał przez stajnię i w kilka godzin woda wszystko
wymyła. Niegodziwy Augiasz odmówił zapłaty, za co Herakles nawiedził kraj wojną i
wiarołomnego króla zabił.
W Arkadii była miasto Stymfalos nad jeziorem tej samej nazwy. Okolica ludna i
bogata zaczęła powoli marnieć i obracać się w pustkowie, odkąd w sąsiednim lesie
zagnieździły się niesłychane roje ptaków, jakich świat nie widział: miały bowiem dzioby z
żelaza i w skrzydłach pióra ostre, które mogły wyrzucać niby strzały z łuku. Żywiły się
mięsem ludzkim. Gdy Eurysteus o tym się dowiedział, natychmiast posłał Heraklesa, żeby
wytępił te szkarady. Ale ptaki siedziały w lesie i trzeba je było najpierw wypłoszyć.
Bohaterowi przyszła z pomocą Atena i przyniosła mu cudowne grzechotki ze spiżu, które dla
niej wykonał Hefajstos. Herakles umieścił te grzechotki na wzgórzu pod lasem i okropnym
grzechotaniem wystraszył ptaki z gęstwiny. Przerażone latały po niebie, a on je niechybnymi
strzałami po kolei uśmiercił.
Eurysteus nie posiadał się ze złości, że syn pięknej Alkmeny najtrudniejsze zlecenia
wykonywa tak łatwo i bez żadnego dla siebie niebezpieczeństwa. Obawiał się przy tym, że
Heraklesowi może kiedyś znudzić się niewola, a wtedy przyjdzie do Myken, strąci go z tronu,
zabije i sam panować będzie. Ale Herakles wiedząc, że spełnia pokutę za dzieciobójstwo, był
uległy i wykonywał każde zlecenie. Właśnie powrócił z Krety, niosąc na barkach olbrzymiego
byka, którego Eurysteus żywcem kazał mu sprowadzić. I znów posłusznie ruszył w
drogę po klacze króla Diomedesa.
Była to droga daleka, albowiem król Diomedes mieszkał na północy, w Tracji. Miał on czwórkę
cudownych klaczy, które żywił mięsem ludzkim. Oszczędzając swoich poddanych, rzucał zwierzętom na
pożarcie cudzoziemców przybywających do jego kraju. Herakles wpadł jak burza do pałacu, powalił straż i
wyprowadził konie ze stajni. Tymczasem nadbiegł król Diomedes na czele wojska. Bohater mocno w garści
ścisnął maczugę, kilka razy puścił ją młyńcem i zbrojna zgraja uciekła. Na polu zostało mnóstwo zabitych,
wśród nich sam król Diomedes.
Jeszcze nie otrzepał Herakles sandałów z prochu pól trackich, a już Eurysteus wysłał
go po pas Hipolity. Hipolita była królową Amazonek, wojowniczego plemienia kobiet, które
mieszkały na wybrzeżach Morza Czarnego. Amazonki wychowywały ze swego potomstwa
tylko dziewczęta, chłopców zaś zabijały. Wypalały sobie prawą pierś, aby mieć więcej
swobody w rzucaniu dzidą, lewą zaś karmiły dzieci. Utrzymywały się z grabieży i rozbojów.
Ubierały się w skóry dzikich zwierząt, świetnie ciskały oszczepem i strzelały z łuku. Miały
tarcze w kształcie półksiężyca i hełmy ozdobione piórami. Podobno takie same Amazonki
widział na ziemiach polskich cesarz Otto i opowiadał o nich podróżnikowi arabskiemu z IX
wieku, Abrahamowi, synowi Jakuba, który tę wiadomość w kronikach swoich umieścił.
Hipolita, jako królowa, nosiła na zbroi pas ozdobny, który otrzymała w darze od boga
wojny Aresa. Ten właśnie klejnot zapragnęła posiadać córka Eurysteusa. Herakles zebrał
garść zuchów i ruszył z nimi do kraju Amazonek. Hipolita, dowiedziawszy się o celu jego
przybycia, zgodziła się oddać pas, byle nie wszczynać wojny. Ale nienawistna Hera wzięła na
siebie postać Amazonki i poszła nocą do obozu, gdzie pobudziła wszystkie kobiety, mówiąc,
że jacyś cudzoziemcy porwali królową. W obozie Amazonek zawrzało. Uzbroiły się, dosiadły
koni i zaczęły ścigać Heraklesa. Ów myśląc, że to podstęp, zabił Hipolitę, zdarł z niej pas i po
zwycięskiej walce z Amazonkami odjechał.
Wylądował w Troi. Miastu groziło wielkie nieszczęście przez gniew Apollina i
Posejdona. Przed rokiem dwaj bogowie przyszli do króla Laomedona i obiecali otoczyć Troję
potężnymi murami za umówioną zapłatą. Kiedy jednak mury stanęły, Laomedon nie chciał
zapłacić. Wówczas Apollo zesłał na miasto zarazę, a Posejdon smoka, który nagle
wyłoniwszy się z morza sprowadził zalew i ludzi porywał z pola. Wróżbici orzekli, że chcąc
kraj uratować od zagłady, król musi własną córkę wydać smokowi na pożarcie. Laomedon nie
mógł się opierać żądaniu swoich poddanych i kazał dziewczynę przywiązać do skały
nadmorskiej. Smok nie zdążył jeszcze jej zjeść, gdy Herakles zjawił się w Troi. Stanął przed
królem i obiecał, że smoka zabije, jeśli dostanie cudowne konie, które Laomedon ma w
swojej stajni. Zgodzili się. Herakles porąbał smoka i uwolnił królewnę. Ale kiedy
niebezpieczeństwo minęło, Laomedon wypędził bohatera i nie dał mu koni. Herakles odjechał
grożąc krzywoprzysięzcy wojną. Tymczasem wrócił do Myken i oddał Eurysteusowi pas
Hipolity.
Twardy pan nie pozwolił mu wypocząć, lecz kazał iść po woły Gerionesa. Herakles
zwędrował całą Europę i przeszedł do Afryki, a na pamiątkę tego zdarzenia ustawił między
dwiema częściami świata dwie skały, które odtąd nazywano “słupami Heraklesa" —
dzisiejszy Gibraltar i Ceuta. Wreszcie odnalazł woły, których strzegł dwugłowy pies i
siedmiogłowy smok. Herakles zabił psa i smoka, a bydło zabrał. Wtedy zjawił się sam
Geriones. Był to olbrzym, który miał ciało nie jednego męża, ale trzech, a więc trzy głowy,
trzy pary rąk i trzy pary nóg. Mógł walczyć od świtu do nocy bez zmęczenia, bo gdy jedno
ciało ogarnęło znużenie, dwa inne były zdrowe i wypoczęte. Herakles położył go kilku
strzałami. W Mykenach ofiarowano woły Gerionesa na ołtarzu bogini Hery, a Heraklesowi
nie dano nawet kawałka mięsa, lecz natychmiast wysłano go po złote jabłka.
Gaja podarowała Herze z okazji jej ślubu z Dzeusem śliczną jabłoń, która rodziła złote
owoce. Hera zasadziła drzewo w ogrodzie bogów, na najdalszym zachodzie, gdzie dzień z
nocą się spotyka, i kazała je pilnować trzem siostrom, Hesperydom. Na drzewie siedział
stugłowy nieśmiertelny smok, mówiący wszystkimi językami ziemi. Herakles nie myślał
walczyć ze smokiem. Zaszedł więc do Atlasa, jednego z tytanów, który trzyma na barkach
firmament niebieski. Pozdrowił go grzecznie i prosił, żeby mu sam przyniósł owe jabłka, a on
tymczasem zamiast niego dźwigać będzie niebo. Atlas się zgodził, poszedł i zerwał trzy złote
jabłka, lecz gdy wrócił, nie chciał już wziąć na swe barki ciężkiego firmamentu mówiąc, że
teraz sobie trochę odpocznie, a Herakles niech się potrudzi, bo mu z tym niebem
gwiaździstym bardzo do twarzy. Bohater przeląkł się nie na żarty, gdyż wcale nie miał ochoty
stać tak całe życie z ciężarem na plecach. Ale nie dał tego poznać po sobie mówiąc, że
owszem, robota mu się podoba, tylko że, nieprzyzwyczajony do niej, źle ułożył firmament na
ramionach i prosi, żeby mu go jeszcze przez chwilę Atlas potrzymał. Dobroduszny olbrzym
położył jabłka na ziemi i znów wziął na plecy sklepienie. Herakles bez słowa zabrał jabłka i
odszedł.
W Mykenach Eurysteus szalał z radości. Wymyślił na koniec, w jaki sposób pozbyć się na zawsze
Heraklesa. Niech sprowadzi Cerbera z piekła! Zatroskał się bohater i z tęsknotą spojrzał na słońce. Żyć mu się
jeszcze chciało, wypocząć trochę po trudach, a tu posyłają go na niechybną zagładę. Prędko jednak otrząsnął się
z tych myśli. Przecież to już dwunasta praca — ostatnia. Spełni, co mu nakazano. Lecz wpierw chciał się
przygotować odpowiednio na drogę. Udał się do Eleuzis i prosił, żeby go wtajemniczono w misteria.
Oczyściwszy się ze wszystkich grzechów przybył do miasta Tajnaros, gdzie było
wejście do podziemia. Nie zwierzał się nikomu i nocą wśliznął się do zaklętej pieczary, która
prowadziła do Hadesu. Zjawił się tak nagle, że na widok olbrzymiego męża z maczugą cienie,
upiory i szkarady piekielne zaczęły uciekać. To mu dodało otuchy. Śmiało stanął przed
Plutonem i powiedział, po co przychodzi. Bóg rozgniewał się i chciał uderzyć go berłem, ale
Herakles prędko strzałę położył na cięciwie i dotkliwie zranił nieśmiertelnego. W podziemiu
nie było lekarza, musiał więc Pluton pojechać na Olimp, gdzie medyk niebieski opatrzył mu
ranę. Tymczasem bohater odszukał Cerbera, który ze strachu zaszył się w najciemniejszy kąt
Tartaru. Psisko broniło się rozpaczliwie, lecz Herakles trzymał je mocno, aż wyprowadził na
światło dzienne. Wtedy Cerber spokorniał i tylko wył żałośnie, nieprzyzwyczajony oddychać
powietrzem ziemi. Eurysteus schował się do piwnicy, gdy mu dano znać, że Herakles niesie
Cerbera. Kazał mu powiedzieć przez herolda, żeby psa puścił i sam sobie szedł precz, bo już
ukończył wszystkich prac dwanaście. Uwolniony Cerber jednym susem znalazł się w Tartarze
i ze skomleniem przywarł do nóg Plutona, jakby prosząc, żeby go więcej nie wypędzano na
świat, gdzie pali się takie jaskrawe słońce.
A Herakles, spełniwszy swoją pokutę, postanowił drugi raz się ożenić. Właśnie
nadarzyła się po temu sposobność, gdyż pewien król, bardzo bogaty, ogłosił, że wyda swą
jedynaczkę za tego, kto go przewyższy w strzelaniu z łuku. Herakles stanął do zawodów i
zwyciężył. Ale bracia królewny nie chcieli mu oddać siostry. Mówili, że Herakles miewa
czasem napady szału i znów mógłby pozabijać żonę i dzieci. Bohater tak się rozgniewał, że
jednego z nich uśmiercił.
Za rozlanie krwi niewinnej bogowie nawiedzili go ciężką niemocą. Aby się wyleczyć,
poszedł do Delf zasięgnąć rady wyroczni. Lecz Pitia nie chciała z nim mówić, co
doprowadziło go do takiej wściekłości, że splądrował świątynię. Apollo stanął z nim do walki
i nie wiadomo, jak by się skończył spór boga z olbrzymem, gdyby ich Dzeus nie rozdzielił
piorunem. Na radzie olimpijskiej postanowiono oddać Heraklesa za karę na trzyletnią służbę
do królowej Omfali.
Dziwna to była osoba. Miała piękne państwo, wielki dwór i niezmierne bogactwa, lecz
wszystko u niej szło odmiennym porządkiem: kobiety harcowały na koniach i prowadziły
wojnę, a mężczyźni pełnili wszelkie domowe posługi. Herakles więc musiał zrzucić okrycie z
lwiej skóry i przywdziać szaty niewieście, a zamiast ukochanej maczugi dano mu kądziel do
ręki i posadzono przy krosnach. Była to niewola cięższa i bardziej haniebna niż u Eurysteusa.
Omfala przystroiła się w zbroję bohatera i na oczach całego dworu biła go pantoflem po
gębie.
Gdy po trzech latach skończył się okres pokuty, Herakles ubrał się po dawnemu i opuścił pałac
królowej bez pożegnania. Owiało go szerokie powietrze ziemi, którą tyle razy wzdłuż i wszerz przemierzył —
poczuł się na nowo zdrów i silny. Zakładał miasta, dusił potwory i zbójców wieszał na gałęziach. Oprócz Hery
kochali go wszyscy bogowie. Atena osłaniała go nieraz swoją tarczą, Hermes wyprowadzał go z manowców na
dobrą drogę. Dionizos zapraszał do stołu, przy którym lało się wino ciemnymi strugami. W jednym kraju
zakochał się w cudnej królewnie i pojął ją za żonę.
Dejanira (bo tak nazywała się królewna) patrzyła na swego małżonka z zachwytem i
podziwem. W istocie Herakles nie był podobny do innych ludzi. Długoletnie zmagania z
potworami i olbrzymami spotęgowały jego wielką siłę i rozparły ciało w groźne kłębowisko
muskułów. Podeszwy nóg tak stwardniały, że były grubsze i mocniejsze od sandałów. W
biegu prześcigał dzikie kozy i jelenie. Był nieczuły na skwar i niepogodę. Skóra, wysmażona
na wszystkich słońcach — pociemniała jak brąz. Biło od niego zdrowie szerokich pól, nocy
przespanych pod niebem, tłustych ćwierci mięsa, którymi nasycał swój głód potężny. W
płaszczu z lwiej skóry, ze wspaniałą grzywą włosów opadających na ramiona, z gwiazdami
oczu błyszczących wśród gęstwy czarnego zarostu na ogorzałej twarzy — był piękny jakąś
niesamowitą, pierwotną urodą.
Dejanira była przy nim drobna i maleńka. Brał ją co chwila na ręce, by nie utrudziła swych stóp na
kamienistej drodze. A gdy przenosił ją przez głębokie strumienie, jego długa broda zanurzała się w wodzie i
wówczas wyglądał niby bóg rzeczny, dobry i potężny. Tak wędrowali. Herakles chciał teraz założyć gdzieś
własny dom, w którym mógłby odpoczywać, mieć jakiś kawał ziemi, aby sadzić kapustę i wieczorami przy
kielichu opowiadać sąsiadom swoje przygody. Kiedy stanęli nad pewną rzeką szukając brodu, spotkali centaura
Nessosa, który ofiarował się przenieść na grzbiecie Dejanirę. Ale gdy Herakles oddalił się o kilka kroków,
fałszywy centaur porwał kobietę i zaczął uciekać. Herakles strzelił doń z łuku i zabił. Nessos umierając rzekł do
Dejaniry: “Jeżeli chcesz mieć niezawodny środek, aby na zawsze zachować dla siebie miłość twego męża,
nabierz trochę mojej krwi, która jest w tych sprawach cudownym lekarstwem". W tej chwili Herakles zawołał z
przeciwnego brzegu: “Co robisz tam tak długo? Pozostaw go, niech zgnije, i chodź do mnie". — “Idę już" —
odkrzyknęła Dejanira i prędko schowała pod suknią flakonik z krwią Nessosa.
Dejanira była bardzo zazdrosna. Zdawało się jej, że każda kobieta jest niebezpieczną
rywalką. Myliła się, oczywiście, albowiem Herakles kochał ją całym sercem. Chcąc być
bardziej pewną wierności męża, postanowiła wypróbować centaurowe lekarstwo. Krew
Nessosa wylała do miednicy i wyprała w niej koszulę Heraklesa. Koszula zabarwiła się
pięknym szkarłatem i Herakles ubrał się w nią, gdy szedł składać ofiarę Dzeusowi. Centaur
się zemścił, zemścił się straszliwie. Jego krew była okrutnym jadem, który przesiąkł w ciało,
wżarł się w nie i zaczął je trawić ogniem szalonego bólu. Herakles krzyczał i darł z siebie
szaty, aż strzępy odpadały razem z kawałkami mięsa. Płakał. Ten olbrzym, który nie ugiął się
pod najgroźniejszymi niebezpieczeństwami, który gniótł potworne cielska smoków i z bogami
mógł walczyć zwycięsko — załamał się pod ciężarem niezmiernych katuszy, jakie nań
sprowadziła słaba, kochająca niewiasta. Nie było już ratunku. Dejanira powiesiła się z
rozpaczy. A bohater zawlókł się na górę wysoką, sam sobie ułożył stos pogrzebowy, rozesłał
na nim skórę lwa, która mu dotąd wiernie służyła za okrycie, pod głowę podłożył maczugę i
tak legł, aby żywcem spłonąć. Ledwie jednak pierwsze płomienie objęły bolesne ciało, rozległ
się huk gromu i błyskawice zorały pociemniałe niebo. Wtedy przestał cierpieć. Podpłynęła ku
niemu chmura i na niej, jak na statku powietrznym, odjechał do nieba. U wrót Olimpu czekała
Iris z boginią zwycięstwa, Nike, aby mu włożyć wieniec na skronie. Dzeus zeszedł z tronu i
wziął go w ramiona. Uczynił go nieśmiertelnym, a Hera, zapomniawszy gniewu, oddała mu
za żonę swą córkę Hebe, boginię młodości. Niebiosa rozbrzmiewały przez całą noc wielką
radością.
Herakles był ulubionym bohaterem greckim. Każdy kraj i nieomal każde miasto
chciało się pochwalić, że bodaj przez dzień gościło na swej ziemi syna Alkmeny. Legendy o
Heraklesie w swym nieprzebranym bogactwie oplotły cały świat helleński. Śpiewano o nim
pieśni i pisano sztuki teatralne. Chwilami stawał się zażywnym poczciwcem, siłaczem
jarmarcznym, z którego naśmiewano się w komediach. Ale jednocześnie kochano go więcej
niż bogów, pamiętając, że był niegdyś człowiekiem. Stał się symbolem ludzkości pracowitej i
cierpiącej, symbolem trudu i nieugiętej wytrwałości. Mickiewicz z niego wziął przykład, gdy
w Odzie do młodości chciał pokazać ideał odwagi:
Dzieckiem w kolebce kto łeb urwał Hydrze
Ten młody zdusi Centaury,
Piekłu ofiarę wydrze,
Do nieba pójdzie po laury.
Poddany władzy niegodziwego tchórza uginał twardy kark w niezachwianej pokorze.
Był niewolnikiem swej nadludzkiej siły. Nieraz ciążyła mu straszliwa maczuga, na której
przysychało tyle krwi niewinnej. Był nabożny i gdzie mógł, stawiał ołtarze i świątynie. Pełnił
służbę bożą z wylaniem człowieka, który wciąż potrzebuje pomocy niebios. Był
sprawiedliwy. Drogi, które tyle razy deptał swą potężną stopą, oczyszczał z łotrzyków i
rabusiów. Był dobry. Srogie doświadczenia rozszerzyły mu duszę i otwarły ją na rozmaitość
życia, zaprawiając słodyczą jego wrodzoną dobroć. Wśród pożogi i mordów, które szerzył,
pozostał nieskalany, albowiem wszystko, co uczynił, czynił z nieubłaganej konieczności.
Tępił wszelką nieprawość i okrucieństwo, marząc o dniu, w którym wilk widząc uśpione
jagnię nie będzie śmiał wyrządzić mu krzywdy.
Po całym świecie greckim miał świątynie, ołtarze i posągi, na równi z bogami. Składano mu ofiary i
wyprawiano na jego cześć igrzyska. Przedstawiano go jako silnego mężczyznę bądź nago, bądź w zbroi lub w
lwiej skórze, narzuconej na gołe plecy. Poznać go łatwo po sękatej maczudze, którą trzyma w ręce.
Poszczególne wypadki z jego życia były ulubionym tematem dla rzeźbiarzy ozdabiających fryzy, metopy i
przyczółki świątyń.
Legendy ateńskie
Każde miasto w Grecji miało własne podania, obejmujące dzieje jego założenia i
pierwszych władców. Ateńczycy opowiadali o sobie z dumą, że do kraju, który był ich
ojczyzną, nie przywędrowali z daleka, lecz siedzieli tam od niepamiętnych czasów, gdyż
praojcowie wyszli wprost z łona ziemi. Takim właśnie synem gleby attyckiej był pierwszy
król, Kekrops, mający postać pół człowieka, pół węża. Zagospodarował się na Akropoli, którą
otoczył murami i uczynił z niej warowną górę zamkową. Późniejsi władcy żyli w bojaźni
bożej i budowali trwałe państwo. Bogowie schodzili na ziemię i opiekowali się swoimi
ulubieńcami. Królowie uczyli się od Demetry uprawy roli, od Dionizosa szczepienia winnej
latorośli, a ich żony i córki chowały się pod okiem Ateny, która je kształciła w sztukach i
robotach domowych.
Za panowania króla Pandiona wybuchła wojna z Tebami. Ateńczykom źle się wiodło,
więc wezwali na pomoc króla Tereusa ze śnieżystej Tracji. Przybył i odniósł zwycięstwo.
Pandion z wdzięczności dał mu za żonę swą córkę, Prokne. Małżonkowie odjechali do Tracji,
gdzie żyli bardzo szczęśliwie, ciesząc się swym synkiem Itysem. Pewnego, dnia Prokne
rzekła do męża: “Dobrze mi u ciebie, wszelako tęsknię za siostrą Filomelą. Pozwól, aby tu
przyjechała". Tereus zgodził się i obiecał, że ją sam przywiezie. Ale w czasie podróży
zakochał się Tereus w Filomeli i wyznał jej swoją miłość. Oburzona panienka zawołała, że
gdy tylko staną na ziemi trackiej, natychmiast wszystko opowie siostrze. Wówczas niedobry
Tereus uciął jej język. Przybiwszy do lądu wysadził ją gdzieś w lesie, a żonie skłamał, że
siostra umarła.
Tymczasem Filomelą żyła sama jedna w leśnym domku. Nie mogąc nikomu zwierzyć
swej tajemnicy utkała piękną szatę, wyhaftowała na niej całą swoją przygodę i posłała
siostrze. Te wyszywane obrazki były tak wymowne, że Prokne bez trudu odgadła los Filomeli.
Właśnie wypadły święta Dionizosa. Góry rozbrzmiewały spiżowym zgiełkiem
cymbałów i śpiewami nocnymi. Prokne wyszła z pałacu w stroju bachantki, uwieńczona
bluszczem. Z orszakiem kobiet wpadła do lasu i uwolniła Filomelę z więzienia. Potem oszalała
i własne dziecko rozerwała na kawałki. Wieczorem kazała ugotować ciało syna i podała
je Tereusowi. A gdy ów zapytał, gdzie jest Itys, odrzekła: “Masz go właśnie w ustach". I
pokazała mu skrwawioną głowę chłopca. Bogowie zmienili Tereusa w dudka, Filomelę w
słowika, a Prokne w jaskółkę. Król Pandion umarł ze zgryzoty.
Po nim panował Erichtonios, który, podobnie jak Kekrops, nie miał ani ojca, ani
matki, lecz urodził się wprost z ziemi, niby kłos zboża. Do pasa miał postać ludzką, a zamiast
nóg ogon węża. Tym dziwnym noworodkiem zaopiekowała się Atena, która włożyła go do
kosza i kazała pilnować trzem dziewczynom: Aglauros, Herse i Pandrosos. Zabroniła im
surowo otwierać kosz i zaglądać do wnętrza. Lecz panny były ciekawe, więc uchyliły wieko,
a ujrzawszy tajemnicze monstrum, tak się przeraziły, że dostały obłędu. Rzuciły się ze skały
Akropolis i umarły.
Erichtonios żył długo, doczekał się dzieci i wnuków. Wnuczkę Prokris wydał za
królewicza tesalskiego Kefalosa. Był to dzielny łucznik i łowca niestrudzony, który z domu
wychodził o świcie, a wracał późną nocą. Prokris w samotności snuła myśli smutne i
podejrzliwe. Zdawało się jej, że Kefalos ją zdradza, albowiem niepodobna, żeby nad jej
towarzystwo przenosił głuchy las i pola wilgotne. Postanowiła go śledzić i ukryła się raz w
gęstwinie. Przekonała się naocznie, że podejrzenia jej były niesłuszne, i już miała wyjść z
ukrycia, aby przeprosić Kefalosa za swą nieufność, gdy wtem on, posłyszawszy szelest
rozsuwanych gałęzi i przypuszczając, że to zwierz jakiś się zbliża, cisnął w tę stronę oszczepem.
Aż nadto celny był rzut! Na zielonym mchu leżała Prokris z piersią przebitą. Przez ranę
czerwoną uleciała jej dusza bez słowa pożegnania.
Jej siostra Orejtyja była jeszcze niezamężna i bawiła się z nimfami na łąkach. Gdy
zbierała kwiaty nad brzegiem Ilissosu, porwał ją bóg wiatru, Boreasz, i uniósł do Tracji, gdzie
miał pałac na górze wysokiej. Orejtyja była ze swym małżonkiem szczęśliwa, Ateńczycy zaś
cieszyli się z tego związku, albowiem okazał się dla nich bardzo korzystny. W czasie najazdu
Kserksesa flota grecka zebrała się koło Chalkis i Artemizjon na Eubei, gdzie oczekiwała
zbliżenia się nieprzyjaciół, nie bez trwogi o przyszłość wobec przeważających sił wroga.
Wtedy wyrocznia delficka doradziła Ateńczykom, aby zwrócili się o pomoc do swego zięcia.
Domyślono się wnet, że mowa o Boreaszu, który był ongi zięciem jednego z ich królów.
Złożyli tedy ofiary Boreaszowi i Orejtyi, modląc się do nich o pomoc. Jakoż natychmiast
zerwał się gwałtowny wiatr północno-wschodni, który trwał trzy dni i wyrządził
niepowetowane szkody flocie perskiej, stojącej na pełnym morzu. Boreaszowi wznieśli
Ateńczycy po wojnie nową świątynię nad brzegiem Ilissosu, mniej więcej w tym miejscu,
gdzie po raz pierwszy ujrzał on Orejtyję zbierającą kwiaty.
Dzieje Tezeusza
Najświetniejszy bohater ateński, Tezeusz, był obcego pochodzenia. Ojciec jego Ajgeus (Egeusz)
zawojował Attykę orężnie. Matką jego była Ajtra, królewna z Trojzeny. Ajgeus porzucił ją, lecz zanim się
rozstali, pokazał jej miecz i sandały, które ukrył pod ogromnym głazem, i powiedział, że gdy ich syn dorośnie,
niech mu każe dźwignąć ów kamień i zabrać leżące tam rzeczy. Tezeusz chował się zdrowo, a kiedy miał lat
pięć, poznał Heraklesa, który przejazdem bawił w Trojzenie. Bohater pogładził chłopca po głowie i wróżył mu
wielką przyszłość. Odtąd Tezeusz chciał być takim jak Herakles. Nadszedł wreszcie czas, kiedy matka
zaprowadziła go do owego kamienia. Młodzieniec z łatwością głaz odwalił, zabrał miecz i sandały i ruszył do
Aten do ojca, Ajgeusa.
Po drodze walczył ze zbójcami. Pokonał Skirona, który podróżnych zrzucał ze skały
do morza — i Sinnisa, który mordował ludzi w ten sposób, że nachyliwszy dwie sosny ku
sobie przywiązywał ich tak, aby drzewa rozprężając się darły ciało na dwie połowy — i
okrutnego Prokrustesa, który każdego spotkanego zapraszał do domu i kładł do łóżka, a wedle
tego, czy łóżko było dlań za krótkie, czy za długie, wyciągał mu kości w stawach lub obcinał
nogi.
Nie znany nikomu wszedł Tezeusz do Aten. Wypadło mu iść koło budującej się właśnie świątyni
Apollina. A był on jeszcze bardzo młodziutki, miał delikatną cerę, białe ręce i długie włosy. Matka dała mu
płaszczyk szkarłatnej barwy. Na jego widok mularze, pracujący przy świątyni, zaczęli się śmiać, a jeden z nich
powiada: “Hej, bracia, słuchajcie no, od kiedy to nastał zwyczaj, żeby panienki same włóczyły się po ulicach?"
Tezeusz nie rzekł nic, tylko odprzągł od stojącego obok wozu parę wołów, wziął je mocno w obie garście i
cisnął w powietrze wyżej, niźli sięgał dach świątyni. Zaraz rozeszła się po mieście wiadomość, że zjawił się
jakiś młodzieniec nadludzkiej siły. W Atenach wówczas niedobrze się działo. Ajgeus był już stary i
zniedołężniały. Ze wszystkich stron szarpali go nieprzyjaciele. Wielka więc była radość, gdy po mieczu i
sandałach poznał w Tezeuszu własnego syna.
Chcąc pozyskać miłość ludu, młody bohater wyprawił się na olbrzymiego byka, który
grasował w okolicach Maratonu. Ujarzmił go żywcem i oprowadziwszy po całym mieście
złożył na ofiarę Apollinowi. Ale nikt się z tego nie cieszył, bo w Atenach panowała
powszechna żałoba. Oto przyjechali z Krety od króla Minosa posłowie z żądaniem
dorocznego haraczu. Straszny to był haracz. Siedem dziewcząt i siedmiu chłopców wybierano
losem z rodzin obywatelskich, aby ich zawieźć na żer dla kreteńskiego potwora o byczej
głowie, Minotaura. Tezeusz oświadczył, że pojedzie zabić owo krwi chciwe monstrum.
Ajgeus dał mu czerwony żagiel, prosząc, aby go rozpiął w razie szczęśliwego powrotu. Jeżeli
zaś wszyscy zginą, niech majtkowie pozostawią czarny żagiel, który już z daleka zwiastować
będzie nieszczęście.
Kiedy Tezeusz przybył na Kretę i zjawił się na dworze Minosa, oczy wszystkich
patrzyły nań złowrogo i podejrzliwie. Tylko córka królewska, Ariadna, patrzyła nań inaczej:
Tam skoro go królewska dziewka oglądała,
Która na wonnym łożu przy matce siedziała...
Nie drzewiej oka z niego chciwego spuściła,
Aż ognia nieobacznym sercem zachwyciła,
Który w niej wszystkich członków zmacał aż do kości
i rozpalił niebogę w okrutnej miłości.*
Miłość królewny ocaliła Tezeusza.
Minotaur żył we wspaniałym gmachu, zwanym labiryntem. Było tam tyle pokoi,
przejść, sieni, schodów i krużganków, że ktokolwiek wszedł, już drogi powrotnej znaleźć nie
mógł. Lecz Ariadna dała pięknemu Ateńczykowi kłębek nici i pouczyła, co ma robić. Tezeusz
przywiązał nić u wejścia do labiryntu i w miarę, jak się zapuszczał w zawrotną głąb gmachu,
rozsnuwał kłębek. Wreszcie spotkał Minotaura, zabił go i wyszedł tą samą drogą, nawijając
nici na kłębek. Po czym wsiadł na okręt i odpłynął. A z nim Ariadna.
Kochali się bardzo, coś jednak musiało się po drodze odmienić, gdyż Tezeusz kazał
wynieść śpiącą Ariadnę i zostawić ją na wyspie Naksos.
Chłód ranny budzi ją ze snu. Ariadna rozgląda się dokoła i widzi jakieś obce i puste
wybrzeże, nad którym świeci pobladły księżyc. Woła Tezeusza i słyszy, jak skały powtarzają
za nią to imię. Wbiega na górę i zdaje się jej, że w oddali widać żagiel okrętu. Zaczyna
krzyczeć. Krzyczy z całych sił, lecz głos łamie się pod szumem fal. Zdejmuje z ramion
szkarłatny szal i powiewa nim długo, aż ręce opadają omdlałe. Płacze. Idzie wybrzeżem i nie
* Jan Kochanowski: Pamiątka teńczyńskiemu.
spotyka śladu ludzi. Płacze z żalu za ojczyzną, za domem i ze strachu, że w tym pustkowiu
rzuci się na nią zwierz dziki. Tezeuszu! Tezeuszu! Ramiona wyciąga ku morzu, jakby go
chciała prosić, żeby z drogi jeszcze zawrócił — i pada bez zmysłów na ziemię.
W tej chwili góry napełniają się zgiełkiem i ku dziewczynie zbiega tłum satyrów,
menad i bachantek. Gdy Ariadna otwiera oczy, zbliża się do niej Dionizos, piękny jak dzień,
bierze ją za rękę i mówi: “Piękna pani! Kocham cię i pragnę, żebyś była moją żoną". Ariadna
przymyka powieki, bo zdaje się jej, że śni. Ale już bachantki wzięły ją na ramiona i zaniosły
na rydwan zaprzężony w tygrysy. Porzucona kochanka Tezeusza została małżonką boga wina
i ślub odbył się na tej samej wyspie Naksos, która swym kształtem przypomina liść winnej
latorośli.
Tymczasem Tezeusz wesoło wracał do Aten. Ale zapomniał zmienić na okręcie żagiel
czarny na szkarłatny, jak o to prosił Ajgeus. Stary król patrzył z wysokości skały nadmorskiej.
Słabe oczy niewiele już mogły dojrzeć na migotliwej powierzchni wody. Pytał więc co chwila
otaczających, czy nie widzą okrętu Tezeusza i jaki na nim żagiel. Nagle wszystkich twarze
sposępniały: zbliżał się znany statek, o czarnych żaglach. Ajgeus, pewny, że syn zginął, rzucił
się z rozpaczy do morza.
W tej chwili właśnie okręt Tezeusza zawinął do portu Faleron. Bohater wysiadł i
zabrał się przede wszystkim do ofiar, które ślubował bogom. Jednocześnie wysłał do miasta
herolda, aby zaniósł ojcu dobrą nowinę. Herold spotkał na gościńcu tłum ludzi opłakujących
śmierć króla, wielu jednak powitało go radosnymi okrzykami, jako zwiastuna pomyślnych
wieści, i ofiarowało mu wieńce w nagrodę. Herold przyjął wieńce, lecz zamiast ustroić nimi
głowę, zawiesił je na lasce i tak wrócił do portu. Ponieważ Tezeusz nie skończył jeszcze
ofiary, herold trzymał się z daleka, aby mu nie przeszkadzać. Dopiero gdy wylano libację,
zawiadomił go o śmierci ojca. Posłyszawszy to Tezeusz i wszyscy, którzy z nim byli, skierowali
się ku miastu płacząc i wznosząc okrzyki. Pamięć tego dnia święcono podczas
Oschoforiów, dokładnie odtwarzając dwojaki nastrój uroczystości: żałobny z powodu śmierci
Ajgeusa i radosny z powodu szczęśliwego powrotu Tezeusza.
Święto Oschoforiów pełne było pamiątek po Tezeuszu. I tak opowiadano, że kiedy
Tezeusz miał wyjeżdżać z żywym haraczem na Kretę, nie wziął wszystkich siedmiu
dziewcząt, wybranych losem, lecz dwóch młodzieńców przebrał za dziewczyny. Mieli oni
rysy delikatne, a Tezeusz kazał im przed odjazdem brać często ciepłe kąpiele, namaszczać się
olejkami i przebywać w ciemności, aby zachować świeżość i miękkość cery. Nauczył ich
udawać głos, ruchy i chód dziewcząt. Wreszcie dał im przebranie kobiece, oni zaś tak
wyglądali, że niepodobna było domyślić się ich płci. Po powrocie zarządził Tezeusz procesję,
w której brali też udział owi młodzieńcy w szatach niewieścich, i odtąd było zwyczajem w
Oschoforie przebierać za dziewczyny chłopców, którzy nieśli święcone gałązki. W procesji
szły jeszcze kobiety, które wyobrażały matki dzieci wylosowanych na śmierć; niosły
wszelakie prowianty, jakby na drogę dla swych synów i córek, i opowiadały różne bajki, na
podobieństwo tych, którymi wówczas matki pocieszały młodych skazańców.
Po śmierci Ajgeusa dokonał Tezeusz wielkiego dzieła zjednoczenia wszystkich rodów
i gmin attyckich w jedną całość państwową, ze stolicą w Atenach. Równocześnie zrzekł się
władzy królewskiej i utrwalił pierwsze zasady ustroju republikańskiego. Urządziwszy w ten
sposób sprawy krajowe ruszył nad Morze Czarne, aby idąc śladami Heraklesa spróbować
walki z Amazonkami. Skończyło się na tym, że porwał królową Amazonek, Antiope, i
wplątał Ateny w długotrwałą wojnę z tym dziarskim plemieniem kobiet. Antiope umarła,
pozostawiając mu syna, Hipolita.
Ponownie ożenił się Tezeusz z Fedrą, córką króla Minosa. Hipolitos chował się w
domu macochy. Tezeusz często wyjeżdżał, a raz nieobecność jego przeciągnęła się tak długo,
że Fedra go już odżałowała, mniemając, iż zginął gdzieś na obczyźnie. Wówczas postanowiła
wyjść za mąż za Hipolita. Ale młody książę miał dziwne usposobienie: nie lubił kobiet, nudził
się na zabawach dworskich, myśląc tylko o polowaniu i wojnie. Plany małżeńskie Fedry odrzucił
ze wstrętem. Tymczasem Tezeusz powrócił. Niegodziwa Fedra oskarżyła Hipolita
przed mężem, że chciał ją uwieść. Płakała przy tym tak szczerze, że Tezeusz uwierzył. W
ślepym gniewie przeklął syna, prosząc Posejdona o wykonanie zemsty. Wygnany z domu
Hipolit wsiadł na rydwan i odjechał. Konie spłoszyły się i Hipolit zginął, rozbity o kamienie.
Na wieść o tym Fedra się powiesiła.
Tezeusz miał wypróbowanego przyjaciela w księciu tesalskim, Pejritoosie. Razem
chodzili na wyprawy wojenne i dzielili zgodnie każdą zdobycz. Kiedy Pejritoos żenił się z
piękną Hipodamią, Tezeusz przyjechał na wesele. Uroczystość odbywała się w stolicy
Lapitów, nad którymi panował Pejritoos. Na ucztę zaproszono kilkunastu centaurów. Była to
nieostrożna uprzejmość. Ci centaurowie, pół ludzie, pół konie, wiedli życie dzikie, na łowach
i rozbojach. Karmili się surowym mięsem i łatwo się upijali. Na godach Pejritoosa i
Hipodamii przebrali miarę, zaczęli wyprawiać brewerie i porywać kobiety. Zawrzała walka, a
ponieważ zbiegli się centaurowie z całej Tesalii, wynikła groźna wojna. Wreszcie wypędzono
dzikusów z kraju. Wielu z nich przeszło do Dionizosa, który miał w tych monstrach jakby
oddział kawalerii, inni rozbiegli się po lasach i górach na życie koczownicze. W Tesalii został
tylko mądry centaur Chejron, którego otaczała cześć powszechna. W jego grocie ucztowali
bogowie i do niego bohaterowie przynosili swoje dzieci na wychowanie.
Te zmagania Lapitów z centaurami, bohaterstwa Tezeusza i Pejritoosa dokonane podczas wojny —
stały się ulubionym tematem w rzeźbie i malarstwie greckim.
Tezeusz, mając już lat pięćdziesiąt, popełnił wielki błąd: porwał ze Sparty Helenę,
córkę króla Tyndareosa, wówczas siedmioletnią dziewczynkę. Po co to uczynił — nie
wiadomo. Podobno chciał ją sobie wychować na żonę i dlatego umieścił w jednym ze swoich
zamków, pod okiem matki staruszki, Ajtry. Synowie króla Tyndareosa zebrali wojsko i stanęli
pod Atenami. Tezeusz był z Pejritoosem na jakiejś dalekiej wyprawie. Ateńskie zgromadzenie
ludowe kazało wydać Helenę, a nieobecnego Tezeusza obłożyło karą wygnania. Jakoż więcej
nie wrócił. Resztę dni przeżył na wyspie Skyros, u króla Likomedesa. Pewnego razu
przechadzał się po górach, pośliznął się i spadł w przepaść.
Po wojnach perskich wyrocznia delficka nakazała Ateńczykom sprowadzić kości
bohatera do ojczyzny. Nie było rzeczą łatwą znaleźć zwłoki od tak dawna zapomniane, a cóż
dopiero przewieźć je z wyspy zamieszkanej przez lud barbarzyński, który nie utrzymywał
żadnych stosunków z resztą świata. Lecz wódz ateński Kimon, opanowawszy wyspę, odnalazł
grób Tezeusza. W czasie poszukiwań ujrzał orła, który wzleciał na wzgórek i, uderzając raz
po raz dziobem w ziemię, darł murawę pazurami, jakby chciał się dostać do wnętrza. Kimon,
widząc w tym znak boży, kazał kopać w tym miejscu: jakoż znaleziono tam trumnę, a w niej
szkielet mężczyzny wielkiego wzrostu, obok zaś żeleźce włóczni i miecz. Kimon przeniósł te
drogocenne szczątki na okręt i zawiózł do Aten. Ateńczycy, upojeni radością, przyjęli je z
procesją i ofiarami, i z takim przepychem, jak gdyby Tezeusz we własnej osobie zawitał do
miasta. Działo się to w roku 474 przed n. e.
Pochowano go w środku miasta, a grób bohatera stał się azylem dla niewolników i wszystkich, którzy
obawiali się jakiejś krzywdy. Był to najpiękniejszy hołd dla Tezeusza, który w ciągu swego żywota był
dobroczyńcą uciśnionych. Ateńczycy obchodzili ku jego czci uroczyste święto w 8 dniu miesiąca Pyanopsion
(październik), tj. w dniu, w którym on powrócił z Krety po zabiciu Minotaura. Lecz i w każdy ósmy dzień
każdego miesiąca święcono jego pamięć.
Tezeusz był ulubionym bohaterem ateńskim, a duma narodowa tego najsławniejszego
miasta Grecji starożytnej pragnęła zeń uczynić szczęśliwego współzawodnika Heraklesa.
Garncarze ateńscy, ozdabiający naczynia malowidłami mitologicznymi, od połowy VI wieku
prawie zupełnie zapominają o Heraklesie i zamiast niego przedstawiają czyny Tezeusza.
Ulice i place ateńskie zapełniają się jego posągami, budują mu świątynie, obchodzą ku jego
czci uroczystości. Mimo to Herakles pozostaje zawsze pierwszym z bohaterów, a Tezeuszowi
przyznają drugie po nim miejsce. W sztuce przypomina bardzo Heraklesa (maczuga), od
którego różni się młodzieńczym wyglądem i smukłością kształtów. Stanowi idealny typ ateńskiego
efeba.
Legendy argolidzkie
W północno-wschodniej części Peloponezu rozciąga się dość znaczna równina,
szumiąca zbożem, żyzna i słoneczna, którą w starożytności zwano Argolidą, od głównego
miasta Argos, ukrytego wśród skał siodła górskiego Larisy. Główną rzeką Argolidy był
strumień Inachos, ściekający wolno po kamienistym, łatwo wysychającym łożysku.
Bóg owej rzeki miał córkę imieniem Io. Była ona tak piękna, że Dzeus w niej się
zakochał. Ilekroć pragnął ją odwiedzić, otaczał całą okolicę gęstą chmurą, aby go Hera nie
zobaczyła. Ale przenikliwe oczy zazdrosnej żony dojrzały go poza czarnym obłokiem, jak
szedł z Io, rozmawiał i śmiał się wesoło. Nazajutrz Hera zamieniła uroczą nimfę w krowę,
zamknęła w jednej ze swoich świątyń i kazała strzec niejakiemu Argosowi, który miał sto ócz
i nie spał nigdy. Gdy się Dzeus o tym dowiedział, posłał Hermesa, by ją uwolnił. Sprytny
bożek przyszedł do Argosa w nocy i zaczął opowiadać bajki. Stuoki potwór słuchał
melodyjnego głosu, nie kończące się opowiadania mieszały mu się w głowie, wiecznie czujne
oczy zamykały się jedno po drugim, wreszcie Argos, stuoki Argos, zasnął jak dziecko!
Hermes uciął mu głowę i wyprowadził Io z więzienia, Io była wolna, lecz pozostała krową.
Hera zaś nie poniechała zemsty. Wysłała na nieszczęsną jałówkę złośliwego bąka, który nie
dawał jej ani chwili spokoju. Kłuta ciągłymi ukąszeniami, które jątrzyły się i krwawiły, Io
miotana szaleństwem uciekała wciąż dalej i dalej. Przebiegła tak cały świat, aż stanęła w
Egipcie. Tu padła na kolana i modliła się do Dzeusa, aby jej wrócił postać kobiety. Bóg
prośby wysłuchał i oblekł ją w dawny kształt nimfy. Wówczas Io wydała na świat syna,
Epafosa, który był królem Egiptu.
Od Epafosa pochodzili dwaj bracia Danaos i Ajgiptos. Nie było między nimi zgody i Danaos musiał
uchodzić z kraju. Podróż dla niego nie była rzeczą łatwą, gdyż miał pięćdziesiąt córek. Tułał się po Azji i
Europie, nie mogąc nigdzie znaleźć stałej siedziby, bo nikt nie chciał długo żywić tak licznej rodziny. Kiedy
wreszcie przybył do Argos, zastał tam wojnę domową. Tak umiał skorzystać z powszechnego zamieszania, że
naród jemu oddał koronę.
Wieść o tym doszła do Ajgiptosa i, jak to zwykle bywa, mocno przesadna: o potędze i
bogactwach nowego królestwa Danaosa. Ajgiptos nagle się rozrzewnił i wyprawił poselstwo
do brata, mówiąc, że nie pamięta dawnych uraz i odtąd zawsze w zgodzie żyć z nim pragnie.
Żeby zaś zacieśnić te więzy, prosi, by wydał wszystkie swoje córki za jego pięćdziesięciu
synów. Danaos zgodził się, lecz podczas wesela przypomniał sobie nagle, co mu raz stara
wróżka powiedziała: że zięciowie sprowadzą na jego dom nieszczęście. W obawie o własne
bezpieczeństwo i los państwa Danaos rozkazał córkom w nocy pozabijać mężów. Bogowie
jednak strasznie pomścili tę zbrodnię. Po śmierci zepchnięto Danaidy w głąb Tartaru i zadano
im niesłychaną karę: nabierały sitami wody, aby napełnić beczkę bez dna. Dzień i noc trudzą
się, a woda zawsze z sit upływa, zanim ją doniosą do beczki, a co jeszcze w sitach zostanie,
wsiąka w ziemię, bo beczka dna nie ma.
Po Danaosie panował w Argos król Akrizjos, który miał śliczną córkę, Danae. Ale nie
był szczęśliwy, gdyż wyrocznia mu przepowiedziała, że zginie z ręki własnego wnuka. Kiedy
więc Danae powiła syna, Perseusza, w obawie o swoje życie zamknął ich oboje w skrzyni,
którą rzucił do morza. Biedną matką zaopiekowali się bogowie. Skrzynia dopłynęła do wyspy
Serifos, gdzie Danae znalazła wraz z dzieckiem przytułek. Perseusz wyrósł na silnego i
pięknego młodzieńca i wszystko byłoby dobrze, gdyby król wyspy, Polidektes, nie zakochał
się w Danae. Chciał się z nią ożenić, ale obawiał się Perseusza, który sprzeciwiał się temu
małżeństwu. Król więc rozmyślał, jak by się go pozbyć: Udawał tymczasem miłość i
przywiązanie; często go zapraszał do siebie i bawił opowiadaniami o znakomitych
przewagach bohaterów, rozpalając w młodzieńcu pragnienie sławy. Pewnego zaś dnia w kole
przyjaciół i znajomych, gdzie znajdował się i Perseusz, nagle oświadczył, że zamierza starać
się o rękę Hipodamei, córki króla Elidy, Ojnomaosa. Natychmiast wszyscy, jak to bywa w
takich razach, wymieniać zaczęli podarki, które mu złożą w dniu ślubu. Jeden tylko Perseusz
siedział cicho, bo był biedny i nie miał nic do ofiarowania. Kiedy więc przyszła kolej na
niego, wstał i obiecał Polidektesowi głowę Meduzy jako ślubny prezent. Tego tylko czekał
Polidektes. Oczywiście zgodził się chętnie, w mniemaniu, że Perseusz śmierć prędzej
znajdzie, niźli dostanie głowę Meduzy, jednej z trzech strasznych Gorgon.
Perseusz wybierając się w drogę nie wiedział nawet, gdzie mieszka owa Meduza. Atena, opiekunka
bohaterów, poradziła mu, aby wpierw poszedł do trzech sióstr, zwanych starkami (graje). Żyły one w jaskini, do
której nigdy nie docierał promień słońca. Były siwe od urodzenia i miały tylko jedno oko i jeden ząb, które sobie
wzajemnie pożyczały. Perseusz wykradł im to oko i ten ząb, a oddał nie prędzej, aż wskazały mu dokładnie
miejsce, gdzie siedziały Gorgony. Dostał jeszcze hełm, który go czynił niewidzialnym, i buciki skrzydlate, aby
mógł latać w powietrzu. Na ostatku Hermes przyniósł mu ostry sierp, aby miał czym uciąć głowę Meduzie.
Na brzegu oceanu znalazł Gorgony śpiące. Wszystkie były okropne: włosy z wężów uwite, kły jak u
dzikiej świni, ręce z brązu, a skrzydła ze złota. Lecz najmłodsza, Meduza, była najstraszniejsza, kto na nią
spojrzał, obracał się w kamień. Perseusz stanął tyłem do śpiących i patrząc w miedzianą tarczę, w której odbijała
się postać Meduzy, uciął jej głowę, schował do torby i odleciał. Z rozciętej szyi Meduzy wyskoczył koń
skrzydlaty, Pegaz. Gorgony obudziły się i zaczęły ścigać Perseusza, lecz z powodu owej czapki-niewidki, którą
miał na głowie, nigdzie nie mogły go dojrzeć.
Gdy Perseusz przelatywał nad Etiopią, zobaczył nad brzegiem morza nagą dziewczynę, która leżała
przykuta do skały i głośno płakała. Podszedł więc do niej, a ona najpierw zawstydziła się bardzo, zaczem
opowiedziała całe swoje nieszczęście. Nazywa się Andromeda i jest córką króla tego kraju. Matka jej, Kasjopea,
chlubiła się, że jest piękniejsza od nereid. Boginki morskie poskarżyły się Posejdonowi, a ten zalał Etiopię wodą
i wysłał smoka, który czynił dzikie spustoszenie. Aby kraj uwolnić od zagłady, kazano królewnę oddać smokowi
na pożarcie. Ledwo skończyła opowiadanie, gdy morze straszliwie się zakotłowało i z fal wynurzył się smok z
sykiem piekielnym. Ale Perseusz zabił go, odwiązał Andromedę i zaprowadził do pałacu, gdzie uszczęśliwiony
ojciec oddał mu ją za żonę.
Po weselu wrócił na wyspę Serifos, do matki. Było z nią źle bardzo. Polidektes, nie
mogąc uzyskać od Danae zgody na małżeństwo, zaczął ją prześladować i na koniec zamknął
w ciemnej piwnicy o chlebie i wodzie. Dowiedziawszy się o tym Perseusz wszedł do zamku
Polidektesa i stanąwszy u progu, wyjął z torby głowę Meduzy. W tej chwili niegodziwy król
wraz z całym dworem skamieniał: wyglądali jak marmurowe posągi ustawione dla ozdoby
sali.
Nie było już co robić na tej wyspie przeklętej. Wszyscy troje: Perseusz, Andromeda i
Danae wsiedli na okręt i odjechali do Argos, aby odszukać starego dziadka, Akrizjosa.
Zdarzyło się właśnie, iż kiedy przybyli, odprawiano w Argos igrzyska. Perseusz przepadał za
popisami gimnastycznymi, zaraz więc rozebrał się i stanął do zawodów. Ale podczas rzucania
dyskiem krążek wymknął mu się z ręki i trafił Akrizjosa. Tak spełniła się przepowiednia.
Perseusz żył jeszcze długo z Andromedą, a umierając oddał głowę Meduzy bogini Atenie,
która ją umieściła w środku swej tarczy na postrach wrogom.
Ród Tantalosa
Król Tantalos czuł się szczęśliwy. Bogowie zapraszali go na Olimp i sadzali przy
swoim stole. Z początku zachowywał się nieśmiało, ale po pewnym czasie nabrał na tyle
odwagi, że kradł nektar i ambrozję i częstował tymi przysmakami niebieskimi swoich
własnych dworzan. Dzeus na to patrzył przez palce, bo bardzo go lubił. Tantalos nie umiał
ocenić tej przyjaźni władcy bogów. Rozzuchwalił się tak dalece, że zaczął podejrzewać, czy
bogowie są naprawdę bogami. Postanowił o tym się przekonać. Zaprosił co znaczniejszych
Olimpijczyków do swego zamku i ugościł ich sutą wieczerzą. Potraw było wiele i wszystkie
wyborne. Na koniec wniesiono na złotym półmisku pieczeń, którą Tantalos szczególnie
zachwalał. Ale nikt z bogów nie tknął tego mięsa. Poznali bowiem, że było to ciało królewicza
Pelopsa. Jedna tylko Demeter, której tęsknota za córką odebrała zwyczajne bogom
jasnowidzenie, zjadła kawałek łopatki. Dzeus wrócił chłopcu życie, a w miejsce nadjedzonej
łopatki wstawił płytkę z kości słoniowej. Odtąd wszyscy z rodu Pelopsa mieli białe znamię na
łopatce.
Okrutnego Tantalosa strącono do Tartaru i przykładnie ukarano. Postawiono go w
sadzawce, nad którą rosło drzewo pełne cudnych owoców. Tantal czuje głód i pragnienie, lecz
zaledwie wyciągnie rękę po jabłko, gałąź odchyla się gwałtownie, jakby wichrem szarpnięta
— chce się napić wody, wśród której stoi, natychmiast woda gdzieś znika. A dla większej
jeszcze męki zawieszono nad nim skałę, która ustawicznie chwieje się, jakby miała upaść. W
strachu, głodzie i pragnieniu dręczy się przez wiek wieków zbrodniczy król.
Pelops po śmierci ojca poszedł w świat i zatrzymał się w Pizie, niedaleko Olimpii,
gdzie panował Ojnomaos. Miał on śliczną córkę, Hipodameję, którą obiecywał oddać temu,
kto go zwycięży w wyścigach. Ale stawiał jeden warunek: zwyciężonemu utnie głowę. Pelops
nie dał się odstraszyć, bo mu bardzo do serca przypadła złotowłosa królewna. Wyścigi
odbywały się na wozach zaprzężonych w czwórkę koni. Pelops przekupił woźnicę
królewskiego, niejakiego Myrtilosa, który wyjął jeden ćwiek z piasty tylnego koła i tym
sprawił, że król w czasie wyścigów wypadł z wozu i zabił się na miejscu. Okazało się wtedy,
że Pelops jest prawym synem Tantalosa: zamiast podziękować owemu Myrtilosowi, zrzucił
go podstępnie ze skały. Bogowie przeklęli go wraz z całym potomstwem.
Dwaj synowie Pelopsa, Atreus i Tiestes, nienawidzili się okrutnie. Tiestes, z natury
łagodniejszy, dążył do zgody. Atreus postanowił wyzyskać tę miękkość brata i udał, że,
niepomny dawnych uraz, chce odtąd być mu przyjacielem. Posłał z przeprosinami i błagał, by
ów przybył doń w gościnę. Tiestes nie odmówił. Zjedzono smaczną kolację, wypito moc
wina, rozczulono się i ucałowano. Lecz pod koniec biesiady, gdy już pomodlono się do
bogów i Tiestes miał wracać do domu, Atreus kazał przynieść koszyk i podał go bratu. Były
w nim głowy dwóch synów Tiestesa, a pieczeń, która mu tak smakowała, przyrządzono z ciał
tych dzieci. Słońce się wówczas schowało, aby nie patrzeć na tak ohydne zbrodnie.
Działo się to wszystko w Mykenach, w zamczysku ponurym, otoczonym murami z
olbrzymich głazów. Wśród gór jałowych i nagich, o rdzawej barwie, jakby na nich krew
przyschła, panowali królowie twardzi, kochający złoto. Żaden z nich nie umierał zwykłą
śmiercią, lecz ginął od miecza, sztyletu lub trucizny, aby później jako upiór straszyć wśród
grobów królewskich. Nocami wychodziły te mary krwawe, w lśniących pancerzach, ze
złotymi pektorałami na piersiach, z maskami złotymi na twarzy, w purpurowych płaszczach,
naszywanych złotymi blaszkami. Aby przebłagać te błyszczące strachy, spełniano sute ofiary
na ich mogiłach i dawano im pić krew, którą tak hojnie rozlewali za życia.*
* Zob. Jan Parandowski: Dwie wiosny, rozdział pt. “Złote Mykeny".
Legendy tebańskie
Onego czasu ze wszystkich kobiet na ziemi najurodziwsza była Europa, córka
Agenora, władcy fenickiego miasta Sydonu. Lubiła chodzić nad brzeg morza, gdzie bawiła się
z rówieśnicami. Dziewczęta zbierały kwiaty i tańczyły. Razu pewnego zobaczyły na łące
pięknego białego byka. Miał sierść lśniącą, rozłożyste rogi i bardzo rozumne spojrzenie.
Przechadzał się wśród kwiatów, a stąpał tak delikatnie, że nie zgniótł ani łodyżki szczypiąc
wonną trawę. Dziewczęta oblegały go dokoła, podawały mu zioła soczyste, a on jadł i
szerokim językiem lizał ich białe dłonie. W końcu oplotły go wieńcami i królewna Europa
usiadła mu na karku. Wtedy jednym susem skoczył i porwał się do ucieczki. Wpadł do morza,
popłynął.
Był to sam Dzeus, który zakochał się w ślicznej pannie. Posejdon wygładził przed nim
powierzchnię morza, że była jak stół równiutka. Nereidy jechały na delfinach i klaskały w
ręce z uciechy. W wielkiej muszli, którą ciągnęły rozhukane trytony, stała Afrodyta i
obsypywała Europę kwiatami. Tak dopłynęli do Krety. Dzeus przygotował swej lubej
mieszkanie w cudownej grocie, którą osłaniał klon cienisty.
Tymczasem w Sydonie stary Agenor rozpaczał po stracie córki. Zawołał swego syna,
Kadmosa, kazał mu szukać siostry i zabronił wracać do domu bez Europy. Kadmos poszedł,
ale po długich, bezskutecznych wędrowaniach stracił wszelką nadzieję i bojąc się gniewu ojca
postanowił osiedlić się na obczyźnie. Przede wszystkim jednak poradził się wyroczni, gdzie
ma założyć nowe gniazdo. Powiedziano mu, żeby szedł za spotkaną w pustym polu jałówką i
pozostał tam, gdzie się ona zatrzyma. Tak się stało. Jałówka wiodła go przez łąki, lasy i góry,
aż przystanęła, obejrzała się wokoło i legła na trawie. W istocie, miejsce było wyborne do
założenia miasta. Kadmos chciał zaraz podziękować bogom i wysłał towarzyszy po wodę
potrzebną do ofiar. Ale gdy przez kilka godzin nikt z nich nie wracał, poszedł ich szukać. W
lesie, przy źródle, ujrzał smoka, który chłeptał gorącą krew pomordowanych dworzan. Złote
kolce jeżyły mu się na grzbiecie, w pysku błyszczały rzędy drapieżnych zębów, a całe cielsko
wzdymało się jadem. Na widok Kadmosa zaczął się wić w tysiącznych splotach, zakreślając
olbrzymie łuki. Bohater złożył się oszczepem i rzucił tak celnie, że zabił potwora na miejscu.
Potem wyjął mu z paszczy wszystkie zęby i zasiał je w ziemi. W kilka dni wyrósł ze
smoczych kłów orszak zbrojnych mężów, którzy stoczyli między sobą krwawą walkę.
Ocalało z nich tylko pięciu i ci stali się wiernymi towarzyszami Kadmosa, który z ich pomocą
założył miasto Teby. Rządził mądrze i sprawiedliwie, a bogowie widząc, że jest dobrym
królem, chętnie przebywali w jego domu i dali mu za żonę Harmonię, córkę Aresa i Afrodyty.
Ale nie zaznał szczęścia w rodzinie. Oto bowiem wnuk jego, Akteon, skończył
haniebną śmiercią pod kłami własnych psów; córka Semele spłonęła wśród gromów i
błyskawic; druga córka, Agaue, zabiła własnego syna, Penteusa; trzecia córka, Ino, w
szaleństwie rzuciła się do morza. Kadmos nabrał takiego wstrętu do złowrogiej ziemi
tebańskiej, że na starość przeniósł się wraz z żoną do odległej Ilirii. Bogowie zamienili ich
oboje w węże.
Po Kadmosie działo się w Tebach coraz gorzej. Jeden z jego następców, Lykos, co znaczy po prostu
“wilk", miał za żonę Dirke, kobietę niegodziwą. W pałacu królewskim żyła ich krewna Antiope wraz z dwoma
synami, Amfionem i Dzetosem. Dirke kazała chłopców wyrzucić i książęta chowali się u pewnego pasterza
wołów. Kiedy jednak podrośli, nie chcieli dłużej znosić poniżenia. Zebrali garść tęgich chłopców, zdobyli zamek
królewski, zabili Lykosa, a Dirke przywiązali do rogów byka, który ją na śmierć po ziemi zawłóczył.
Grób Dirke w późniejszych Tebach był trzymany w tajemnicy. Wiedział o nim tylko
każdoczesny dowódca konnicy (hipparchos) i ustępując ze swego stanowiska pokazywał go
nowo wybranemu następcy. Szli w nocy, spełniali ofiarę bez ognia, zacierali ślady i
rozchodzili się w przeciwne strony.
Amfion i Dzetos stawszy się władcami Teb postanowili otoczyć je murami. Przyszło im to bardzo
łatwo, gdyż Amfion miał cudowną harfę i tak pięknie grał na niej, że kamienie, poruszone czarodziejską
muzyką, same się zbierały i układały rządkiem.
Amfion ożenił się z córką Tantalosa, imieniem Niobe. Z tego małżeństwa urodziło się
czternaścioro dzieci: siedmiu synów i siedem córek. Niobe była okrutnie dumna z tak
licznego potomstwa. Mówiła, że nie rozumie, jak ludzie mogą oddawać cześć Latonie, która
ma tylko dwoje dzieci. Powinni raczej czcić ją — potężną królową i błogosławioną matkę.
Latona, dotknięta zniewagą, poskarżyła się swoim dzieciom: Apollinowi i Artemidzie. Oboje
natychmiast zeszli z Olimpu i kilkunastu strzałami z łuku uśmiercili całe potomstwo Niobe.
Osierocona matka porzuciła ziemię tebańską. Wróciła do swego ojczystego miasta, do
Sipylos. Dniami i nocami przesiadywała na podmiejskiej górze, póki jej bogowie nie
zamienili w kamień. Lecz i wtedy jeszcze cierpiała. Z kamienia, w którym była zaklęta jej
dusza, płynęły łzy strugą jasnego źródła.
Po Amfionie i Dzetosie posiadł tron tebański Lajos, od którego wyszło pokolenie
najnieszczęśliwszych władców. Wyrocznia ostrzegła go, że polegnie z ręki własnego syna,
który w następstwie ożeni się z jego żoną, a swoją matką, Jokastą. Gdy im się więc syn
narodził, przekłuli mu pięty żelaznymi kolcami, związali i wyrzucili w górach. Dziecko
znaleźli pasterze i zanieśli do Koryntu, aby oddać na wychowanie królowej, która nie miała
własnego potomstwa. Chłopak miał nogi nabrzmiałe od przekłucia, przezwano go więc
Ojdipus (Edyp) — “człowiek o spuchniętych nogach".
Edyp nie czuł się szczęśliwy. Rówieśnicy nazywali go podrzutkiem, a nikt nie chciał
wyjawić tajemnicy jego pochodzenia. Pojechał zatem do Delf, do wyroczni. W ciemnym
sanktuarium dał się słyszeć głos boży, który go upominał, aby nie wracał do ojczyzny, gdyż
zabije ojca i ożeni się z matką. Edyp sądząc, że królestwo Koryntu są jego rodzicami,
postanowił w innych stronach dom sobie założyć. Po drodze jednak spotkał wóz, na którym
siedział jakiś pan w otoczeniu kilku dworzan. Było to w ciasnym wąwozie górskim i służba
krzyknęła na Edypa, aby ustąpił ze ścieżki. Butny młodzieniec nie usłuchał. Powstała kłótnia i
bójka, w której tamci śmierć ponieśli. Edyp poszedł dalej, nie domyślając się, że ów pan na
wozie — to Lajos, jego własny ojciec.
W Tebach objął rządy szwagier zabitego króla, Kreon. Ale w kilka dni później w
górach podmiejskich pojawił się dziwny potwór, który zaczął porywać ludzi i rzucać w
przepaście. Nazywał się Sfinks. Miał twarz i piersi kobiety, a resztę ciała lwa, ze skrzydłami
jak u ptaka. Powiedział, że dopiero wtedy ustąpi z ziemi tebańskiej, jeśli się znajdzie ktoś, co
rozwiąże jego zagadkę. Tej zagadki nauczył się od muz, a sens jej był taki: “Co to za zwierzę,
obdarzone głosem, które z rana chodzi na czworakach, w południe na dwóch nogach, a
wieczorem na trzech?" Na próżno odbywano wiece, zgromadzenia i narady: nikt nie umiał
dać rzetelnej odpowiedzi.
Wielka żałoba spadła na miasto, albowiem Sfinks co dzień porywał ludzi. Wówczas
Kreon ogłosił, że kto wyjaśni zagadkę, otrzyma królestwo tebańskie i ożeni się z Jokastą,
wdową po zamordowanym Lajosie. W tym właśnie dniu przybył do stolicy Edyp. Myślał
przez cały dzień o zagadce, a wieczorem położył się spać i miał sen wróżebny, który mu
poddał właściwe rozwiązanie. O świcie poszedł do Sfinksa i powiedział: “Człowiek chodzi
rano, to jest w dzieciństwie, na czworakach; gdy urośnie, staje się zwierzęciem dwunożnym; a
w starości, która jest życia wieczorem, podpiera się laską, jakby mu trzecia noga przybyła".
Usłyszawszy to Sfinks rzucił się w przepaść.
Kreon dotrzymał słowa, Edyp ożenił się z Jokastą i zaczął panować. Z początku
wiodło się wszystko dobrze. Jokasta urodziła dwóch synów: Polinejkesa i Eteoklesa, oraz
dwie córki: Antygonę i Ismenę. Ale nad domem królewskim wisiała klątwa bogów. Podwójna
zbrodnia Edypa oddała Teby w moc złych duchów. Kraj nawiedzały bezprzykładne klęski.
Ziemia leżała twardym ugorem i ziarno rzucone w glebę nie puszczało kiełków. Dzieci
przychodziły na świat nieżywe. Zwierzęta nie rozmnażały się. Wezwano wieszcza,
Tejrezjasza.
Był to ślepy starzec z długą, białą brodą. Najpierw był kobietą i pod wpływem czarów
stał się mężczyzną. Utracił wzrok w młodości, gdy ujrzał Atenę nagą w kąpieli. Dzeus dał mu
życie siedem razy dłuższe niż zwykłych ludzi. Pozbawiony widoku rzeczy ziemskich, znał
tajemnice przyszłości, wiedział to, o czym nikt nie wie, i rozumiał mowę ptaków. Straszny
był dzień, kiedy Tejrezjasz zjawił się w pałacu Edypa. Milczał długo, aby odwlec chwilę
nieszczęścia. Na koniec odkrył prawdę: król Teb jest winien zbrodni ojcobójstwa i
kazirodztwa. Na wieść o tym Jokasta powiesiła się, a Edyp wykłuł sobie oczy, odział się w
łachmany żebracze i o kiju wywlókł się z miasta, dziad stary i złamany. Prowadziły go córki.
Szukał ziemi, w której by się do grobu położył. Zaszedł do miejscowości Kolonos, niedaleko
Aten, i tam umarł. Pochowano go w gaju, do którego z wiosną zlatywały się roje słowików.
W Tebach zostali dwaj bracia: Eteokles i Polinejkes. Zgodzili się, że co rok inny z
nich będzie panował. Eteokles pierwszy wziął berło, lecz po upływie roku nie chciał ustąpić
bratu i wygnał go z kraju. Polinejkes schronił się do Argos, do króla Adrastosa. Znalazł
gościnne przyjęcie, ożenił się z córką królewską i namówił teścia do wyprawy przeciw
Tebom. Adrastos zebrał wojsko i obiegł miasto. Ale Tebańczycy uczynili wypad i odnieśli
zwycięstwo. Wszyscy wodzowie nieprzyjacielscy polegli. Eteokles również padł na polu bitwy.
Rządy objął ponownie Kreon. Ciało zdrajcy Polinejkesa kazał wyrzucić krukom na
pożarcie i zabronił pod karą śmierci uczcić go pogrzebem. Ale siostra Antygona, biały kwiat
lilii wyrosły ze skrwawionej ziemi tebańskiej — nie usłuchała rozkazu. Własnymi rękami
wykopała grób i pochowała zwłoki brata. Za karę zamurowano ją żywcem w sklepionej
piwnicy.
W dziesięć lat później synowie wodzów pokonanych pod Tebami przygotowali nową wyprawę. Miasto
nie miało sił do obrony. Tejrezjasz doradził Tebańczykom wysłać do nieprzyjaciół poselstwo z prośbą o pokój, a
tymczasem, korzystając z rozejmu, uciec z oblężonych murów. Tak się stało. Kiedy rozważano warunki pokoju,
wszyscy mieszkańcy naładowali wozy dobytkiem, wsadzili na nie żony i dzieci i opuścili miasto. Po drodze
Tejrezjasz umarł, napiwszy się wody z pewnego źródła. Tymczasem wojska nieprzyjacielskie weszły do Teb,
zburzyły je doszczętnie i co jeszcze ze skarbów zostało, posłały w ofierze świątyni delfickiej.
Legendy korynckie
Król Syzyf panował w Koryncie. U szczytu skalistej góry, zwanej Akrokoryntem, stał
jego pałac, otoczony czarnym i zielonym kręgiem starodrzewu. Z rana, po kąpieli, wychodził
król na terasę zamkową i rozglądał się po swoim państwie. Słońce wilgotne i czyste
przydawało słodyczy fali pagórków biegnących nad wybrzeżem sarońskim. W dole, na
obszernej piaszczystej równinie, rysowały się proste i białe ulice Koryntu, lekko nachylonego
ku morzu. W błękitnej zatoce czerniły się pękate kadłuby okrętów, które porastał las
masztów. Pomimo wczesnej pory roje ludzi, na podobieństwo mrówek, krzątały się dokoła
magazynów portowych. Z drugiej strony słychać było zgiełk stoczni, kuźni i warsztatów, a z
dzielnicy farbiarzy płynęły rynsztokami strumienie barwionej wody. Wszystko to było
dziełem króla Syzyfa, który założył miasto i uczynił je bogatym, wybrawszy miejsce na port
tak dogodny, że można w nim było pobierać daninę od wszystkich statków jadących ze
wschodu i zachodu.
Król Syzyf był ulubieńcem bogów. Dzeus zapraszał go na uczty olimpijskie. Pomimo lat był wciąż
rześki i silny, albowiem nektarem i ambrozją odświeżał swoje ziemskie ciało. Lecz miał jedną wadę: lubił plotki.
Ilekroć wracał z Olimpu, zawsze coś niecoś przebąknął o tym, co się tam mówiło. Bogowie puszczali to płazem,
gdyż były to sprawy dość błahe. Raz jednak wygadał się Syzyf przed ludźmi z jakiegoś sekretu Dzeusa. Rzecz
była naprawdę poufna i władca bogów miał z tego powodu przykrości. Rozgniewał się i posłał plotkarzowi
bożka śmierci, Tanatosa, aby go sprzątnął ze świata. Snadź chytry królik spodziewał się tego, bo urządził
zasadzkę na Tanatosa, uwięził go i mocno zakuwszy w kajdany zamknął w piwnicy.
Ludzie przestali umierać, jak w Sabałowej bajce. Hades poszedł ze skargą do Dzeusa.
Wysłano Aresa, by uwolnił boga śmierci. Pierwszy umarł Syzyf. Ale konając nakazał żonie,
aby zostawiła jego zwłoki nie pochowane. Tak się stało. Ponieważ dusza, której ciała nie
pogrzebano, nie mogła wejść do państwa cieniów, Syzyf błąkał się nad brzegami Styksu
jęcząc i narzekając. Tak długo się użalał, aż go zaprowadzono przed Plutona. Z głośnym
płaczem opowiadał Syzyf, że ma niegodziwą żonę, która jego trupa wyrzuciła na śmietnik i
nie chce mu sprawić pogrzebu. Pluton pozwolił mu raz jeszcze wrócić na ziemię, aby ukarać
niedbałą i zarządzić, co potrzeba.
Król Koryntu poszedł, ale nie wrócił. Bogowie, którzy rządzą całym wielkim światem, zapomnieli o
nim, a on sam zachowywał się teraz tak cicho i ostrożnie, żeby jak najmniej o nim mówiono. Żył bardzo długo,
lecz na koniec przypomniano sobie w piekle o przebiegłym uciekinierze. Znienacka zaskoczył go Tanatos, uciął
mu pukiel włosów i krnąbrną duszę zabrał do podziemi. W Hadesie wymierzono mu ciężką karę: miał wynieść
wielki kamień na bardzo wysoką i stromą górę. Syzyf natychmiast zabrał się do roboty, sądząc, że z łatwością to
uczyni, a potem już będzie miał spokój. Wydźwignął ów głaz prawie pod sam szczyt, gdy wtem skała wyśliznęła
mu się z rąk i spadła z powrotem na dół. Za drugim razem to samo, i za trzecim, i za dziesiątym. Tak zawsze.
Już jest Syzyf bliski celu i zawsze coś mu kamień z rąk wyrywa, i musi biedak pracę zaczynać na nowo. Być
może, iż podanie o “pracy Syzyfowej" powstało stąd, że w odległej starożytności zbiegłych zbrodniarzy i
niewolników przywiązywano do ciężkiego kamienia lub belki, którą zawsze ze sobą wlec musieli.
Wnukiem Syzyfa był piękny Bellerofon, któremu zdarzyło się w młodości zabić przez
nieostrożność własnego brata. Uważano go za zbrodniarza i wygnano z kraju. Wygnaniec
schronił się do króla Projtosa, lecz tu zakochała się w nim podstarzała królowa. Bellerofon
opierał się jej zalotom, co ją tak rozeźliło, że oskarżyła go przed mężem, jakoby ją chciał
porwać. Projtos nie miał odwagi sam ukarać młodzieńca. Posłał go więc do Azji Mniejszej,
do króla Licji, Iobatesa, dając na drogę list, mocno opieczętowany. Bellerofon nie wiedział,
że jest tam wyrok śmierci na niego. Iobates, odczytawszy Projtosowe orędzie, postanowił
zgładzić nieszczęśnika w sposób dyskretny i zażądał, by stanął do walki z Chimajrą
(Chimerą). Był to potwór dziwaczny: z przodu lew, z tyłu smok, a pośrodku koza. Ze
wszystkich trzech paszcz buchał ogień okropny. Przeciw Chimajrze Iobates wysyłał całe
zastępy wojska, lecz z takiej wyprawy nikt nigdy nie wracał. Ludzie zamykali się po domach,
drżąc z trwogi przed potworem, który włóczył się po lasach i polach.
Bellerofon wcale się nie bał. Wieczorem pomodlił się do Ateny i usnął. Gdy się
obudził nazajutrz, ujrzał obok siebie złote wędzidło. Wziął je, ale nie wiedział, co to znaczy.
Dopiero w ogrodzie spotkał skrzydlatego konia, Pegaza, i zrozumiał, że to na niego wędzidło
i że wszystko dzieje się za sprawą Ateny. Wskoczył więc na grzbiet rumaka i wzbił się w
powietrze. Teraz mógł walczyć z Chimajrą. Potwór ciskał się, dymił, warczał, strzelał
ogniem, ale Bellerofon wysoko ponad nim drwił z jego wściekłości i co chwila podlatywał,
aby go ukłuć oszczepem. Na koniec udało mu się wrazić Chimajrze oszczep w gardło. Pocisk
miał ostrze z ołowiu, który stopił się w ogniu buchającym z paszczy i zalał wnętrzności.
Potwór zdechł, a Bellerofon w triumfie wrócił do Iobatesa.
Król rozczulił się, podarł list Projtosa, dał bohaterowi własną córkę za żonę i podzielił
się z nim królestwem. Kraj odżył, albowiem Bellerofon ochraniał go swym męstwem. Żaden
wróg nie ważył się wtargnąć w jego granice. Owe powodzenia tak oszołomiły wnuka Syzyfa,
iż zdawało mu się, że wszystkiemu podoła. Ziemia była dla niego za mała. Zamyślał Olimp
zdobyć i Dzeusowi piorun wydrzeć. Tu był kres jego dumy i chwały. Ledwo wzniósł się w
powietrze na swym skrzydlatym rumaku, otoczyły go gęste chmury i piorun zwalił jeźdźca na
ziemię. Spadł w przepaście górskie, osmalony ogniem niebieskim, ranny i bezsilny. Z oczyma
obłąkanymi, których światło ćmiła nędza klęski, odszedł na pustynię, gdzie unikając ludzi
przeżuwał swą hańbę w samotności i zapomnieniu.
Legendy lakońskie
W Sparcie, stolicy Lakonii, tam gdzie Eurotas prowadzi swe jasne wody wśród
ciemnej zieleni krzewów mirtowych, panował przed wiekami król Tyndareos z małżonką
swoją, Ledą. Ale oboje byli smutni, ponieważ nie mieli dzieci. Gdy raz pod wieczór siedzieli
przed pałacem i spoglądali na słońce, zapadające za ośnieżone szczyty Tajgetu, zjawił się
nagle Hermes i położył Ledzie na kolanach wielkie jaje, takie jak zwykle znoszą łabędzie.
Leda schowała je w złotej puszce, wyścielonej miękkim puchem. Po pewnym czasie jaje
pękło i wyszło z niego czworo ślicznych dzieci: dwie dziewczynki i dwóch chłopców.
Chłopców nazwano: Kastor i Polideukes, a dziewczęta: Helena i Klitajmestra. Nie mieli
rodziców, więc mówiono, że pochodzą od Dzeusa.
Kastor i Polideukes odebrali surowe wychowanie. Uczono ich biegać, strzelać z łuku,
rzucać oszczepem i dzidą, kiełznać dzikie ogiery i harcować po równinach lakońskich.
Puszczano ich na samotne wyprawy w tajemnice Tajgetu. Idąc stromymi ścieżkami, wśród
drzew morwowych i kasztanów, wpadali w wąwozy nagie, bezdrzewne, bez źdźbła trawy, w
szerokie korytarze kamienne, śliskie i niebezpieczne. Darli się po przepaściach,
połyskujących niby studnie o ścianach z alabastru, gdzie z hukiem lecą wodospady, szukali
dojścia do parowów otchłannych, w których ginie echo zrzucanych kamieni, ogarniały ich
pustkowia, napełnione powietrzem dusznym i gorącym, i oddawały w chłód dziwnych
wylotów skalnych, gdzie czuje się smak wiatru od morza. Tajget wychował ich, obdarzył siłą
nadludzką, zdrowiem ciała i duszy.
Kiedy podrośli, ruszyli w świat i dokonali wielu świetnych czynów. Morze Egejskie
oczyścili z piratów, walczyli z olbrzymami i potworami, szli z każdą wyprawą bohaterów.
Polideukes był straszny w walce na pięści, Kastor zaś nie miał równego sobie w ujeżdżaniu
najdzikszych koni. Byli wzorem miłości braterskiej. Przyzwyczajono się nie wymieniać ich
oddzielnie, lecz obejmować wspólnym imieniem Dioskurowie — synowie Dzeusa. Była w
nich bowiem jakaś moc boża. Kiedy raz płynęli statkiem i rozszalała gwałtowna burza, tak że
już znikąd nie oczekiwano ratunku, nagle dwie gwiazdy jak dwa płomyki spadły z nieba i
osiadły na głowach braci. Natychmiast nawałnica przeszła i morze wygładziło się — szerokie
i spokojne. Żeglarze znają te ogniki, które wśród burzy zapalają się na szczytach masztów, i
nazywają je dzisiaj ogniami św. Elma.
Gdy Kastor w pewnej bitwie padł martwy, Polideukes nie chciał pozostać sam na
świecie i Dzeus obydwu przeniósł między gwiazdy, gdzie błyszczą jako Bliźnięta.
Czasem jednak schodzą na ziemię. Raz odwiedzili Spartę i zaszli do niejakiego Formiona, który
zajmował dom niegdyś ich własny. Podali się za podróżnych i prosili, aby ich przenocował w pokoju
wychodzącym na ogród. Formion nie chciał, bo tam mieszkała jego córka. Dał im inną komnatę, ale
Dioskurowie odjechali zagniewani, że im nie pozwolono spędzić jednej nocy w ich ulubionym pokoju
dziecinnym. Nazajutrz Formionówna znikła bez śladu, a przy jej łóżku znaleziono posągi Dioskurów.
W wielu miejscach, zwłaszcza w ojczystej Lakonii, mieli Dioskurowie świątynie i
odbierali cześć równą bogom. Modliły się do nich wojska przed bitwą i żeglarze podczas
burzy prosili o ratunek. Przedstawiano ich jako młodzieńców bez zarostu, konno jadących.
Ich kult przeniósł się później do Rzymu, gdzie byli patronami rycerzy. Na Forum Romanum
do dziś stoją trzy piękne kolumny ocalałe z ich świątyni.
Siostra Dioskurów, Helena, była najpiękniejszą kobietą na świecie i o nią właśnie
toczyła się wojna trojańska. Ale gmin lakoński nie troszczył się o to, co o pięknej Helenie
opowiadają poeci, gdyż czcił ją od niepamiętnych czasów na swój sposób — jako boginię
urodzajów. Najsławniejsza jej świątynia stała w miejscowości Terapne, gdzie był jej
wizerunek cudowny, do którego przynoszono słabe i brzydkie dzieci, aby bogini obdarzyła je
urodą.
Legendy kreteńskie
Europa, którą porwał Dzeus, przedzierzgnięty w byka, zamieszkała na Krecie i
urodziła dwóch synów: Minosa i Radamantysa. Po jej śmierci synowie zostali królami wyspy,
a że nie mogli się zgodzić, przeto się rozłączyli. Radamantys odpłynął z kilku okrętami i
założył własne państwo na wyspach Archipelagu Egejskiego. Rządził mądrze i sprawiedliwie,
a ludy jemu podległe wspominały z wdzięcznością, że je z barbarzyństwa wyprowadził ku cywilizacji.
Pod koniec życia przeniósł się do Beocji, gdzie ożenił się z matką Heraklesa,
Alkmeną, wdową po Amfitrionie. Po śmierci bogowie ustanowili go sędzią w podziemiu, dla
jego wielkiej prawości.
Tymczasem Minos panował na Krecie. Był to rozumny król, który swoją potęgę umiał
rozszerzyć bez podbojów, jedynie przez umiejętne współżycie z innymi krajami, skąd ciągnął
zyski rozległym handlem. Miał wielką flotę i był prawdziwym władcą mórz. Nie było jednak
szczęścia w domu. Jego żona, Pazyfae, urodziła dziecko, które miało kształt byka i człowieka.
Ten syn szkaradny wyrósł na groźnego potwora i nazwano go Minotaurem. Król obawiając
się, aby straszydło nie szkodziło jego poddanym, postanowił je zamknąć w jakimś
bezpiecznym miejscu. W tym celu wybudowano wspaniały gmach, labirynt, o niezliczonej
liczbie pokoi, z których gmatwaniny Minotaur wyplątać się nie mógł. Gdy go Tezeusz zabił,
król kazał gmach wyprzątnąć i oczyścić i zamienił go na pałac, gdzie odtąd mieszkał, a po
nim jego następcy.
Budowę labiryntu prowadził Ateńczyk Dedal (Dajdalos). Był on mistrzem we
wszystkich sztukach. Miasta zamawiały u niego posągi bogów i bohaterów i ludzie zjeżdżali
się z daleka, na uroczyste święta, aby podziwiać kunszt tego artysty, o którym mówiono, że
umie w drzewo lub kamień tchnąć duszę żywą, tak iż ma się wrażenie, jakby postacie jego
ruszały się, chodziły, patrzyły. W niektórych świątyniach kapłani przywiązywali jego statuy
łańcuchami w obawie, żeby nie uciekły. Herakles idąc raz w nocy zobaczył jeden z owych
posągów, a sądząc, że ma przed sobą jakiegoś przeciwnika, zaczął rzucać weń kamieniami.
Późniejszym Grekom nie wydawały się one ani takie piękne, ani żywe. Przede wszystkim
śmieszne. Niejaki Parmeniskos z Metapontu, który ślubował nie śmiać się nigdy, wybuchnął
głośnym śmiechem na widok jednego z tych czcigodnych zabytków.
Lecz za króla Minosa nikt nie śmiał się ani z Dedala, ani z jego tworów. Tym bardziej
że był godny sławy, ponieważ wynalazł mnóstwo rzeczy pożytecznych, np. świder,
grundwagę. Król kochał go tak bardzo, że nie chciał się z nim rozstać nawet wtedy, gdy Dedal,
trapiony tęsknotą za ojczyzną, usilnie prosił o pozwolenie wyjazdu. Król nie pozwolił.
Miał w tym trochę słuszności, gdyż Dedal zbyt długo był jego powiernikiem i zbyt dobrze
znał różne tajemnice państwowe: taki człowiek za granicą mógł łatwo stać się niebezpieczny.
Wówczas Dedal wymyślił nowy i niesłychany sposób ucieczki. Z piór ptasich,
sklejonych woskiem, sporządził olbrzymie skrzydła dla siebie i dla swego syna, Ikara. Obaj
przytwierdzili sobie skrzydła do ramion, a zanim ruszyli w drogę, rzekł ojciec do syna:
“Pamiętaj, synu, żebyś zawsze latał środkiem, między morzem a niebem. Nie wolno ci zbyt
wysoko szybować, gdyż gorąco promieni słonecznych roztopi wosk, który spaja skrzydła; ani
nie zlatuj zbyt nisko, aby wilgocią wody nie nasiąknęły pióra".
Dedal leciał pierwszy i pokazywał drogę synowi. Rybak, który zakładał sieci wśród
sitowia, pasterz idący za swymi trzodami, oracz postępujący za pługiem — wszyscy podnosili
zdziwione oczy ku niebu, gdzie w obłokach szybowali ci dwaj niezwyczajni latawcy.
Zdumienie ogarnęło ludzi na widok czarodzieja, który ptakom wydarł tajemnicę lotu i
pokonał powietrze, dotychczas niedostępne dla mieszkańców ziemi. Minęli wkrótce wyspę
Samos, Paros i Delos. Lecz Ikar, uniesiony zachwytem nad potęgą wynalazku, zapomniał o
przestrogach ojca i coraz wyżej wzbijał się w błękitne przestworza. I wówczas stało się to, co
przewidywał Dedal. Pod wpływem żaru słonecznego wosk stopniał i pióra, jedno po drugim,
zaczęły opadać. Ikar, jak gromem rażony runął z wysokości na ziemię i zabił się na miejscu.
Po długich poszukiwaniach odnalazł ojciec żałosne szczątki syna. Wyspę, na którą spadł Ikar,
nazwano Ikarią, a morze dookoła niej — Morzem Ikaryjskim. Rozmyślając nad tym smutnym
zdarzeniem poczciwy nasz Klonowic taką wypisał we Flisie przestrogę wszystkim lotnikom:
Dał ci Ikarus znać swym testamentem,
Byś się nie bawił cudzym elementem...
Dedal pochował syna, a sam udał się w dalszą drogę. Przybył na Sycylię, gdzie u pewnego króla został
nadwornym budowniczym. Wykopał wielkie sztuczne jezioro i na stromych skałach zbudował gród warowny, w
którym jego nowy pan przechowywał swoje skarby. W kilka lat później Minos z wielką flotą ruszył na Sycylię,
aby upomnieć się o Dedala. Lecz zginął podczas wojny, która się wywiązała, a Dedal dożył głębokiej starości,
powszechnie czczony.
W legendach o królu Minosie jest podłoże prawdy, którą odsłoniły wykopaliska
dokonane na Krecie w naszym stuleciu. Odnaleziono w Knossos labirynt, który był pałacem
królewskim i przez swą rozległą, kilkupiętrową, prawie nowoczesną konstrukcję mógł dawać
starożytnym pojęcie jakiejś wyjątkowej zawiłości. Wszystko, co w tym pałacu odkryto —
malowidła, rzeźby, naczynia ozdobne, kosztowności — świadczy o wysokiej cywilizacji.
Nazywano ją od imienia Minosa minojską lub egejską, albowiem obejmowała wyspy i
pobrzeża Morza Egejskiego. Twórcą jej był jakiś lud niegrecki, nieznanego pochodzenia i
języka. Kiedy cywilizacja egejska stała u szczytu, Greków nie było jeszcze ani na Krecie, ani
w późniejszej Grecji. Nadciągnęli oni jako barbarzyńcy z północy i nagłym wtargnięciem
zburzyli kwitnące miasta władców kreteńskich, sami jednak poddali się ich kulturze, przejęli
od nich pismo, które, niedawno odcyfrowane, podaje nam wieść o tych odległych czasach, co
dla samych Greków stały się epoką mitów i legend.
Polowanie na dzika kalidońskiego
W Etolii, kraju leżącym między pienistym strumieniem Acheloosu a rozlewnymi
wodami Euenosu, panował król Ojneus, z żoną swoją, cudną królową Alteą. Szczęście ich
było zupełne, gdy przyszedł na świat syn, Meleager. Ale siódmego dnia po urodzeniu miała
Altea dziwny sen. Zdawało się jej, że do komnaty weszły trzy Mojry, boginie przeznaczenia, i
stanęły przy ognisku. Kloto wróżyła Meleagrowi dzielność, Lachezis siłę niezwykłą, Atropos
zaś powiedziała, że będzie miał ciało odporne na wszelkie rany i żyć będzie tak długo, dopóki
nie spali się doszczętnie głownia, która teraz właśnie płonie na ognisku. Altea obudziła się w
strachu śmiertelnym. Pobiegła, chwyciła ową głownię przeznaczenia, zgasiła ją i ukryła
głęboko w okutej skrzyni.
Mijały lata, Meleager rósł na pociechę rodzicom. Jakoś raz, po żniwach, które były w
tym roku tak obfite jak nigdy, król Ojneus składał bogom dziękczynne ofiary. Co chwila to
krowa, to cielę, to wół padały pod nożem ofiarnika i ku niebu wznosił się słup tłustego dymu.
Wszystkim bogom po kolei oddano cześć należną, zapomniano jedynie o Artemidzie,
władczyni lasów. Córka Latony rozgniewała się i za karę wpędziła na dobra królewskie
olbrzymiego dzika, który pustoszył pola, chaty obracał w perzynę, ludzi pożerał. Na kraj padł
strach boży.
Meleager był wtedy w kwiecie wieku. Pragnął się odznaczyć i jednocześnie ojczyznę
wybawić z nieszczęścia. Uderzył w tarczę spiżową i po całej Grecji rozesłał heroldów z
zaproszeniem na łowy, na wielkie łowy! Ze wszystkich stron szli bohaterowie. Tezeusz, Ateńczyk,
wiódł swego tesalskiego przyjaciela, Pejritoosa, z bogatej Ftyi nadciągnął Peleus, ojciec
Achillesa, z Lacedemonu przybyli Kastor i Polideukes, dwaj bracia, podobni do siebie jak
dwie krople wody, z piaszczystego Pylos zjawił się młodziutki Nestor, ten sam, który później
setki lat dożył i wodzom trojańskim służył radą i doświadczeniem. Dworzyszcze Ojneusa
rozbłysło świetnością zbroić, zaroiło się mnogimi pocztami sług, a podwórze od rana do nocy
wrzało gonitwą ogarów, których liczne sfory przywiedli panowie.
Gdy już wszystko było gotowe do łowów, zjawił się jeszcze jeden gość —
nieoczekiwany: Atalanta. Miała na sobie męską zbroję, włosy upięte w jeden węzeł, na
ramionach zawieszony kołczan dzwonił strzałami, w lewej ręce trzymała łuk, w prawej dwa
oszczepy. Liczko miała na poły dziewczyńskie, na poły chłopięce i śmiałe, czyste, spojrzenie.
Była córką królewską. Ale ojciec chciał mieć tylko męskie potomstwo i małą Atalantę kazał
wyrzucić w niedostępne góry, aby tam sczezła. Niedźwiedzica zaopiekowała się dzieckiem i
wykarmiła je własną piersią. W barłogu niedźwiedzim znaleźli ją myśliwi, którzy zabili jej
przybraną matkę. Odtąd chowała się w chacie leśnej, wśród puszczy, i wyrosła na dziewczynę
zdrową, silną i trochę dziką. Lecz gdy jeden z opiekunów zaczął się do niej zalecać, uciekła,
albowiem powiedziała sobie, że nigdy nie wyjdzie za mąż i zostanie panną, jak Artemida. Po
drodze napadli ją centaurowie, lecz ich wytłukła i przepędziła. Żyła samotnie, wiecznie
uzbrojona od stóp do węzła włosów upiętego na głowie, po lasach ścigała zwierzynę, a gdy jej
się pić chciało, uderzeniem włóczni dobywała ze skały strumień jasnej i zimnej wody.
Król Ojneus powitał Atalantę serdecznie, bohaterowie okrzyknęli ją swoim towarzyszem. Meleager
poczuł, że ją może pokochać. Nazajutrz o świcie ruszono na łowy.
Zima w tym roku była ostra i spadł śnieg puszysty — dobra wróżba dla myśliwych,
którzy łatwiej mogli na ponowie wytropić ślady zwierza. Lasy kalidońskie otoczyła szerokim
kołem nagonka. Bito w kotły miedziane, potrząsano grzechotki, krzyczano, aby wypłoszyć
dzika. Snadź się gdzieś zawieruszył, bo ani go słychać nie było. Spuszczono ogary wiatru
doskonałego, ale po godzinie wróciły zawstydzone, z pospuszczanymi ogonami. Na
bezskutecznych poszukiwaniach zeszło do wieczora. Trzeba było zanocować w lesie. Pobudowano
naprędce szałasy z choiny i wysłano je wewnątrz suchymi gałązkami. Meleager
urządził sobie szałas tuż obok Atalanty, której przyniósł kilka naręczy zeschłych liści, aby się
jej spało bardziej miękko. Pośrodku obozowiska rozpalono wielki ogień i co kto przez dzień
upolował, dawano na rożen. Wszyscy mieli w żołądkach próżnię niesłychaną, więc jedli, aż
im żuchwy trzeszczały. Dla psów zostały jeno co grubsze kości.
Jeszcze wszyscy spali, gdy nagonka zaczęła hałasować o pierwszych brzaskach.
Zerwali się, uzbroili i stanęli poza drzewami na czatach. Wtem nagonka umilkła i posłyszało
się trzask łamanych drzew. Dzik ruszył. W głębi lasu był strumień osłonięty wikliną.
Potworny zwierz przedarł się przez wiklinę, lód na potoku prysnął pod jego racicami i woda
zachlupotała. Jeszcze go nie było widać spoza czarnych gąszczów. Ale słyszało się już blisko
złowrogie rechtanie, ze świstem, szumem, jak gdyby burzy nadciągającej. Jeden był, a
zdawało się, że całe stado idzie. Wreszcie wydarł się z kniei i stanął na polanie. Zjeżony, z
pianą u ryja, kłapał olbrzymimi jak szable kłami i gniótł śnieg racicami, jakby deptał wroga.
Był ogromny, do czarnej góry podobny, w której paliły się dwie krwawe otchłanie jego
ślepiów. Wyleciała strzała jedna i trafiła odyńca w oko. Tak Atalanta rozpoczynała łowy.
Natychmiast po strzale umknęła się zwinnie i ukryła o parę kroków dalej. Dzik skoczył w to
miejsce, skąd wyszła strzała. Wściekły obiegł drzewo dokoła, póki kilkanaście oszczepów,
rzuconych jednocześnie, nie ugrzęzło mu w cielsku. Obsiadły go psy i zaczęły szarpać.
Otrząsał się, odpychał je, tratował, wyszarpywał im wnętrzności, a przecież słabł coraz
bardziej z upływu krwi. Wreszcie zabił go Meleager trafiwszy dzidą w samą komorę.
On był zwycięzcą i jemu należała się nagroda: skóra dzika. Spierano się o to długo,
lecz na koniec przyznano. Wtedy stała się rzecz nie do wiary. Meleager, zaślepiony miłością
do Atalanty, oddał jej głowę zwierza jako dar zaszczytny za pierwszą strzałę. Podniósł się
wrzask. Kobietę odznaczył przed tylu mężami i tak świetnymi bohaterami! Goście, posępni i
obrażeni, odeszli na stronę, ale do Meleagra przypadli wujowie, bracia królowej Altei, z
wyrzutami, z pogróżkami. W następstwie kłótni wywiązała się walka i Meleager pozabijał
wujów.
Królowej Altei natychmiast doniesiono o wszystkim. Wysłuchała relacji spokojnie. A
więc jej syn przestał być jej synem. Dla miłości kobiety sponiewierał honor domu, cześć rodu
królewskiego. Pewna i niewzruszona, jak mściwa bogini, otworzyła Altea okutą skrzynię,
stojącą w rogu sypialni. Było w niej mnóstwo szat ozdobnych, przekładanych wonnymi
ziołami. Wybierała jedną po drugiej, rozścielała na zydlu, wygładzała fałdy. Pod ostatnią
suknią, na samym spodzie, leżał czarny kawał osmolonego drzewa. Gdy brała tę głownię
przeznaczenia, zadrżała jej ręka. Powoli, ciężko, jakby to było nieudźwignięte polano,
zaniosła ją do ognia i rzuciła w płomienie. Żar objął ją łakomie i zapalił. Królowa Altea nie
mogła oderwać oczu od tej głowni, która płonęła krwawo, trzeszcząc i jęcząc. A w tej samej
chwili, pośród obozowiska leśnego, młody Meleager zaczął się słaniać i poczuł gorący,
straszliwy ból we wnętrznościach. Upadł, zbladł, jakby wszystka krew z niego uciekła,
źrenice przygasły, umarł.
Atalanta wróciła do ojca. Po tylu latach przyjmował to odrzucone dziecko jak
niezasłużony dar bogów. Otoczył ją ramieniem i wygodą. Widząc, że spotkało ją coś
smutnego, o nic nie pytał. Zresztą, domyślał się wiele, bo i między góry arkadyjskie doszły
wieści o łowach kalidońskich. Lecz po kilku tygodniach powiedział jej, bardzo ostrożnie i
łagodnie, że powinna wyjść za mąż. Śmiał się poczciwie, że mu już czas wnuki piastować.
Atalanta zgodziła się nad podziw prędko i spokojnie. Ale postawiła jeden warunek: odda swą
rękę temu, kto ją w biegu prześcignie. Kogo zaś ona zwycięży, zabije go jak psa. Tak
powiedziała: jak psa! Z początku nie wydawało się to groźne, ale kiedy już kości kilkunastu
zalotników bielały na słońcu, wówczas uczyniło się dokoła niej pusto. Tego właśnie pragnęła
dzika dziewczyna.
Pewnego dnia zjawił się nagle nowy konkurent. Nazywał się Hippomenes. Nie był brzydki; owszem,
młody był i silny, ale nikt o nim dotąd nie słyszał. Stanął do wyścigów. Pobiegł pierwszy, za nim Atalanta. W
biegu upuścił złote jabłko. Dziewczyna pochyliła się, aby je podnieść: było bardzo ładne. Po chwili drugie — i
to podniosła. Trzecie, czwarte, jedno od drugiego piękniejsze, jakże je tak zostawić?... Ale oto już meta. Cóż to?
A tak, Hippomenes już u celu, dawno tam przybył, jeszcze wtedy, gdy Atalanta zbierała po ziemi złote jabłka.
Podstęp to był, podstęp, którego wyuczyła go sama bogini Afrodyta. Lecz cóż było począć? Atalanta wyszła za
Hippomenesa. Szczęście ich nie trwało zbyt długo. Ściągnęli na siebie gniew Demetry, która ich oboje zmieniła
w parę lwów.
Wyprawa Argonautów
Król tesalskiego miasta Jolkos, pobożny Ajzon, miał niegodziwego brata, Peliasa,
który knuł przeciw niemu wieczne spiski. Słaby król zawsze mu przebaczał, aż w końcu
Pelias, zebrawszy garść zuchwalców, opanował zamek i strącił Ajzona z tronu. Wtedy
właśnie urodził się Ajzonowi syn, Jazon. Uzurpator, chcąc zatrzymać berło dla swoich
następców, postanowił zabić niemowlę. Dowiedział się o tym dawny sługa Ajzona i ostrzegł
rodziców. Ci zaś rozgłosili wieść, że ich jedynak jest chory, a w kilka dni później, że umarł.
Niewolnice wybiegły z płaczem przed dom i zawodziły żale. Tymczasem, pod osłoną nocy,
jedynej powiernicy tego podstępu, matka, owinąwszy Jazona w pieluszki z purpury, zaniosła
go do pieczary centaura Chejrona.
Pod okiem mądrego półboga chował się chłopiec do dwudziestego roku życia, w
czystości języka, myśli i obyczajów. Nie wiedział nic o swoim pochodzeniu. Lecz kiedy już
był dojrzałym młodzieńcem, podziękował Chejronowi za gościnę i poszedł w świat szukać
przygód i sławy. Któregoś dnia stanął nad rzeką, szeroko rozlaną i, jak się zdawało, dość
głęboką. Szukając brodu dotarł do miejsca, gdzie rzeka tworzyła szczerk obszerny i łatwy do
przebycia. W tej chwili zjawiła się przed nim zgrzybiała staruszka i prosiła, by ją przeniósł na
drugą stronę. Jazon z ochotą wziął ją na plecy i po kamieniach przebiegł na brzeg
przeciwległy. Kobiecina pozdrowiła go pięknie, życzyła szczęścia i znikła. Królewicz nie
wiedział, że to była bogini Hera, która chciała w ten sposób wypróbować jego dobre serce.
Jakoż od tej chwili pani niebios stała się jego najłaskawszą opiekunką.
Czas był śliczny i Jazon, przepełniony radosną młodością, szedł tak spiesznie, że nie
zauważył, iż w mule rzecznym zostawił jeden sandał. Około południa dojrzał mury miasta.
Było to Jolkos. Za miastem rósł gaj święty, a w nim stał odwieczny ołtarz Posejdona, na
którym właśnie składano ofiarę. Pośród kapłanów błyszczał w złocie i szkarłatach król Pelias,
modlący się, niespokojny i chmurny. Trawiła go bowiem zgryzota. Oto niedawno wysłał
heroldów do Delf i wyrocznia dała mu groźną przestrogę: “Unikaj spotkania z człowiekiem,
który będzie cudzoziemcem i obywatelem zarazem, który zejdzie z gór, obuty w jeden sandał,
a dążąc na zachód wkroczy do sławnego Jolkos".
Odtąd Pelias nie miał spokoju. I w tej chwili, składając ofiary i modląc się do bogów,
rozglądał się trwożnie i pilnie spozierał na nogi wszystkich, którzy przechodzili mimo ołtarza.
Nagle spostrzegł Jazona i zadrżał. Stał przed nim młodzieniec jasny i urodziwy, krzepkiej i
wyniosłej postawy, z szerokim kapeluszem podróżnym zawieszonym na taśmie na plecach, z
oszczepem w prawej dłoni, obuty w jeden tylko sandał. Pelias wskazał go marszałkowi i polecił
prosić do zamku.
Jazon nigdy dotychczas nie rozmawiał z królami, ale się nie uląkł znalazłszy się w
obliczu Peliasa. Powiedział śmiało, jak się nazywa, a wtedy król:
— Co byś uczynił, Jazonie — zapytał — gdybyś był królem i gdybyś wiedział, że
masz zginąć z ręki jednego z twoich gości?
— Posłałbym tego gościa na poszukiwanie złotego runa.
— Pięknie — rzecze król. — Wiedz zatem, że ty nim jesteś. Idź więc i przynieś złote runo.
Jazon oniemiał. Do dziś był jeszcze niczym, a oto stał się człowiekiem, którego
obawiają się królowie. Gdy wychodził z pałacu, zbliżył się doń stary sługa, ten sam, który
ongi ostrzegł jego rodziców przed gniewem Peliasa, i opowiedział mu historię jego rodu.
Zaczem sprowadził go do domu Ajzona. W nędznej chacie mieszkał dawny król, z żoną i
kilku niewolnikami, żyjąc cicho i w odosobnieniu, aby nie ściągnąć na siebie uwagi
mściwego brata. Płakał ujrzawszy wyrosłego syna. Jazon, do głębi poruszony niedolą ojca,
wyrwał się z jego uścisków i pobiegł do pałacu. Peliasowi w twarz rzucił jego niegodziwość i
żądał zwrotu dóbr i władzy. Chytry król rzekł:
— Słaby jestem. Oddam ci berło, które już cięży mej dłoni. Ale mówiliśmy o złotym runie. Otóż wiedz,
że król Jolkos musi wpierw przywieźć runo złotego baranka, inaczej ściągnie na siebie gniew bogów. Idź,
przynieś je, jakeś to obiecał, i wracaj z błogosławieństwem bożym, aby zasiąść na tronie w Jolkos urodzajnym.
Dziwna była historia owego złotego runa. Jazon znał ją dokładnie z opowiadań
Chejrona.
W starożytnym mieście beockim Orchomenos był król Atamas, któremu żona Nefele
urodziła dwoje dzieci: synka Fryksosa i córeczkę Helle. Po śmierci Nefele Atamas ożenił się z
Ino, córką tebańskiego Kadmosa. Ino była złą macochą i chciała się pozbyć pasierbów.
Namówiła tedy kobiety z Orchomenos, aby ziarno przeznaczone na zasiewy sprażyły
wrzątkiem i w ten sposób sprowadziły na kraj klęskę nieurodzaju. Tak się stało i gdy zboże
nie wzeszło, Atamas posłał do wyroczni z zapytaniem, co czynić, aby odwrócić gniew boży.
Ino przekupiła posłów, którzy zanieśli królowi odpowiedź, jaką im przygotowała: bogowie
domagają się ofiary z dzieci królewskich.
Ale i Nefele czuwała. Dusza matki zjawiła się Fryksosowi we śnie i kazała mu wraz z siostrą uciekać.
W nocy mieli wyjść za miasto, gdzie będzie na nich czekał baranek, który ich zaniesie, gdzie zechcą. Fryksos
zbudził się natychmiast, a ponieważ jego mała siostrzyczka spała, wziął ją na ręce i wyszedł z miasta. Z daleka
już posłyszał beczenie baranka. Było to zwierzę cudowne, boskiego pochodzenia, całe pokryte złotym runem,
umiało przemawiać głosem ludzkim i latać w powietrzu. Dzieci wsiadły mu na grzbiet i trzymając się złotej
wełny jechały jak na koniku. Baranek przelatywał ponad górami, wyspami i morzem z chyżością jaskółki. Lecz
w wąskiej cieśninie, która oddziela brzegi Azji od Europy, zerwała się gwałtowna burza. Mała Helle, strwożona
wzdętymi falami i wyciem huraganu, straciła przytomność i spadła do morza, które od jej imienia nazwano
Hellespontem. Fryksos wylądował w Kolchidzie, krainie nad Morzem Czarnym, gdzie żył spokojnie do końca
swych dni. Baranka chował, pieścił, aż się ów zestarzał i sam prosił, aby go zabić. Fryksos złożył go w ofierze
Dzeusowi; a złote runo król Kolchidy, Ajetes, zawiesił na dębie w świętym gaju Aresa.
Jazon przypomniał sobie to wszystko wracając od Peliasa. Był w tym wieku, w
którym o niczym się tak gorąco nie marzy jak o wielkich czynach i sławie. Przestał się więc
wahać, gdy nadarzała się w istocie osobliwa sposobność. Rozesłał po całej Grecji wici na
zamorską wyprawę. Nigdy Jolkos nie widziało w swoich murach tylu wspaniałych mężów.
Ludzie porzuciwszy zajęcia stawali u bram miasta i patrzyli, jak każdy z nich przybywał z
wielkim pocztem, potężny, rosły, w zbroi błyszczącej, świetny chwałą przewag znakomitych.
Zjawili się przede wszystkim ci, których nigdy nie brakło, ilekroć szło o popis siły lub
odwagi: więc bogom podobny Herakles ze swoim synem, pięknym jak dzień Hylasem, więc
Tezeusz, Peleus, Pejritoos, Kastor i Polideukes, Meleager, Nestor, bystrooki Linkeus, którego
wzrok przenikał do głębi morza. Zaczem zjawili się mniej znani, lecz nie mniej mężni
bohaterowie, aż zebrało się pięćdziesięciu uczestników. Przyłączył się natchniony śpiewak
Orfeusz i syn Apollinowy, Asklepios.
Zbudowano wielki statek i nazwano go Argo, co znaczy: szybki. Sama Atena czuwała
nad tą robotą. W dziobie nawy ukryto kawał drzewa ze świętego dębu w Dodonie. To drewno
przemawiało głosem zrozumiałym i wskazywało drogę na morskich rozstajach. Szukano
wodza. Oczy wszystkich zwracały się na Heraklesa. Ale on rzekł:
— Niechaj nikt nie waży się tym zaszczytem ani mnie, ani siebie obdzielać. Ten, czyje
nieszczęście nas zebrało, ma nami dowodzić.
Jazon więc został wodzem wyprawy Argonautów. Złożył ofiary bóstwom morskim.
Orfeusz zagrał na harfie i chybka Argo, odczepiona z cumów, wypłynęła na bławe obszary
morza. Pogoda była wyborna. Lekki, lecz mocny wiatr wydął żagle, tak że nie trzeba było
wioseł. Bohaterowie jedli, popijali słodkie wino i opowiadali swoje przygody. W najlepszych
humorach przybyli do Lemnos i wysiedli na brzeg dla odpoczynku i rozrywki.
Na wyspie panowały dziwne stosunki. Nie było wcale mężczyzn, rządziły same
kobiety. Albowiem kilkanaście lat temu Lemnijki ściągnęły na siebie gniew Afrodyty. Pod
klątwą bogini nabrały tak przykrego zapachu, że mężowie poczuli do nich wstręt i
rozwiódłszy się z nimi zamyślali sobie sprowadzić inne kobiety z niedalekiej Tracji. Wtedy
Lemnijki uknuły spisek i w ciągu nocy wymordowały wszystkich mężczyzn. Snadź później
odleciał ich ten odór, skoro Argonauci spędzili w tym państwie niewieścim dwa lata, a Jazon,
zakochany w królowej, w ogóle nie chciał słyszeć o dalszej wyprawie. Dopiero Herakles
srogimi wyrzutami rozbudził w nim uśpionego ducha.
Z Lemnos popłynęli Argonauci ku wyspie, na której wznosi się miasto Kyzikos. Ale
nie mogli stamtąd wyjechać z przyczyny przeciwnych wiatrów. Wtedy poszli na pobliską
górę, poświęconą Wielkiej Matce Bogów, i modlili się żarliwie. Bogini okazała im niezwykłą
łaskę. Drzewa okryły się owocami, a ziemia pod stopami bohaterów umaiła się kwieciem
nieprzebranym. Lwy porzuciły swoje pieczary i wyszły ku nim, przypochlebiając się
ogonami. Ze świętej góry wytrysło źródło obfite, które mieszkańcy nazywali odtąd krynicą
Jazona. Argonauci, pełni otuchy, zeszli do przystani, lecz znaleźli tam Heraklesa walczącego
z olbrzymami. Oto podczas ich nieobecności dzicy ludzie, ogromnej siły i postawy, zbiegli ku
morzu i zaczęli port zasypywać głazami, aby okręt schwytać, jak się łowi zwierza w dole.
Herakles dał sobie z nimi radę, a niedobitków powalili herosi, którzy w czas nadeszli.
Mając dobrą pogodę i pomyślne wiatry, jechali brzegiem Tracji, aż dotarli do miejsca,
gdzie żył ślepy król-wróż, Fineus. Za to, że samowolnie ludziom przepowiadał przyszłość,
ukarali go bogowie ślepotą i na domiar niedoli zesłali nań harpie, monstra okrutne, o twarzy
kobiecej, a ciele ptaka. Przylatywały, ilekroć Fineus zasiadł do stołu, porywały jedzenie albo
zanieczyszczały je w taki sposób, że go tknąć nie było można. Biedny król umierał po prostu
z głodu. Z wdzięczności za nieomylne przepowiednie, jakich im Fineus udzielił, Argonauci
uwolnili go spod władzy harpij; synowie boga wiatru Boreasza, Kalais i Dzetos, puścili się za
nimi w pogoń i przepędzili daleko poza granice Bitynii; harpie więcej nie wróciły.
U wejścia do Morza Czarnego, tam gdzie dzisiaj otwiera się srebrzysty korytarz
Bosforu, zamykały wjazd dwie dziwne skały, zwane Symplegadami. Co chwila
przyskakiwały ku sobie, jakby się chciały objąć, i znów odskakiwały, uwalniając przejście na
jedno mgnienie oka. Żaden okręt nie mógł się tamtędy przedostać, gdyż groziło mu
zgruchotanie w kamiennym uścisku tych głazów. Argonauci, idąc za radą Fineusa, zatrzymali
się tuż przed Symplegadami — i wypuścili najpierw gołębia. Ptak przeleciał tak żwawo, że
zwierające się skały uszczknęły mu jeno parę lotek z ogona. Bohaterowie, korzystając z
chwili, gdy urwiska odskoczyły od siebie, wzięli się raźno do wioseł i przepłynęli tak szybko,
że następne zwarcie się skał strzaskało zaledwie kawał drzewa na tyle okrętu. Symplegady
stanęły w miejscu i odtąd nie ruszyły się więcej. Orfeusz, który przez cały czas
niebezpiecznej przeprawy grał na harfie i śpiewał pieśni nabożne, opowiadał później, że to
jego czarodziejska muzyką znieruchomiła Symplegady.
W kilka dni potem przybyli do brzegów Kolchidy. Bohaterowie uwiązali okręt
mocnymi cumami do skał w przystani i ruszyli do stolicy. U stóp Kaukazu, na którym niegdyś
cierpiał Prometeusz, stał zamek królewski, dziwo dla oczu. Na kolumnach z brązu wspierały
się balkony i terasy, zarosłe bluszczem, winoroślą i kwiatami. Na dziedzińcu biły cztery
fontanny. Dwie z nich płynęły mlekiem i winem, trzecia dawała wonne olejki, ostatnia zaś
wylewała strumień cudowny, który zimą był gorący, a latem zimny jak lód. Herakles nie
podzielał zdumienia towarzyszy. Mówił, że takie rzeczy widział już u królowej Omfali i gdzie
indziej.
Król Ajetes w grzecznym uśmiechu pokrył zmieszanie, w jakie go wprawiło zjawienie
się tylu potężnych wojowników. Wysłuchawszy, z czym przychodzą, rzekł:
— Nie odmawiam szlachetnemu Jazonowi złotego runa, chociaż jest to talizman
przynoszący szczęście mojej ziemi. Ale zwyczajem rycerskim żądam, aby wpierw wypełnił
warunki, które stwierdzą jego siłę i męstwo. Oto mam parę byków — dar Hefajstosa. Są one
ze spiżu, a z ich pysków i nozdrzy bucha ogień niszczący. Niech Jazon zaprzęgnie te wołki do
pługa, zaorze Pole Aresa, posieje zęby smocze, które mu dam, i pokona mężów zbrojnych,
jacy się z tego siewu narodzą. A potem będzie już miał do czynienia tylko ze smokiem, który
w gaju strzeże złotego runa.
Nazajutrz, ledwo jutrzenka spędziła z nieba gwiazdy błyszczące, szedł kto żyw na
święte Pole Aresa. Osobno stanął lud kolchidzki, osobno zaś Grecy z Jazonem na czele. Król
Ajetes, w purpurze i z berłem w dłoni, siedział na wzniesieniu. Pośrodku był wolny majdan
szeroki. Na nim niecierpliwiły się byki Hefajsta wyrzucając płomień przez nozdrza
diamentowe. Od ich oddechu płonęła trawa dokoła. Uczyniła się cisza, albowiem oto Jazon
szedł ku nim, nagi, błyszczący oliwą, którą członki namaścił, piękny jak posąg boga.
Straszliwe łby z żelaznymi rogami odwróciły się w stronę nadchodzącego, spiżowe racice z
chrzęstem złowrogim biły o ziemię, groźny ryk rwał się ku błękitnemu niebu. Jazon szedł bez
obawy. Zbliżył się do potworów, jakby nie czuł zatrutego ich tchnienia, śmiałą ręką podgiął
im karki pod jarzmo, założył do pługa i tak pędził przez pole. Zdumieli się Kolchowie. Grecy
wydali okrzyk radości.
Gdy pole już było zorane, bohater zasiał na nim zęby smocze. W kilka chwil potem z
jadowitej gleby wyrósł zastęp zbrojnych mężów, którzy swój oręż skierowali przeciw
królewiczowi z Jolkos. Znów nie uląkł się, lecz porwawszy głaz ogromny, rzucił go w sam
środek synów smoczych. I oto dziw niewymowny: ci, którzy przed chwilą szli ławą na niego,
zwrócili się teraz ku sobie i zaczęli walczyć z zaciekłością nieubłaganych wrogów. Zanim
słońce zaszło, już wszyscy leżeli martwi na ziemi, z której przed kilku godzinami powstali.
Wówczas przerwano szranki dzielące lud od majdanu. Towarzysze ściskali i całowali Jazona,
Kolchowie zaś w niemym podziwie patrzyli na pięknego młodzieńca, co w tym dniu zdobył
sławę nieśmiertelną.
Jeden Herakles coś mruczał i potrząsał głową. Zdawało się, że czemuś nie dowierza.
Jazon unikał jego wzroku, albowiem te wątpliwości były słuszne. Królewicz z Jolkos dokonał
wszystkiego z pomocą kobiety. Córka Ajetesa, Medea, zakochała się w nim, jak niegdyś
Ariadna Minosówna w Tezeuszu. Zakochała się od pierwszego wejrzenia, gdy wszedł na
dwór ojca śmiały, urodziwy i taki inny niż mężczyźni, których widziała dotychczas. Była
czarodziejką i dopomogła wybrańcowi swego serca: dała mu balsam cudowny. Jazon
namaścił nim ciało i uczynił je odpornym na rany i poparzenia. Siła nadludzka weszła w jego
członki, a zioła magiczne sprawiły, że nie szkodził mu zatruty oddech potworów.
Bez niej nie zdołałby nigdy zwyciężyć byków spiżowych ani wziąć złotego runa ze
świętego gaju Aresa. Jazon poszedł tam w nocy. Na rozłożystym odwiecznym dębie wisiała
skóra boskiego baranka, świecąc w ciemności jak niebo gwiaździste. Przy drzewie czuwał
smok, który nigdy nie spał. Bohater oblał go odwarem z traw czarnoksięskich i trzykrotnie
wypowiedział słowa nieodparte, które morze wzburzone i wezbrane rzeki wstrzymują. Medea
była przy nim. Szła z niej moc wielka i pod urokiem jej oczu, słów magicznych i odwaru z
ziół czarodziejskich sen zamknął powieki gada. Smok rozciągnął się w migotliwej
nieskończoności swych zwojów, niby fala, która bezszelestnie kładzie się na wybrzeżu. W tej
chwili Jazon uciął mu głowę i zdarł z drzewa złote runo. Nasz zacny Klonowic nie mógł
darować Jazonowi, że dla baraniego futerka puścił się w długie, zamorskie wędrowanie, i
wypisał mu we Flisie wiersz uszczypliwy:
Czarownica to Medea sprawiła,
Że go tą złotą wełną nabawiła.
Rozkoszny Jazon bywszy bohatyrzem
Został kusznirzem.
Jazon, oczywiście, był innego zdania. Z dumą i radością uwoził z Kolchidy złote runo,
a z nim cieszyła się Medea, która uciekła z domu ojca. Wypłynęli wczesnym rankiem. Około
południa dostrzegli na widnokręgu okręt, za nim drugi, trzeci, całą flotę. Król Ajetes ścigał
Argonautów. Statki kolchidzkie zbliżały się coraz bardziej. Wówczas Medea zabiła swego
brata, małego Absyrtosa, którego uciekając porwała z domu, ciało pokrajała na kawałki i rozrzuciła
je po morzu. Gdy Ajetes ujrzał na falach członki syna, zatrzymał okręty, aby je
pozbierać. Tymczasem szybka Argo odpłynęła daleko.
Nikt nie dziękował czarodziejce za wybawienie. Zgroza ogarnęła bohaterów. Dzeus,
mszcząc niesłychaną zbrodnię, odwrócił się od Argonautów. Zaczęły się dni klęski i
bezpłodnego wędrowania. Niewielką przestrzeń, dzielącą brzegi Azji od Grecji, przemierzali
wiele lat, odpychani od powrotu burzą lub groźną przygodą. Nie było po prostu miasta, na
zachodzie czy północy, które by nie przechowało o nich jakiegoś wspomnienia: tu wznieśli
świątynię, ówdzie ustanowili igrzyska, gdzie indziej stoczyli bitwę z dzikimi plemionami.
Wracali okryci chwałą.
Całe Jolkos wybiegło na powitanie Jazona. W tłumie zebranych brakło tylko starego
ojca. Złożony ciężką chorobą, dogorywał w domu. Gdy Jazon wszedł, staruszek nie poznał go
mając oczy już obrócone w zaświaty. Królewicz tak wierzył we wszechmoc Medei, że i teraz
patrzył jej pilnie w twarz, czy nie wyczyta w niej jakiejś radosnej obietnicy. Czarodziejka
skinęła głową.
W istocie miała moc wielką. Służyły jej duchy powietrza, ziemi, nieba, wiatry, góry,
rzeki, jeziora, wszelakie bóstwa leśne i nocne. Z ich pomocą umiała strumienie zawracać do
źródła, wstrzymywać bieg rzek, spokojne morze wzburzyć, chmury zgromadzać i rozpędzać,
wiatry odwracać i przyzywać, skały przenosić i lasy z ziemi wyruszyć; na jej rozkaz drżały
góry, jęczała ziemia, umarli wychodzili z grobów, słońce, a nawet różowa jutrzenka
pokrywała się trupią bladością.
Na niebie świeciła pełnia. Medea wyszła z domu, sama, w szacie nie przepasanej,
bosa, z włosami spadającymi na nagie plecy. W ręku miała sierp. Szła przez doliny i wąwozy
Tesalii i krzywizną spiżowego sierpa cięła zioła o ukrytej mocy. Na dziewiątą noc wróciła z
naręczem traw czarodziejskich. Z darni ułożyła dwa ołtarze: dla Hekale, bogini czarów, i dla
bogini Młodości. Uwieńczyła je zielonymi gałązkami i liśćmi i bóstwom podziemnym zabiła
na ofiarę czarną owcę, wylewając krew do wykopanych koło ołtarzy dołów. Potem jeszcze
uczyniła trzykrotną obiatę z miodu zmieszanego z mlekiem, z wina i z wody — na uproszenie
bóstw śmierci, by nie sięgały po życie Ajzona. Na jej rozkaz wyniesiono ciało starca i złożono
na trawie. Teraz kazała wszystkim odejść. Z rozpuszczonymi włosami, jak bachantka, obeszła
dokoła płonące ołtarze, wzięła pochodnie, zanurzyła je w krwi zwierząt, zapaliła u ofiarnego
ognia i trzykrotnie oczyściła ciało Ajzona ogniem, wodą i siarką.
Tymczasem w kotle miedzianym warzyły się zioła. Dodała do nich rosy spadłej z
księżyca i piór strzygi, i tajemniczych kamieni, przyniesionych z najdalszych rubieży
Wschodu, i trochę piasku obmytego odpływem morza, i kilka strzępów skóry jadowitego
węża, i jeszcze tysiąc innych rzeczy. Gdy się to wszystko zagotowało, że aż piana wystąpiła
na brzegi naczynia, Medea ostrym mieczem rozcięła szyję starca i do rany wlała
przyrządzony odwar. Wstał Ajzon jako rześki czterdziestoletni mężczyzna.
Wieść o tym cudownym odmłodzeniu rozeszła się szeroko po świecie. W samym Jolkos mówiono o
tym po całych dniach i nocach. A najwięcej w pałacu króla Peliasa, który stary był i chory. Córki jego naradzały
się długo między sobą, aż w końcu poszły do Medei i poprosiły, aby to samo uczyniła dla ich ojca. Medea wiedziała,
jakie krzywdy wyrządził Pelias rodzinie Jazona, a że serce miała okrutne, więc okrutną obmyśliła zemstę.
Przygotowała wszystko jak wprzódy i kocioł postawiła na ogniu, jeno do środka wrzuciła nie te zioła, ale inne,
zgoła bezsilne. Potem kazała córkom zabić ojca i porąbać jego ciało na. kawałki. Gdy to uczyniły, włożyła
krwawe zwłoki do kotła i odeszła. Mimowolne ojcobójczynie oszalały z rozpaczy. Nie było teraz bezpiecznie
pozostawać Jazonowi w Jolkos. Wszyscy zapomnieli dawnych grzechów Peliasa i zwrócili swą nienawiść
przeciw czarodziejce z Kolchidy. Małżonkowie cichaczem wynieśli się z miasta.
Od czasu wyprawy Jazon stał się bohaterem narodowym i wszędzie otwierały się
przed nim gościnne podwoje. Najżyczliwiej przyjął go król Koryntu, Kreon. Oddał mu część
pałacu na mieszkanie i nie pozwalał mówić o wyjeździe. Zresztą sam Jazon o tym nie myślał,
odkąd poznał córkę Kreona, śliczną Kreuzę. Prawda, że Medea była również piękna. Miała
włosy czarne i czarne oczy, gorejące niezwykłym płomieniem. Sam Dzeus w niej się kochał,
ale go odrzuciła. Kreuza natomiast, prosta i cicha Greczynka, ciągnęła serce Jazona swoim
łagodnym wdziękiem. Przy niej było mu dobrze i spokojnie. Medei bał się zawsze. Posiadała
moc okrutną, o której nie mógł myśleć bez zgrozy. Przeświadczenie, że przecież jej wszystko
zawdzięcza, było dlań przykre, niewygodne i paliło go wstydem. Poza tym czuł w niej jakąś
obcość. Nosiła szaty jaskrawe, wschodnie, które dziwacznie odbijały przy skromnych strojach
Kreuzy.
Widząc, że królewna koryncka coraz bardziej mu sprzyja, zebrał się na odwagę i
powiedział Medei prawdę: że jej nie kocha, i że te śluby zamorskie są w Grecji nieważne, że
zamierza żenić się z Kreuza. I aż się zdziwił, jakie to na niej uczyniło małe wrażenie. Z
pokorą pocałowała go w rękę, dziękowała za wszystko dobre, które miała od niego, mówiąc,
że przechowa o nim najdroższe wspomnienie. A dla narzeczonej złożyła podarunek ślubny —
szatę przecudnej roboty.
Nazajutrz miały się odbyć zrękowiny Jazona i Kreuzy. Królewna zwlekła z siebie peplos i chiton i na
nagie ciało włożyła szatę Medei. Suknia oblepiła się dokoła jej członków, przyległa, przywarła mocno i parzyła
jak ogień. Wieniec złoty na skroniach żarzył się również i płomienie pełzały po jej białych licach. Próbowano
gasić, ale woda zamieniała się w parę i okrywała królewnę mleczną chmurą. Nic nie pomogło. Szata, zatruta w
jadowitych sokach ziół, wżarła się w ciało i biedna dziewczyna żywcem płonęła. Krzyczała w męce śmiertelnej.
Medea zaś, posłyszawszy jęki Kreuzy, zabiła własne dzieci i na wozie zaprzężonym w smoki skrzydlate uciekła
do Aten. Zwłoki jej synów pochowali Koryntianie w świątyni Hery i na ich grobie odbywały się doroczne
nabożeństwa.
Nie wiadomo, co się stało z Jazonem. Mówią, że w jakiś czas potem znów spotkał się
z Medea. Oboje przebaczyli sobie winy i odjechali do Kolchidy. Stary Ajetes rad był z
powrotu zięcia, gdyż nie miał następcy i królestwu zagrażali wrogowie.
HISTORIA WOJNY TROJAŃSKIEJ
Oblężenie Troi
Boginka morska Tetyda była tak piękna, że Dzeus i Posejdon, kiedy byli jeszcze
kawalerami, ubiegali się o jej rękę. Ale ostrzegła ich Temida przypominając starą
przepowiednię, że owa śliczna panna urodzi syna, który będzie potężniejszy od swego ojca.
To wnet ostudziło zapały bogów. Żaden nie chciał dochować się potomka możniejszego od
siebie. Postanowiono wydać Tetydę za człowieka. A właśnie książę tesalski, Peleus, zakochał
się w bogince. Ale ona go nie chciała. Ilekroć znalazł się przy niej, uciekała, a gdy ją
próbował chwytać, wymykała się nagle, zmieniając swą postać. Stawała się raz ogniem, to
znów wodą, lwem, wężem, brała na się wszelkie kształty, od najbardziej nieuchwytnych do
najokropniejszych. Rozkochany młodzieniec nie zrażał się, a gdy ją ujął w ramiona, nie
puszczał, czy płomienie go paliły, czy lwie pazury szarpały. Na koniec stało się tak, jak
śpiewają dziewczyny polskie na wiosennych rozłogach:
Widzę ja, widzę, że boże sądy —
Kędy się skryję, znajdziesz mnie wszędy —
Twoją miłą muszę być,
Twoją wolę uczynić.
Wesele odbyło się w pieczarze dobrego centaura Chejrona, który zastępował panu
młodemu ojca. Poprzedzeni przez Hermesa i Irydę zjawili się wszyscy bogowie składając
nowożeńcom dary wspaniałe: Chejron wyborną włócznię z jesionowego drzewa, Posejdon
parę koni nieśmiertelnych, Hefajstos miecz hartowny, Afrodyta puchar złoty, Hera cudną
szatę, Atena flet o dźwiękach niezasłyszanych — każdy przyniósł coś pięknego lub
pożytecznego, a teść, Nereus, stary dziad morski, puszkę cudownej soli, która pobudza apetyt
i ułatwia trawienie. Strumieniami lał się nektar i ambrozja roznosiła woń tak upajającą, że
nimfy lasów i gór, których oczywiście nie zaproszono, podpełzały pod wrota, aby się nasycić
cudownym zapachem i coś niecoś zobaczyć z przepysznych toalet bogiń olimpijskich.
Kiedy tak wesoło ucztowano, zjawił się nagle gość niepożądany: Eris, bogini niezgody. Dzeus, znając
jej swarliwy charakter, nie kazał jej posłać zaproszenia. Przyszła, aby się zemścić. Rzuciła na stół biesiadny
złote jabłko z napisem: “Dla najpiękniejszej". Pomiędzy boginiami zakotłowało. Najgłośniej krzyczały: Hera,
Atena i Afrodyta. Każda chciała mieć jabłko dla siebie. Powstało takie piekło, że Dzeus musiał się wmieszać.
Gdy się uciszyło, zapowiedział, że sędzią sporu czyni młodego pasterza, Parysa: której ów przyzna złote jabłko,
ta je mieć będzie.
Parys był synem Priama, króla Troi, miasta leżącego na wybrzeżu Azji Mniejszej. Na
kilka dni przed jego urodzeniem matka, Hekabe, miała sen, że wydała na świat żagiew, od
której spłonęło całe miasto. Wróżbici wyjaśnili, że syn, którego urodzi, stanie się przyczyną
zagłady państwa. Noworodka więc oddano pasterzom, aby go wynieśli między wąwozy góry
Ida i tam porzucili. Tak się stało. Ale w parę dni później jeden z owych pasterzy, przechodząc
obok miejsca, gdzie zostawiono dziecko, ujrzał, jak niedźwiedzica, własną piersią karmiła
Parysa. Wzruszył się i zabrał chłopaka do domu. Pasąc trzody przybranego ojca wyrósł Parys
na ślicznego pasterza, który nic nie wiedział o swym królewskim pochodzeniu.
Z kawałka uciętej trzciny obłuskiwał zieloną korę, gdy Hermes stanął przed nim.
Parys zdjął czapkę i czekał, co powie ten obcy, piękny pan. Ale to, co usłyszał, było tak
nieprawdopodobne, że prosił, aby mu to jeszcze raz powtórzyć. Na koniec zrozumiał, usiadł
na kamieniu i zaczął sądzić trzy boginie, które podeszły blisko, by mógł je dobrze obejrzeć.
Pierwsza Hera uczyniła krok i rzekła: “Jestem królową nieba. Jeśli mnie oddasz
jabłko, będziesz wielkim królem i narody kłaniać ci się będą, znosząc daniny bogate". Parys
pomyślał, że jest w istocie biedny, a szałas, w którym mieszka, zacieka wodą w porze deszczów.
Pałace monarchów są bardzo piękne i można się w nich wysypiać do południa na
purpurowych poduszkach. Myśląc tak, patrzył na góry osrebrzone śniegiem, na łąki zielone,
lasy ciemniejące w oddali i nagle zdało mu się, jakby go ktoś odgradzał od tych radosnych
przestrzeni spiżowymi drzwiami zamku królewskiego, które się za nim zamykały z długim
pojękującym zgrzytem.
Otrząsnął się i zatrzymał wzrok na wyniosłej postaci Ateny. Ta rzekła: “Uczynię cię najmądrzejszym z
ludzi, jeśli wydasz wyrok sprawiedliwy, przyznając mi jabłko". Młody pasterz przypomniał sobie pewnego
siwego staruszka, który raz przechodził przez wieś: mówiono o nim, że jest bardzo mądry. Ale miał twarz
pomarszczoną i smutne oczy. Rozmyślania przerwał mu słodki głos Afrodyty: “W dalekiej Sparcie, w domu
króla Menelaosa, żyje najcudniejsza kobieta na świecie, Helena. Dam ci ją". Parys bez wahania oddał złote
jabłko Afrodycie.
Jakoś w niedługi czas po owym sądzie na górze Ida urządzano w Troi publiczne
igrzyska. Parys stanął do zawodów, a odniósłszy zwycięstwo tak zjednał wszystkich urodą i
wdziękiem, że wzięto go na dwór królewski Po kilku dniach odkryła się tajemnica jego
pochodzenia. Stary król Priam płakał z radości, płakała dobra królowa Hekabe, zapomniano o
złej wróżbie i przyjęto go do grona książąt. Teraz mógł Parys wykonać z dawna planowany
zamiar. Dobrał sobie świtę dworzan, wsiadł na statek i podążył “mokrymi słonych wód
ścieżkami do przeźroczystych Eurotowych brodów", nad którymi stała Sparta.
Na dworze lacedemońskim podejmowano gościa serdecznie. Wszyscy byli mu radzi, a
król Menelaos nie mógł odżałować, że ważne sprawy zmuszały go do wyjazdu. Żegnając się z
Parysem prosił, aby jego dom uważał za własny i gościł w nim tak długo, dopóki on sam nie
powróci. Tymczasem królewicz trojański jeszcze tej nocy porwał mu żonę, Helenę, i odjechał
z nią do Troi. W całej Grecji zawrzało na wieść o tym, jak zamorski barbarzyńca podeptał
święte prawo gościnności. Postanowiono wojnę. Naczelne dowództwo objął Agamemnon,
król Argos i Myken, brat Menelaosa.
Na równinie pod miastem beockim Aulis stanęły wojska całej Hellady, a na
fiołkowym morzu kołysały się czarne okręty, gotowe do drogi. Król Agamemnon, w złotej
zbroi, z płaszczem purpurowym na szerokich ramionach, czynił przegląd rycerstwa. Stał na
wzgórzu, a pod jego okiem przechodziły szeregi wojowników. Olbrzymi Ajaks, syn
Telamona, ze swoim bratem Teukrem, łucznikiem niechybnym, prowadził Megarejczyków i
salamińskich wyspiarzy; drugi Ajaks, syn Oileusa, czterdzieści okrętów napełnił swoimi
Lokrami: mniejszy o wiele od Telamończyka, chodzi i w pancerzu płóciennym, pyszny swą
sztuką rzucania dzidą, w której przewyższał wszystkich Achajów; Diomedes, o głosie
donośnym, dowodził młodzieżą argejską; z dalekiego Pylos i pięknych dolin Areny szedł
stary Nestor, za którym płynęło dziewięćdziesiąt obszernych okrętów: dzielny to jeszcze
wojownik, ale zwłaszcza niezastąpiony w radzie, bo wielkie i dawne czasy pamięta; z Itaki,
spod Nerytu szumiącego lasami wypłynął przebiegły Odyseusz na dwunastu okrętach o
ścianach czerwonych; Kreteńczykami dowodził Idomeneus, kopijnik wyborny; mieszkańcy
głębokiego Lakedajmonu, Fary, Sparty i Messy, gdzie stada gołębi latają — słuchali skinienia
Menelaosa, który jawił się z sześćdziesięciu łodziami. Szli wojownicy ze wszystkich stron:
Bojotowie i Fokejczycy, Abanci o sercu odważnym i ci, którzy dzierżyli Ateny, krainę
wielkodusznego Erechteusa, i spod Mantinei uroczej, i ze świętych Wysp Echinadzkich, i z
Rodos, i z kwiecistych błoni Pyrassu, i Fery mieszkańcy, leżącej nad Bojbejskimi wodami, i
ci, co żyją w mroźnej Dodonie. Za królem Agamemnonem ciągnęło najliczniejsze wojsko: z
Myken strojnych w domostwa i z bogatego Koryntu, i z pięknych ulic Kleony — z całego
argiwskiego wybrzeża.
Brakło tylko jednego Achillesa, syna Peleusa i Tetydy. Od tego młodzieńca zależał los wyprawy,
albowiem wróżbici zapowiedzieli, że bez niego Troja nie będzie zdobyta. Na wieść o tym matka przebrała go za
dziewczynę i ukryła na dworze Likomedesa, wśród córek królewskich. Młodziutki książę był tak delikatnej
urody, że w sukniach panieńskich wydawał się siostrą królewien. Agamemnon wysłał tam najchytrzejszego z
wodzów, Odyseusza.
Odyseusz przebrał się za wędrownego kupca roznoszącego po dworach i zamkach
różne śliczności. Straż w pałacu Likomedesa przepuściła go bez trudu. Królewny krzyknęły z
podziwu, gdy przed nimi swój kram rozłożył. A były tam i wielkie złote zausznice z perłami, i
bransolety z masywnego srebra, pełne pięknych rzeźb; ozdoby z bursztynu i kości słoniowej;
materie barwy purpury, hiacyntu i jak morze niebieskie lub jak łąka zielone, a wszystkie wzorzyście
wyszywane w kwiaty lub gwiazdeczki; pachniały wonne olejki zamknięte w
kosztownych naczyńkach, z alabastru lub z nie znanego w Grecji szkła fenickiego. Wszystko
to rozkładał przed zachwyconymi oczyma córek Likomedesa, a jednocześnie pilnie uważał,
jak która z nich się zachowuje. I oto spostrzegł jedną, stojącą trochę na uboczu, bez żywszej
ciekawości patrzącą na te wszystkie przepychy. Wówczas wysunął gdzieś z zanadrza piękny
miecz w pochwie spiżowej. Zalśniły oczy tej dziewczyny i z dziwnym rumieńcem chwyciła
za złotą rękojeść. Jeszcze szybciej chwycił ją Odyseusz za rękę: “Tyś Achilles?" — “Jam
jest!" Odyseusz opowiedział mu, jaka wspaniała wyprawa wojenna się gotuje i jaka sława
niezmierna go czeka, gdy pójdzie z nimi. Achilles poszedł. Tymczasem wynikła nowa
przeszkoda. Cisza morska. Ilekroć spuszczano z lin statki, żagle opadały wzdłuż rej, nie
mogąc zaczerpnąć oddechu. Mijały tygodnie, a najsłabszy podmuch nie poruszał
wygładzonych wód. Wróżbita Kalchas objawił, że zagniewana Artemida domaga się ofiary z
córki Agamemnona, młodej Ifigenii. Posłano więc po nią do Myken. Przyjechała wraz z
matką, Klitajmestrą — spokojna i wesoła, bo mówiono, że odbędą się jej zrękowiny z
Achillesem. Lecz nie przyodziano jej w strój weselny, ale spowito wełnianymi wstęgami,
niby zwierzę ofiarne, i podprowadzono ku ołtarzowi. Kalchas podniósł nóż. Agamemnon
zakrył twarz płaszczem. Wtem zeszła z nieba bogini Artemida prowadząc łanię. Kazała
złożyć ofiarę z łani, a dziewczynę zabrała ze sobą i uczyniła ją kapłanką w swojej świątyni w
Taurydzie.
Powiał wiatr pomyślny. Wodzowie, uszykowawszy wojsko na statkach, zebrali się na
modlitwę. Ołtarz stał na polanie pod jaworem, spod którego wypływał jasny strumień wody.
Nagle spoza ołtarza wysunął się wąż o łusce ognistej. Wspiął się na jawor, gdzie pod osłoną
liści, na najwyższej gałęzi było gniazdo, a w nim stado wróbli. Było ich osiem, a matka
dziewiąta. Wąż pożarł je wszystkie. I w tej chwili skamieniał niby widomy znak cudu.
Kalchas wróżbę tak wyłożył: dziewięć lat wojować będą, a dopiero w dziesiątym roku
zwyciężą Trojan.
Przybiwszy do brzegów Azji, wodzowie achajscy wysłali do Troi Odyseusza i
Menelaosa żądając wydania Heleny. Pomimo przestróg mądrego Antenora Trojanie odmówili
propozycji pokojowej, jak to przedstawił Kochanowski w Odprawie posłów greckich. Zaczęła
się wojna. Nad brzegiem morskim rozłożył się obóz grecki, przy okrętach wyciągniętych na
piasek. Szare płótna namiotów pokrywały rozległą przestrzeń obwiedzioną dokoła wałem
obronnym, pod którym wykopano głęboki rów, najeżony ostrymi palami. Poza obozem
rozciągała się szeroka równina, porznięta biegiem dwóch rzek: Simoisu i Skamandra. W
oddali na wzgórzu stała Troja, wprawiona w kamienny pierścień murów, z wysokimi
basztami, wśród których błyszczał spiżowymi ozdobami szczyt świątyni Ateny. Miastem i
państwem rządził stary król Priam. W środku miasta wznosił się jego pałac, podtrzymywany
terasami, do których wiodły schody z gładkiego kamienia. Było tam pięćdziesiąt pięknych
komnat, przeznaczonych dla synów królewskich, mieszkających razem ze swoimi rodzinami.
Po przeciwnej stronie z wnętrza dziedzińca były apartamenty córek królewskich, również
zamężnych. Był to dwór okazały, prowadzony sposobem wschodnim, bogaty, kochający się w
ucztach i zabawach.
Działania wojenne postępowały dość opieszale. Miasto broniło się dzielnie i sprawnie odpierało
wszystkie szturmy, a nawet Trojanie, którym na pomoc przybyło wielu królów azjatyckich, czynili częste
wypady. Miejscem starcia była równina nad Skamandrem. Z jednej i z drugiej strony stawało świetne rycerstwo
w zbrojach kosztownych, walczące na rydwanach ciągnionych przez pyszne rumaki w złocistych uprzężach. Z
obozu Greków wypadał Diomedes, niby strumień wezbrany wiosennymi wodami, i obalał całe zastępy; olbrzymi
Ajaks walił się jak góra na Trojan i druzgotał uciekające w popłochu szeregi; Menelaos, Agamemnon, Odyseusz,
nawet stareńki Nestor mieli swoje dni chwały, w których dokonywali cudów męstwa lub siły. Dokoła wodzów
szło pospolite ruszenie łuczników, procarzy i kopijników i z okrutną wrzawą, podnosząc tumany kurzu, ciskało
się wzajem na siebie, póki dnia starczyło. Z nadejściem nocy wrogie wojska cofały się: Grecy do swoich
namiotów, gdzie służba i jeńcy przygotowywali wieczerzę, Trojanie do miasta, gdzie u bram czekały ich żony,
matki, siostry z winem dla pokrzepienia sił i z wodą dla obmycia się z krwi i pyłu.
Niekiedy odbywały się jakby turnieje poszczególnych rycerzy. Występowali
naprzeciw siebie, mocno krzycząc, i tak długo cięli się wzajemnie mieczami i kłuli dzidami,
dopóki jeden z nich nie poległ. Zwycięzca zdzierał zbroję z pokonanego i odchodził w triumfie.
I w pojedynkach, i w bitwie pospólnej najstraszliwszy był Achilles. Nie darmo karmiono
go za młodu sercami lwów i szpikiem niedźwiedzi. Na rydwanie, ciągnionym przez
nieśmiertelne konie, wrzynał się w najgęstsze szeregi nieprzyjaciół, ranił, zabijał, przewalał
się nad tłumami jak pożar, sam nieczuły na zmęczenie, nieuległy ranom. W dzieciństwie
bowiem Tetyda kąpała go w Styksie, w świętej rzece bogów, i uczyniła jego ciało odpornym
na wszelką broń. Lecz zanurzając syna w wodzie, trzymała go za piętę, i tylko w to miejsce,
jako nie obmyte cudownym strumieniem, można go było zranić. Trojanie bali się go, nawet
Hektor, najtęższy z bohaterów trojańskich, unikał spotkania z Achillesem.
Wypełniała się przepowiednia Kalchasa. Dziewięć lat upłynęło. Sami bogowie brali
udział w tych bezprzykładnych zmaganiach. W dziesiątym roku wojny wybuchła w obozie
greckim zaraza. Dusze bohaterów ciżbą tłoczyły się do bram Hadesu. Za zbrodnię Agamemnona
mścił się Apollo. Król bowiem porwał córkę Apollinowego kapłana, Chryzesa.
Achilles zwołał wiec wszystkich wojsk.
Postanowiono, by naczelny wódz oddał brankę. Agamemnon musiał się zgodzić. Lecz
wściekły na Achillesa, odebrał mu jego własną niewolnicę, śliczną Bryzeidę. Znieważony syn
Peleusa zaprzysiągł, że odtąd zaniecha walki i nie wpierw weźmie miecz do ręki, aż Trojanie
podejdą do jego namiotów.
Zaczęły się ciężkie dni dla Danaów. Dzeus, z życzliwości dla Achillesa, wspomagał
Trojan. Hektor rozłożył się obozem na równinie. Agamemnon szukał zgody z Achillesem.
Obiecywał złote góry. Bohater zaciął się i nie ruszał się z namiotu. Jadł tłuste ćwierci wołów,
pił słodkie wino i całymi wieczorami grywał na lutni. Któregoś dnia Hektor śmiałym atakiem
przeszedł rów i wdarł się na wały. Grecy w popłochu uciekali do okrętów. Patroklos, najdroższy
przyjaciel Achillesa, przypadł mu do kolan; niech mu pozwoli wyjść z wojskiem na
pomoc rodakom. Pozwolił. I dał mu własną zbroję — cudną, szczerozłotą, jakiej nikt nie miał
na świecie. Trojanie, widząc znajomy rynsztunek, myśleli, że sam Achilles wychodzi do
bitwy. Uciekali, przykryci zgiełkiem niby chmurą szumiącą. Patroklos odrzucił ich aż pod
Troję. Dopiero Hektor go powstrzymał. Pod mieczem olbrzymiego Trojańczyka padł
Patroklos. Hektor obdarł jego zwłoki ze zbroi i chciał porwać ciało. Ale w tej chwili na
okopach stanął Achilles i krzyknął tak głośno, jakby wszystkie naraz trąby zagrały. Trojanie
odstąpili. Grecy wynieśli z zamętu nagie ciało Patroklosa.
Achilles posypał głowę popiołem, tarzał się po ziemi i płakał. Wyszła doń matka z
głębi morza i przyniosła mu nową zbroję, jeszcze piękniejszą od tej, którą złupił Hektor.
Giermkowie krzątali się dokoła wodza. Achilles wdział nagolennice, które sprzągł srebrnymi
haftkami. Piersi okrył pancerzem, przez ramię przewiesił miecz, do lewej ręki wziął tarczę
błyszczącą jak księżyc. Na głowie, niby gwiazda, jaśniał hełm z chwiejącą się, pyszną kitą.
Prawą dłonią ujął dzidę, długą i ciężką, jakiej by nikt dźwignąć nie zdołał. Rozszalały
Achilles obalał całe szeregi nieprzyjaciół, pędził ich przed sobą jak stado baranów, trupami
ścielił pole i gnał ku murom. Wtem drogę zagrodziła mu rzeka, Skamander. Już miał ją przeskoczyć,
gdy nagle bóg rzeki ozwał się doń broniąc przejścia. Nie usłuchał. Wówczas bóg z
nim stanął do walki. Rzeka wzdęła się z głuchym pomrukiem, groźne fale uderzyły o puklerz
Achillesa. Bohaterowi sił nie starczyło, prąd począł go unosić. Chwycił się wiązu rosnącego
na brzegu. Wysoki wiąz położył się na wodzie, jak most. Achilles wskoczył nań i uciekł na
równinę. Rycerz sadził wielkie skoki, na rzut oszczepu, ale woda biegła za nim z szumiącym
łoskotem. Woda sięgała coraz wyżej, słabły kolana, ziemia zdawała się spod nóg wymykać.
Byłby niechybnie utonął, ale Hera wezwała na pomoc Hefajsta. Bóg ognia szedł teraz przeciw
bóstwu wody. Tę walkę niesamowitą, o jakiejś kosmicznej sile, oddał Słowacki w swych
fragmentach przekładu Iliady:
Zaraz ją wysłuchawszy duch elementarny
Błysnął złotym płomieniem, dym wyrzucił czarny,
Biegnie, zapała trupy, zwiędniałe wywędza,
Wodę w wrzątek zamienia, w koryto odpędza;
A jako pod jesiennym Boreasza tchnieniem
Srebrzą się pola, letnim spalone płomieniem,
Podobnie grunt się szary i kościami biały
Świecił w ogniu, już cały żałośnie zwiędniały,
Prędko po trzcinach płomień chwyta się, przelata,
Rzekę jakoby w pierścień ognisty oplata;
Drzewa się popalone węglem, prochem walą,
Lilije więdną, czarne tamarynty palą,
Cyprys w piramidalne zamienia się zgliszcze —
Ogniem dotknięta woda burzy się, wre, świszcze,
Zajmuje się płomieniem... W roztworzone płuca
Ryba chwyta powietrze, z wody się wyrzuca,
Znów nurtuje i zimna szuka w ciemnej skale
i wywrócona, brzuchem wychodzi na fale.
Aż nareszcie duch rzeki sitowianą głowę
Podniósł, spojrzał ogniowi w oczy, schwycił mowę
Razem z krótkim oddechem i rzekł: “Ognia boże!
Któż twoim płomienistym skrzydłom dotrwać może?
Słabszy — mdleję. Niech będzie los, niech Troja kona!
A ty zdejm ze mnie twoje ogniste ramiona".
Wyswobodzony Achilles pobiegł na równinę. Oto już całe wojsko trojańskie ucieka.
Okrył je tuman kurzu, z którego wylatują błyski zbroić i krzyki mężów. Ludzie i konie w
popłochu walą ku murom Troi. Otwarły się bramy, wpuściły uciekających i znów je z hałasem
zamknięto.
Na równinie pozostał jeden tylko wojownik trojański, Hektor. Z wież miasta wzywał
go do powrotu ojciec, wzywała go matka płacząc i jęcząc. Nie ruszył się z miejsca. Czekał.
Ku niemu szedł Achilles w złocistej zbroi świecąc jak promień wschodzącego słońca. Gdy go
ujrzał z bliska, jak szedł taki ogromny, straszny, z obliczem okrytym czarną chmurą gniewu,
zadrżał Hektor i począł uciekać. Trzykrotnie miasto obiegli dokoła. Gdy czwarty raz dwaj
rycerze stanęli u źródeł rzeki Skamandra, Dzeus siedzący na szczycie Olimpu wziął do rąk
złote szale i położył na nich dwa losy: Achillesa i Hektora. Zważył — i los Hektora spadł do
Hadesu. Od męża trojańskiego odsunęli się bogowie w milczeniu. Po krótkim starciu ugodził
Achilles przeciwnika tam, gdzie kość łączy szyję i ramiona. Był to cios śmiertelny.
Achilles zdarł z niego zbroję, ostrym żelazem przekłuł nogi, do ran otwartych włożył miedziane kolce i
powrozem przywiązał ciało do rydwanu. Wielki płacz podniósł się z murów Troi, gdy ujrzano, jak Hektor w
prochu wlecze się za wozem zwycięzcy. Nacieszywszy się hańbą wroga, wrócił Achilles do obozu i cisnął
Hektora na piasek, tuż przy marach Patrokla.
Ale pod osłoną nocy, okryty mgłą nieprzeniknioną, za przewodem Hermesa, stary król
Priam wjechał do obozu Greków na wozie pełnym złota i srebra. Chciał wykupić ciało syna.
Gdy stanął przed namiotem Achillesa, zatrzymał wóz, zostawił przy nim służącego i sam
jeden wszedł do środka. Bohater kończył wieczerzę. Król padł na kolana. Zamiatał siwą brodą
podłogę i całował ręce świeżo obmyte z krwi Hektora. Achilles wzruszył się. Dwie łzy
ściekły po młodych policzkach. Podniósł z ziemi starca, posadził go na krześle, nakarmił,
napoił, pocieszył. Zwołał kobiety, kazał umyć i namaścić zwłoki Hektora, a gdy je przykryto
całunem, sam wziął je na ręce i złożył na wozie.
Dwanaście dni trwały uroczystości pogrzebowe. Troja zaniosła się skargami i lamentem. Każdy
wiedział, że odeszła dusza czysta i szlachetna, że zabrakło rycerza bez skazy, co żarliwie miłując ojczyznę oddał
za nią swe młode życie. Nad każdą myślą Hektora rozpalało się krwawe widzenie ginącej Troi. Wiedział, że
walczy za sprawę przegraną i niesłuszną, lecz walczył do ostatka z poczucia obowiązku i w obronie własnego
honoru. Płonący stos, który pożarł jego zwłoki, zdawał się być zwiastunem ostatecznej klęski.
Achilles niedługo przeżył Hektora. Ugodzony strzałą Parysa padł jak młody dąb
podcięty u samego korzenia. Wojska greckie ostrzygły włosy na znak żałoby. Opłakiwała go
matka, Tetyda, w kole nereid. W złotej urnie złożono kości bohatera i przy śpiewie muz
pochowano pod wielkim kurhanem, który mu żołnierze usypali. Ajaks i Odyseusz kłócili się o
zbroję po Achillesie. Przyznano ją Odyseuszowi. Ajaks z gniewu oszalał i rzucił się na stado
baranów, biorąc je za ludzi króla Itaki. Narżnął sporo niewinnych zwierząt, oprzytomniał, a
widząc swą hańbę odebrał sobie życie.
W tym czasie zginął również Parys. Helenę wydano za jego brata Deifoba. Ale ona już
chciała wracać do swoich. Z nieopisaną radością ujrzała pewnej nocy Diomedesa i Odyseusza
skradających się w przebraniu ku świątyni Ateny. Szli wykraść palladion, cudowny posąg
bogini, który miał taką siłę, że dopóki znajdował się w Troi, miasto nie mogło być zdobyte.
Helena przeprowadziła obu bohaterów tajemniczymi korytarzami. Gdy nazajutrz rozniosła się
wieść o porwaniu drogocennej świętości, nikt z Trojan nie wątpił, że nadszedł dzień
ostatecznej klęski. Wszyscy opuścili ręce.
A w kilka dni później radość nie do wiary. Grecy odjeżdżają. Kto żyw, biegł na mury.
Oczom własnym nie wierzono. Okręty greckie kołysały się na morzu. Obóz był pusty. Na
wszystkich statkach ozwały się trąby, podniesiono żagle, wiosła zaryły się w spienioną wodę i
czarne kadłuby jęły się odsuwać w błękitną przestrzeń. Trojanie wysypali się na równinę. Na
opuszczonych okopach greckich bawiły się dzieci trojańskie. W dolinie Skamandra nie było
już ani jednego namiotu nieprzyjacielskiego. Tylko ślady: stare żelaziwo — kości zjedzonych
wołów — brudne szmaty. Fale, bijące o wybrzeże, zbierały te odpadki.
I nowe dziwo: za kurhanem Achillesa drewniany koń. Trojanie się zbiegli,
obmacywali, ostukiwali — nic. Wielki, jak machina wojenna, koń wyrobiony z drzewa. Ktoś
doradził, żeby tę zdobycz wprowadzić do miasta. Zgodzili się, przyklasnęli. Oczywiście!
Wtem nadbiega kapłan Laokoon z dwoma synami, krzyczy, perswaduje, błaga: nie brać,
zniszczyć, spalić, to może być jakiś podstęp. Jaki podstęp? — śmieją się. Wychodzą z morza
dwa węże ogromne, rzucają się na kapłana i w oczach wszystkich, razem z jego synami,
duszą go, pożerają. Oto znak boży. Bluźnił, więc go bogowie ukarali. Przyniesiono powrozy.
Ciągną drewnianego konia do miasta. Jasnowidząca Kasandra krzyczy: nie puszczać!
Wariatka. Koń jest tak ogromny, że trzeba wiązanie muru rozebrać, aby go można było
wtoczyć. Rozwalają mur i ciągną konia na zamek — jako ofiarę bogini Atenie. A potem
zabawa. Piją, tańczą, śpiewają. Noc. Sen pokrywa miasto.
Tak, to był podstęp. Miał słuszność kapłan Laokoon. W brzuchu drewnianego konia
siedziało dwunastu najprzedniejszych rycerzy achajskich z Odyseuszem, który podstęp
wymyślił. W nocy wyszli, otworzyli bramy miasta. Okręty, ukryte za pobliską wysepką Tenedos,
wróciły. Grecy wpadli do Troi. Zaczęła się rzeź. Zdawało się, że bogowie zapomnieli o
Trojańczykach. Ginął każdy, kto wpadł w ręce zdobywców — zarówno stuletni król Priam,
jak i Hektorowe niemowlę, Astianaks. Kobiety wiązano i brano w niewolę.
Menelaos wpadł do domu, gdzie mieszkała Helena. Zabił Deifoba i jak burza
przeleciał po jego trupie do wewnętrznych komnat pałacu. Nagle otworzyły się jakieś drzwi
— na progu stała Helena, bardzo blada. Przez jedną chwilę wisiał nad jej głową błyszczący
miecz męża. Lecz prawie natychmiast wysunął się z omdlałej dłoni i upadł z brzękiem na
kamienną posadzkę. Na widok tej cudnej, tak kochanej i tak wytęsknionej kobiety odeszła
Menelaosa moc i żądza karania. Małżonków pogodziła słodka bogini Afrodyta.
Powrót bohaterów
Niektórzy z wodzów w kilka dni po zburzeniu Troi powrócili do ojczyzny. Stary
Nestor, Diomedes i syn Achillesa, Neoptolemos, najwcześniej. Również król Agamemnon
bez przeszkód dobił do argolidzkich wybrzeży.
Wojsko rozesłał do domów i z własną gwardią, z jeńcami wojennymi, z wozami
ciężkimi od łupów przedzierał się białymi drogami ku wzgórzom mykeńskim. Gdy z wysokiej
strażnicy dano znak, że na równinie widać poczty królewskie, zamek ogarnął się w ciszę
pełną trwogi i oczekiwania. Królowa Klitajmestra zdradziła swego męża. Od kilku lat nie
nadchodziły z Troi żadne wieści. Powszechnie myślano, że Agamemnon wraz z całą wyprawą
zginął, Klitajmestra uważała się za wdowę i oddała swą rękę pięknemu Ajgistosowi
(Egistowi). Skrzypienie wozów królewskich na drodze brzmiało w uszach obojga
winowajców jak zgrzyt piasku w klepsydrze odmierzającej im ostatnie godziny. Spojrzeli po
sobie i bez słów, jednym błyskiem oczu, uknuli plan. Klitajmestra wyszła na dziedziniec
witać męża. Agamemnon. był zmęczony. Przygotowano mu kąpiel w łazience. Ledwo wszedł
do wanny, wpadli oboje: Ajgistos i Klitajmestra. Siekierami zarąbali bezbronnego.
Na tronie Atrydów zasiadł przybłęda Ajgistos. Lud szemrał, ale giął kark w twardym
jarzmie. Tymczasem na obczyźnie dorastał mściciel: syn Agamemnona, Orestes. W pałacu
mykeńskim chowała się jego siostra, Elektra, przejęta myślą o zemście. Nareszcie Orestes
przybył do Myken. Spotkał się z siostrą przy grobie ojca. Postanowiono, że Elektra
wprowadzi go do pałacu, nie mówiąc, kim jest. I znowu krew oblała tron Atrydów: Orestes
zabił Ajgista i matkę.
Matkobójcę opadły nieustępliwe wyrzuty sumienia. Biegły za nim Erynie, goniąc go z
miejsca na miejsce uderzeniami biczów splecionych ze żmij jadowitych. Każdy nieokreślony
przedmiot przybierał postać Klitajmestry, a jej skrwawiona twarz pojawiała się przed nim w
tych krótkich chwilach, gdy go nachodził sen ciężki i dręczący. Nareszcie dowlókł się przed
ołtarz Apollina w Delfach. Bóg kazał mu iść do Aten, gdzie nastąpi kres jego cierpień. Jakoż
odbył się tam sąd nad matkobójcą i równą ilość głosów za i przeciw, rozstrzygnęła na korzyść
Orestesa bogini Atena.
Lecz dusza Orestesa pozostała chora. Wyrocznia doradziła mu, żeby pojechał na
Krym i sprowadził stamtąd cudowny posąg Artemidy, który go uleczy. Syn Agamemnona
wybrał się w drogę z nieodstępnym przyjacielem Pyladesem. Ledwo stanęli na ziemi taurydzkiej,
porwali ich strażnicy, zakuli w kajdany i przywiedli przed kapłankę Artemidy.
Istniało tam bowiem prawo nakazujące wszystkich cudzoziemców zabijać na ofiarę bogini.
Kapłanką była siostra Orestesa, ta sama Ifigenia, którą Artemida zabrała sprzed ołtarza w
Aulidzie. W ponurej świątyni nastąpiło poznanie między bratem a siostrą, i w nocy wszyscy
troje uciekli unosząc ze sobą cudowny posąg.
Menelaos nie wiedział o tym, co zaszło w Mykenach. Wypłynął z Troi wcześniej od
Agamemnona, lecz wiatr przeciwny zapędził go na manowce długich wędrówek. Przez
siedem lat kołatał się po morzu. Był w Egipcie i w Fenicji, a wszędzie uzbierał sporo złota
bądź handlem, bądź z darów gościnności albo po prostu grabieżą. Gdy wrócił do Sparty, stary
zamek pradziadów tak przyozdobił, że na zewnątrz obronny, wewnątrz lśnił jak błysk słońca
lub księżyca migotanie, W malowanych pokojach było pełno złota, kości słoniowej i
osobliwego bursztynu, który za wielką cenę sprowadzano znad mórz północnych, osłoniętych
mgłą i legendą. Szczęśliwy król żył długo u boku Heleny, od czasu powrotu — małżonki
przykładnej, a zawsze jednako pięknej. Ilekroć zjechali się goście, schodziła ze swoich
komnat, strojna i pachnąca, zasiadała przy mężu z robótką i opowiadała, co się działo w
mieście Priama, gdy wojska greckie stały na równinie.
Po śmierci Menelaosa rodzina wypędziła Helenę z zamku spartańskiego. Wygnana
królowa schroniła się do swojej dawnej przyjaciółki, Polikso, na wyspę Rodos. W czasie
drogi zatrzymała się w Lindos i złożyła w świątyni Ateny bursztynowy odlew swej prawej
piersi, na znak skruchy i żalu za grzechy. Lecz na Rodos nie zaznała spokoju. Polikso
nienawidziła Heleny, albowiem jej mąż poległ pod Troją walcząc w szeregach Greków.
Kiedy raz Helena udała się do kąpieli, Polikso wysłała do niej służące, przebrane za Erynie.
Przyszły czarno ubrane, z wężami w ręku, rzuciły się na nią, związały powrozami i powiesiły
na drzewie. Helena umarła z myślą, że w istocie piekielne potwory za życia wymierzyły jej
karę. Ale w wiele lat później mieszkańcy Rodos zaczęli jej oddawać cześć boską i drzewo, na
którym umarła, uważali za święte. W pewne dni namaszczali je oliwą i zawieszali na nim
wieńce.
Tułaczka Odyseusza
Kiedy wybuchła wojna, Odyseuszowi piękna Penelopa właśnie urodziła syna. Kołysać
dziecko, słyszeć jego pierwsze gaworzenie, brać je na ręce i nieść do dziadka Laertesa,
siedzieć w cieniu drzew i patrzeć na żonę karmiącą niemowlę, pod wieczór odbierać raporty
zarządców i naczelnych pasterzy, jakie urodzaje, ile cieląt, a ile prosiąt przybyło, wyjść o
świcie do wilgotnego sadu i podcinać gałązki drzewek lub krzątać się dokoła winnych latorośli,
urządzić biesiadę z przyjaciółmi — mięso wyborne, chleb świeżutki, dobre wino —
posłuchać pieśni wędrownego śpiewaka lub opowiadań ludzi starych i bywałych — w takich
codziennych, zdrowych radościach zamykał się krąg wszystkich jego pragnień. Wojna,
odbierająca mu to wszystko nagle i gwałtownie, odrzucająca go w strony obce i dalekie —
wydawała mu się potworną niesprawiedliwością. Z początku udawał szaleńca, aby nie pójść.
Ale podstęp wykryto.
Porzucając żonę i syna Telemacha, obiecywał jak najrychlej powrócić. Tymczasem
lata mijały, a wojna trwała. Gdy wreszcie Troja padła, nie było w całym obozie greckim
człowieka, który by gorliwiej sposobił się do drogi. Odyseusz był przekonany, że najdalej za
dwa tygodnie, licząc konieczne postoje i nieoczekiwane przeszkody — dobije do brzegów
Itaki. Los pokierował inaczej.
Na morzu srożyła się burza. Huragan połamał maszty i poszarpał żagle. W jakiejś
przypadkowej przystani znalazło się schronienie, gdzie naprawiano uszkodzone okręty.
Przepłynęli całe Morze Egejskie, gdy nagle zerwał się wicher i zaniósł statki Odyseusza ku
nieznanym wybrzeżom. Był to kraj Lotofagów. Zamiast zboża rosły tam łany lotosów o
smaku tak wybornym, że kto skosztował owego czarodziejskiego ziela, nie chciał już wracać
do ojczyzny. Kilku towarzyszy Odyseusza zjadło parę lotosów i musiano ich gwałtem zabrać
na pokład, bo wydzierali się i krzyczeli, że zostaną.
Żeglując po Morzu Sycylijskim przybiły statki Odyseusza do ziemi ze wszech miar
urodzajnej, na której wypasały się nieprzeliczone stada kóz i owiec. Wszystko to należało do
cyklopów, olbrzymów o jednym oku w środku czoła. Najpotężniejszy wśród nich był
Polifem, syn Posejdona. Odyseusz wziął dwunastu towarzyszy, bukłak wybornego wina,
trochę zapasów i ruszył w głąb kraju chcąc poznać obyczaje dziwnych mieszkańców.
Pieczara, w której mieszkał Polifem, była pusta: gospodarza nie było w domu. Weszli tedy i
czekali. Przyszedł dopiero pod wieczór. Na jego widok struchlały im serca. Był wielki jak
góra. Zapędził trzodę do pieczary, a wejście zamknął głazem tak ogromnym, że dwadzieścia
cztery woły nie ruszyłyby go z miejsca. Wydoił kozy i owce, rozpalił ognisko i przy świetle
ujrzał w kącie gromadkę ludzi. Odyseusz powiedział, że nazywa się: Nikt, ale on nie słuchał,
tylko porwał dwóch, rozszarpał na kawałki i zjadł. Tak mu smakowało, że szpik z kości
wysysał. Na śniadanie zjadł znowu dwóch i obiecał Odyseuszowi — nazywał go: Nikt — że
go sobie na ostatek zachowa.
Syn Laertesa odparł, że umie ocenić ten zaszczyt, i poczęstował olbrzyma kubkiem
starego wina. Polifem nigdy nie pił nic równie doskonałego. Kazał sobie jeszcze raz nalać i
pił, aż go odeszła przytomność i runął powalony snem bezwładnym. Odyseusz rozpalił ogień,
włożył doń tęgi kół z drzewa oliwnego, a gdy się drzewo zajęło, wraził rozżarzoną głownię w
oko Polifema. Oślepiony cyklop ryczał z bólu, aż drżały ściany pieczary. Lecz nie mógł
pochwycić ani Odyseusża, ani jego towarzyszy, którzy zwinnie uciekali po zakamarkach
jaskini. Wtedy siadł przy wyjściu i czekał. Tymczasem chytry król Itaki obmyślił nowy
podstęp. Przywiązał siebie i towarzyszy pod brzuchami baranów i tak razem z trzodą
wymknął się z więzienia.
Na koniec przekonał się Polifem, że zdrajca uszedł. Zwołał swoich ziomków,
olbrzymich jak sam cyklopów, i prosił, żeby go pomścili. Oni zaś pytali, kto mu oko wypalił;
“Nikt! Nikt" — krzyczał Polifem, bo tak mu się Odyseusz przedstawił pierwszego dnia. Ale
wszyscy myśleli, że cyklop oszalał: mówi, że nikt mu oka nie wypalił, a jednocześnie wzywa
pomocy. I odeszli do swoich domów. Odyseusz zdążył wsiąść na okręty, a odbijając od
brzegu zaczął się przechwalać: “Słuchaj, cyklopie, jeśli ktokolwiek zapyta, kto cię oślepił,
powiedz: ten, co zburzył Troję, syn Laertesa!" Było to w złej chwili powiedziane. Polifem
stanął na wybrzeżu i zaczął się modlić do ojca swego: “Usłysz mnie, Posejdonie, władco
ziemi błękitno-grzywy, jeślim ja twój syn, a ty moim ojcem, spraw, aby Odys grodoburca nie
wrócił do domu. A jeśli mu przeznaczone wrócić do ziemi ojczystej, niechaj późno
przybędzie i w nędzy, straciwszy wszystkich towarzyszy, na cudzym okręcie, a w domu niech
go spotka niedola". Usłuchał go Posejdon i klątwa Polifema miała się spełnić co do słowa.
Zawinąwszy do wyspy Eolii, zjednał sobie Odyseusz króla Wiatrów, Eola, który tak
go polubił, że na odjezdnym dał mu miech skórzany, gdzie były zamknięte wszystkie wiatry.
Odyseusz mógł teraz spokojnie płynąć do domu, wypuściwszy z worka tylko wiatry
pomyślne. Jakoż dziewięć dni i dziewięć nocy żeglował bez żadnych przeszkód, pewny, że
dziesiątego dnia zobaczy dymy ojczystej Itaki. Ale gdy usnął w nocy, towarzysze zebrali się i
jęli radzić o tym tajemniczym miechu, w którym domyślali się wielkich skarbów. Wreszcie
postanowili się przekonać. Ledwo worek rozwiązali, wyleciały srogie wiatry, porwały okręty
i zapędziły je na dalekie przestwory morza.
Zaczął się nowy okres tułaczki. Po tygodniu dopłynęli do jakiejś wygodnej przystani,
gdzie Odyseusz uwiązał statki, a sam wdrapał się na szczyt najbliższego wiszaru. Nigdzie nie
widać było ani pól uprawnych, ani pasących się stad bydła, tylko w jednym miejscu unosiły
się gęste dymy i opary, jakby tam leżało ludne miasto. Posłano na zwiady dwóch ludzi, którzy
rychło przedarli się przez las do owego miasta. W pierwszym domu, do którego weszli,
mieszkał król potężnego ludu Lajstrygonów, a był to okrutny olbrzym. Porwał jednego z
przybyszów i zjadł na surowo. Drugi uciekł, co miał sił, bo mu ten dom zapachniał pieczarą
Polifema. Odyseusz nie zdążył przysposobić okrętów do drogi, gdy na wybrzeżu zaroiło się
od dzikich Lajstrygonów. Potworne głazy, gęsto jak grad, sypały się na okręty biednego
tułacza, niosąc śmierć załodze, łamiąc maszty, gruchocąc kadłuby, które nasiąkały wodą i
tonęły. Ocalał tylko statek Odyseusza: jedenaście innych, wraz z całą zdobyczą trojańską,
pochłonęło morze.
Okręt Odyseusza wymagał naprawy, ludzie potrzebowali wytchnienia i posiłku.
Przybili więc do wyspy, która wydała im się nie zamieszkaną. Lecz doświadczenie
nakazywało ostrożność. Podzielili się zatem na dwa oddziały. Odyseusz z połową załogi
został na statku, a reszta, dobrze uzbrojona, poszła w głąb lądu. Niedaleko wybrzeża, w
prześlicznej dolinie wyścielonej miękką trawą stał godny zamek z ciosowego kamienia.
Wokół przechadzały się oswojone lwy i wilki. Z pałacu słychać było słodkie śpiewanie. Był
to głos pani tej ziemi, córki Słońca, uroczej czarodziejki Kirke. Dojrzawszy gości w progu,
przerwała robotę na krosnach, wyszła do nich i zaprosiła na pokoje. Dała im jeść i pić, a kiedy
swój głód nasycili, wypędziła ich różdżką do obory. Wówczas spostrzegli, że czarownica
zamieniła ich w świnie.
Jeden z nich zdołał uciec w postaci ludzkiej i przybiegłszy do okrętu opowiedział
przygodę, Odyseusz wziął miecz i sam poszedł do pałacu. W drodze spotkał Hermesa, który
mu dał ziele zabezpieczające przed czarami. Kirke nakarmiła i napoiła syna Laertesa, a
widząc, że mu nie szkodzi posiłek przyrządzony na ziołach czarodziejskich, chciała go
dotknąć swą różdżką. Lecz on skoczył ku niej z mieczem. Czarownica padła na kolana i
prosiła o przebaczenie. Wróciła jego towarzyszom kształt ludzki, a była taka łagodna i kochająca,
że Odyseusz rok przesiedział w jej gościnnym odtąd pałacu. A kiedy odjeżdżał,
Kirke objawiła mu, że z woli bogów musi udać się na najdalsze krańce zachodu, gdzie jest
wejście do podziemia, wywołać duszę wróżbity Tejrezjasza i wziąć od niego rady na dalsze
życie.
Długo żeglował, zanim dotarł do mrocznej krainy Kimeryjczyków, którzy nigdy
słońca nie widzą. A gdy w końcu przybył do miejsca oznaczonego przez Kirke, wyciągnął
statek na brzeg i wraz z towarzyszami poszedł do gaju Persefony, gdzie było wejście do
podziemia. Mieczem wykopał dół w ziemi i zaczął obiaty: najpierw lał miód i mleko, potem
wino, wreszcie wodę, zmieszaną z odrobiną mąki. Wybrał kilka czarnych owiec, a
poderżnąwszy im gardła, krew wypuścił do ofiarnego dołu. Zapach świeżej krwi zwabił błędne
dusze zmarłych, które poczęły zlatywać się niby muchy. Każda z nich pragnęła napić się
krwi ciepłej, aby na chwilę odzyskać świadomość, myśl i słowo. Ale Odyseusz odpędzał je
mieczem, czekając na Tejrezjasza. Przyszedł na koniec, podpierając się złotym berłem, i
napojony krwią, wróżył. Przepowiedział mu dalszą tułaczkę i powrót do ojczyzny, a potem
rzekł: “I znowu musisz pójść na morze i wędrować wciąż dalej i dalej, póki nie spotkasz
takiego ludu, który nigdy nie widział morza i nie wie, co znaczy okręt albo wiosło, i nie
używa soli. Abyś się nie omylił, dam ci znak jeden: przechodzień, widząc cię z wiosłem na
ramieniu, powie, że niesiesz łopatę do przesiewania zboża. Wtedy wbij wiosło w ziemię, złóż
ofiarę Posejdonowi i wracaj do ojczyzny. Tam, u kresu szczęśliwej starości w twym państwie
kwitnącym, oczekiwać będziesz słodkiej śmierci, która do ciebie wyjdzie z morza".
Odszedł Tejrezjasz, przyszły inne dusze. Piły krew i rozmawiały. Najpierw matka,
Antikleja, później Agamemnon, Achilles, Patroklos, Antilochos, Ajaks. Przez otwór w ziemi
ujrzał Odys głąb piekieł: Minos, sędzia umarłych, siedział na tronie ze złotym berłem w ręce,
cień Oriona gonił po łąkach asfodelowych cienie zwierząt, jakby łowy sprawował. Tytios,
który ongi znieważył Latonę, leżał ogromny, rozciągnięty na ziemi, i dwa sępy darły z niego
trzewia... Odys nie mógł się dość wszystkiemu napatrzyć. Lecz zaczęły się ściągać takie dusz
gromady, że zdjęty przerażeniem bohater uciekł, spędził towarzyszy na pokład okrętu,
odczepił liny i odpłynął.
Wracał tą samą drogą, którą odbył w tamtą stronę, jadąc do podziemi z wyspy, gdzie mieszkała Kirke.
Raz jeszcze odwiedził swą przyjaciółkę, otrzymał od niej zapasy w jadle i napoju i cenne rady, jak wymijać
niebezpieczeństwa dalszej podróży. Pomyślny, łagodny wiatr zaniósł okręt Odyseusza do wyspy syren. Król
Itaki wiedział, co mu grozi. Syreny były to stwory morskie, do pół ciała piękne panny, resztę miały upierzoną
jak u ptaka. Zakrzywionymi szponami trzymały się skał nadwodnych i trzepotały skrzydłami. Miały głos tak
cudny, że kto je posłyszał, odkładał wiosło i zapominał o falach. Wtedy prądowiny znosiły łódź ku wyrwom,
między rafy, i rozbijały. Na wyspie syren bielały niezliczone kości zatopionych żeglarzy. Aby towarzysze nie
ulegli czarowi syreniego śpiewu, zalepił im Odyseusz uszy woskiem.
Sam zaś kazał się przywiązać do masztu mocnymi powrozami: “Gdybym płakał,
gdybym się rwał, gdybym was prosił, żebyście zdjęli ze mnie więzy — nie słuchajcie, ale
przywiążcie mnie jeszcze silniej".
Syreny wabiły żeglarzy najpiękniejszym śpiewem, ale załoga okrętu ich nie słyszała.
Odys zaś, widząc, że mijają te czarodziejki o słodkim głosie, stęskniony za ich śpiewem, pod
magicznym urokiem, szarpał trzymające go powrozy i czynił znaki, żeby go odwiązano. Nikt
go nie usłuchał. Tak przepłynęli. Lecz już czekała ich nowa, groźniejsza przygoda. Pomiędzy
wyspą Sycylią a wybrzeżem Italii otwierał się bardzo wąski przesmyk morza. Po obu jego
stronach były dwie skały. W jednej, stromej i gładkiej jak szklana góra, była pieczara, a w
niej mieszkała owa Skylla, w której niegdyś kochał się Glaukos. Potwór za zbliżeniem się
okrętu porywał z pokładu ludzi. W drugiej zaś skale, nad którą rosło drzewo figowe,
mieszkała Charybda, poczwara straszliwa, która trzy razy na dzień wciąga morze w swą
gardziel bezdenną i trzy razy wypluwa połkniętą wodę. Cokolwiek się zdarzy na powierzchni,
leci w rozwartą paszczę jak w otchłań, z której nie ma ratunku. Gdy statek Odyseusza
podjechał do tego miejsca, właśnie Charybda chłonęła w siebie spienione wody, z ogromnym,
żarłocznym bulgotem. Odys kazał wziąć się do wioseł i podpłynąć pod drugą skałę, pod
pieczarę Skylli. W tej chwili wysunęło się stamtąd sześć paszcz okrutnych i porwało z
pokładu sześciu towarzyszy. Była to strata konieczna, aby ocalić okręt i resztę załogi.
Wyminąwszy Charybdę, która z tej odległości nie mogła dosięgnąć statku, wyruszyli tułacze
w dalszą drogę, opłakując los sześciu przyjaciół.
Stamtąd dopłynęli do wyspy boga Słońca. Odyseusz, tknięty złym przeczuciem, chciał
ją wyminąć. Lecz załoga nie usłuchała. Ludzie byli pomęczeni i głodni. Wyciągnęli na brzeg
okręty i rzucili się na stado wołów, które się pasło na łące. Zabili co najtłustsze sztuki i zjedli.
W najlepszych humorach odczepili liny, podnieśli żagle i ruszyli w dalszą drogę. Wtem
słońce się zaćmiło i rozszalała taka burza, iż wszystkie statki zatonęły. Bóg Helios ukarał
świętokradców, którzy ważyli się zabić woły z jego stada. Ocalał tylko Odyseusz. Siedząc
okrakiem na belce, przez dziewięć dni walczył z nawałnicą. Na koniec na wpół nieżywego
fale wyrzuciły na piaszczysty brzeg wyspy Ogigii.
Rozbitka znalazła nimfa Kalipso. Mieszkanie miała w ślicznej grocie, dokoła której
rosły cyprysy, topole, osiki. Górą pięła się winna latorośl. Z czterech źródeł wybiegały
srebrne strumienie, a wiecznie zielone łąki pachniały fiołkami. Kalipso poiła Odyseusza
nektarem i karmiła ambrozją. Wrychle wrócił do sił i zdrowia. Okazało się wówczas, jak
pomimo lat, trudów i cierpień syn Laertesa był wspaniałym mężczyzną. Wysokiego wzrostu,
kark miał potężny, pierś szeroką, barki rozłożyste, lędźwie i nogi mocne. Czarne włosy
opadały mu na ramiona w bujnych, wijących się kędziorach. Boska wybawicielka obiecywała
mu nieśmiertelność, wieczną młodość, prosiła, żeby został jej mężem. A on po całych dniach
przesiadywał nad brzegiem morza i patrzył w stronę rodzinnej Itaki.
W ósmym roku tej miłosnej niewoli zjawił się nagle posłaniec bogów, Hermes.
Wszedł do pieczary. Na ognisku paliło się żywiczne drzewo cedrowe. Kalipso krzątała się
około krosien i śpiewała. Na widok przybysza z Olimpu zamilkła. W pokorze wysłuchała
rozkazu Dzeusa i wolniutko powlokła się nad morze szukać Odyseusza. Siedział, jak zwykle,
zapatrzony w siną odległość. Położywszy mu rękę na ramieniu, mówiła. Oto Dzeus rozkazuje,
by się sposobił do powrotu. Ona, mała, nic nie znacząca nimfa, nie może się sprzeciwiać woli
pańskiej. Łzy zbiegły jej po twarzy. Wspomniała dzień, kiedy go znalazła bez duszy na
brzegu i jak go później do życia przywiodła, i jak kochała. A on woli odjechać, woli porzucić
boginię i wracać do żony, która jest zwykłą kobietą.
Odyseusz stłumił w sobie radość, która mu piersi rozsadzała. Ledwo Kalipso odeszła,
zabrał się do roboty. W kilka dni sporządził mocną tratwę, której daleko było do pięknych
łodzi, z jakimi wyjechał pod Troję, ale która nagle wydała mu się i domem, i szerokim,
swobodnym światem. Kalipso dała mu zapasy na drogę i w milczeniu odeszła. Odbił się
wiosłem od skały przybrzeżnej i poddał się wiatrom i życzliwemu biegowi fal.
Samotnego wędrowca dojrzał na wielkiej przestrzeni wód Posejdon. Bóg przypomniał
sobie prośbę Polifema. Trójzębem wzburzył morze i kazał dąć wichrom. Przez dwa dni i dwie
okropne noce, wśród wycia huraganu i jaśnienia błyskawic Odys, znów pozbawiony statku,
jedynie siłą swych ramion opierał się przeraźliwej mocy bałwanów. Na koniec uczepił się
jakiegoś wybrzeża i w omdleniu padł w ilaste zasiąkla, porosłe rzadkimi krzakami.
Nazajutrz obudził go śmiech dziewcząt. Kilkanaście panien grało w piłkę nad
brzegiem morza. To królewna Nauzykaa, ukończywszy pranie bielizny, zabawiała się ze
swoimi dworkami. Kiedy Odyseusz wyszedł z krzaków — nagi, okryty mułem rzecznym,
straszny — dziewczyny uciekły. Została tylko królewna, w której litość dla nieszczęśliwego
człowieka zwyciężyła lęk. Dała mu jeść, pić i świeże szaty. Gdy się wykąpał i ubrał, z
nędzarza zmienił się w króla. Widząc go takim pięknym, przeprosiła Nauzykaa, że go nie
może wziąć ze sobą na wóz: powstałyby z tego plotki, gdyby ją zobaczono, jak jeździ po
mieście z obcym mężczyzną. Pokazała mu więc drogę do pałacu i odjechała.
Odyseusz znajdował się na Scherii, wyspie zamieszkałej przez Feaków. Z dala od
reszty ludzi wiodą oni życie zbożne i spokojne. Są wybornymi żeglarzami, lecz wyprawiają
się na morze jedynie dla przyjemności: nie znają ani handlu, ani wojen.
Okręty ich lecą po morzu prędzej niż myśli. Nie potrzebują steru, albowiem statki
posiadają własną duszę, która rozumie zamiary podróżników. Są to jakby okręty widma i
mkną wśród fal otoczone chmurami i mgłą. Nie wiedzą, co to niebezpieczeństwa; morze dla
nich jest zawsze gładkie i spokojne, Feakom życie upływa jakby na wiecznym ucztowaniu.
Lubią muzykę i wszystkie igrzyska, ubierają się bogato, mieszkają wspaniale, mają łóżka
miękkie, w których wypoczywają po ciepłej kąpieli. Wolą tańczyć niż wywijać mieczem lub
dzidą. Skołatanemu rozbitkowi Scheria wydawała się bajką, wylęgłą z tęsknot w długie
ponure godziny nawałnicy morskiej.
Pałac króla Alkinoosa miał ściany ze spiżu, a drzwi ze złota. Na wysokich
postumentach stały posągi młodzieńców z pochodniami, które zapalano, ilekroć uczty
przeciągały się do nocy. Po drugiej stronie pałacu był sad, gdzie grusze, figi, granaty, śliwy,
jabłonie rodziły przez cały rok wyborne owoce, albowiem w kraju Feaków nie znano zimy.
Gdy Odyseusz wszedł do sali biesiadnej, ujrzał książąt feackich, siedzących na ozdobnych
krzesłach, wyścielonych haftowanymi dywanami. Wszyscy pili, śmiali się i rozmawiali, a wesołemu
zebraniu przewodniczył król Alkinoos, na tronie, u boku swej małżonki. Syn Laertesa
opowiedział im swoje przygody, prosząc o statek, który by go zawiózł do Itaki. Król i
książęta złożyli mu dary tak bogate, że przewyższały wartością zdobycz trojańską przepadłą
na morskich włóczęgach. Na wygodnym łożu, które ustawiono na pokładzie statku, Odyseusz
zasnął zmożony trudami i nadzieją powrotu. Na sennych powiekach długo trwał obraz
smutnej Nauzykai, która go pożegnała milczącym spojrzeniem.
Odyseusz spał, gdy Feakowie przybili do Itaki. Wyniesiono więc śpiącego na brzeg, a skarby ukryto w
załomach skalnych. Słońce już było wysoko, gdy się obudził. Nie poznał własnej ziemi. Wtedy zjawiła się Atena
i otworzyła mu oczy i pamięć. Rwał się biec do domu, do żony, do syna. Bogini go powstrzymała. Trzeba być
ostrożnym. Wszyscy uważają go za zmarłego. Z sąsiednich wysp zjechali się młodzi książęta zalotnicy. Starają
się o rękę Penelopy i o dziedzictwo po zaginionym. Królestwo marnieje. Wierna żona już nie ma sił walczyć z
natarczywością zalotników. Zwodzi ich, jak może. Powiedziała, że nie wpierw wyjdzie za mąż, póki nie uszyje
szaty pośmiertnej dla ojca. Aby zyskać na czasie, szyła tę szatę coś ze dwa lata: co w dzień uszyła, to pruła nocą.
Na koniec podstęp się wydał. Książęta nalegają, aby któregoś z nich ostatecznie wybrała. Gdyby Odyseusz
zjawił się nagle wśród nich, zabiliby go niechybnie.
Bogini dotknęła tułacza różdżką czarodziejską. Członki skurczyły się, postać zgięła
się we dwoje, skóra obwisła na wychudłych piszczelach. Brudne, dziurawe łachmany okryły
żebraka, w którym nikt by się nie domyślił świetnego rycerza spod Troi. Przemieniony
Odyseusz wziął kostur, zarzucił na plecy biesagi i w przebraniu nędzarza ruszył na podbój
własnego domu i królestwa.
Jakoż nikt go nie poznał. Zachodził wszędzie swobodnie, karmiony miłosierną ręką,
jako żebrak, stojący pod opieką Dzeusa. Dopiero kiedy wszedł na dziedziniec swego pałacu,
stała się rzecz nieoczekiwana. Pod bramą, na kupie gnoju, leżał Argos — stare, bezsilne
psisko. Jadło go robactwo, głód dobijał. Nagle do jego parszywych, otępiałych uszu doleciał
głos znajomy. Spod mierzwy lat i nędzy wydobyły się wspomnienia dalekie, a przegniłe
chrapy porwały nieoczekiwanie spod łachmanów wędrownego żebraka — znajomą woń pana.
Poruszył się, chciał się przyczołgać do nóg Odyseusza, całym wysiłkiem psiej wierności
dźwignął się na zmartwiałe łapy — i zdechł.
Odyseusz wszedł do pałacu. Widział rozpustę zalotników i siedząc na progu świetlicy
żuł w milczeniu hańbę swego domu i myślał o zemście. Wreszcie nadeszła pora. Nazajutrz
odbywał się turniej o rękę Penelopy. W podłogę sali biesiadnej wbito jednym rzędem
dwanaście toporów. Każdy z zalotników brał ogromny łuk Odyseusza i próbował tak strzelić,
aby grot przeszedł przez otwory wszystkich, rzędem stojących toporów. Lecz nikt nie miał
nawet dość siły, aby napiąć łuk bohatera. Jeden drugiemu broń ze wstydem oddawał. Na
koniec żebrak, siedzący na progu, prosił, żeby i jemu pozwolono. Telemach, któremu ojciec
zdradził swą tajemnicę, kazał podać łuk. Nieznacznie zamknięto wszystkie wyjścia. Odyseusz
naciągnął łuk, aż cięciwa odbrzękła jaskółczym gwizdem, wypuścił strzałę i grot przeszedł
przez wszystkie topory.
Opadły zeń łachmany żebracze. Nagi, potężny, gniewny stał przy drzwiach niby bóstwo zemsty.
Podniósł łuk. Brał jedną strzałę po drugiej i szył w zbitą gromadę zalotników. A gdy skończył, odłożył broń,
wielce utrudzony. Służba wyniosła trupy ze sali, stoły i stołki z krwi obmyto, wymieciono, wykadzono siarką.
W górnych pokojach wszczął się rwetes. Penelopa spała. Przybiegła do niej stara
klucznica z krzykiem, że pan wrócił i wymordował zalotników. Królowa zeszła na dół.
Odyseusz siedział pod słupem, na środku pustej sali biesiadnej. Niedaleko stał syn Telemach,
wpatrzony w ojca. Oddzielony dwudziestu latami rozłąki, utrudzony krwawym żniwem,
którego właśnie dokonał, wydał się jej mąż jakimś obcym, dalekim, nie wiedziała, jak witać,
jak mówić. Dopiero gdy odświeżył się kąpielą, przebrał, zagadał o rzeczach im tylko obojgu
wiadomych — padła mu z płaczem w ramiona.
Pod jaworem na dziedzińcu lub w ogrodzie siadywali we czworo: stary ojciec Laertes,
Penelopa, Telemach i Odyseusz, który opowiadał wszystko, czego doświadczył: dzieje wojny
trojańskiej i swoją tułaczkę. Z dalekich stron zjeżdżali się krewni i znajomi albo i obcy ludzie,
żeby zobaczyć człowieka, który był w podziemiu i słyszał śpiew syren, i był kochankiem
nimf mieszkających w grotach tajemniczych. A gdy nadszedł czas, Odyseusz odczepił okręt i
odjechał na nową tułaczkę, wywróżoną przez Tejrezjasza, posłuszny bogom i przeznaczeniu.
Powrócił po wielu latach i osiadł w dworzyszczu — król z siwą brodą, czekający na śmierć,
która miała doń wyjść z morza.
Rzym
CHARAKTER RELIGII RZYMSKIEJ
Pierwotna religia rzymska zasadniczo różniła się od greckiej. Trzeźwi Rzymianie,
których uboga fantazja nie stworzyła eposu narodowego na podobieństwo Iliady i Odysei, nie
znali również mitologii. Ich bogowie mieli w sobie mało życia. Były to postacie nieokreślone,
bez rodowodu, bez owych związków małżeńskich, ojcowskich i synowskich, które bogów
greckich łączyły w jedną wielką rodzinę. Nie mieli nawet często imion prawdziwych, lecz
jakby przydomki określające granice ich władzy i działania. Nie otaczały ich żadne legendy.
Ów brak podań, w którym upatrujemy dzisiaj pewien niedostatek twórczego popędu, w
oczach starożytnych uchodził za chlubę Rzymian, uważanych za najpobożniejszy naród. Sami
Grecy podziwiali tę religię, która nie posiadała mitów uwłaczających czci i dostojeństwu
bóstwa. Świat rzymskich bogów nie znał Kronosa, który okaleczył ojca i pożerał własne
dzieci, nie znał zbrodni ani występków.
W najdawniejszej religii rzymskiej objawiała się prostota pracowitych chłopów i
pasterzy, zajętych wyłącznie codziennymi sprawami swego skromnego życia. Z głową
pochyloną ku bruździe, którą wyorywała jego drewniana socha, i ku łąkom, na których pasły
się jego trzody, nie czuł pierwotny Rzymianin chęci odwracania oczu ku gwiazdom: nie czcił
ani słońca, ani księżyca, ani tych wszystkich zjawisk niebieskich, które wypełniły swoją
tajemnicą wyobraźnię innych ludów indoeuropejskich. Dość było dla niego tajemnic
zawartych w najzwyklejszych sprawach życiowych i w najbliższym otoczeniu. Kto by
przeszedł przez starożytną Italię, ujrzałby ludzi modlących się w gajach, ołtarze na polu
uwieńczone kwiatami, groty ubrane zielenią, drzewa ozdobione rogami i skórami zwierząt,
których krew nasycała rosnącą pod nimi murawę, wzgórza szczególną czcią otoczone,
kamienie namaszczone oliwą. Wszędzie widziało się jakieś bóstwo i nie darmo powiedział
jeden z pisarzy łacińskich, że w tym kraju łatwiej spotkać boga niż człowieka.
W rozumieniu Rzymianina życie ludzkie we wszystkich, choćby najdrobniejszych
okolicznościach podlegało władzy i opiece rozmaitych bogów, tak że człowiek na każdym
kroku czuł zależność od jakiejś siły wyższej. Obok takich bóstw, jak Jowisz lub Mars, których
potęga zataczała coraz szersze kręgi, istniała nieprzebrana moc bogów mniejszych,
opiekuńczych duchów poszczególnych czynności w życiu lub gospodarstwie. Szczupły obręb
ich działania dotyczył jedynie pewnych momentów w uprawie roli, wzroście zboża, chowie
bydła, w bartnictwie, w życiu człowieka. Vaticanus otwierał dziecku usta do pierwszego
krzyku, Cunina była opiekunką kołyski, Rumina troszczyła się o pokarm niemowlęcia, Potina
i Edusa uczyły dziecko jeść i pić po odłączeniu od piersi, Cuba czuwała nad jego
przenoszeniem z kołyski do łóżeczka, Ossipago pilnowała, by kości dziecka należycie się
zrastały, Statanus uczył je stać, a Fabulinus mówić; Iterduca i Domiduca prowadziły dziecko,
które po raz pierwszy wychodziło z domu.
I tak było ze wszystkim. Każde niepowodzenie, choćby najbłahsze, i każde
powodzenie, choćby najniklejsze, mogło być objawem gniewu lub zadowolenia bóstwa.
Rzymianin znał boginię Febris — od gorączki, boga Verminus, zsyłającego robaki na bydło,
obchodził święto moli i myszy, stawiał kaplice bogini kaszlu. Nieraz śmiano się z tej
przesadnej drobiazgowości: “Każdy w swoim domu — powiada św. Augustyn — ma jednego
odźwiernego, i ten w ogóle wystarcza, ponieważ jest człowiekiem. Ale oni tu aż trzech bogów
umieścili: podwoje oddali pod opiekę Forculusa, zawiasy bogini Cardea, a próg bogu
Limentusowi. Widocznie ów Forculus nie potrafił strzec jednocześnie i zawiasów, i progu!"
Te wszystkie bóstwa były zupełnie bezosobowe. Rzymianin nie ośmielił się twierdzić, że z całą
pewnością zna właściwe imię boga lub że umie odróżnić, czy jest to bóg, czy bogini. W modlitwach
zachowywał tę ostrożność. Mówił: “Jowiszu Najlepszy, Największy, czy też jakim innym imieniem chcesz być
nazywany", a składając ofiarę: “Czyliś ty bóg, czy bogini, czy mężczyzna, czy kobieta". Na Palatynie do dziś
stoi ołtarz, na którym nie wypisano żadnego imienia, tylko wymijającą formułę: “bogu lub bogini, mężczyźnie
lub kobiecie", i już sami bogowie mieli rozstrzygać, komu należą się ofiary składane na tym ołtarzu. Dla Greka
podobny stosunek do bóstwa byłby niepojęty. On wiedział doskonale, że Dzeus jest mężczyzną, a Hera kobietą, i
ani przez chwilę nie miał co do tego wątpliwości.
Bogowie rzymscy nie schodzili na ziemię i nie ukazywali się ludziom tak chętnie jak
greccy. Trzymali się z dala od człowieka i nawet gdy mieli go przed czymś ostrzec, nigdy nie
jawili się bezpośrednio: słyszano wówczas z głębi gajów, z mroku świątyń lub ciszy pól nagłe
tajemnicze wołania, którymi bóg dawał znaki ostrzegawcze. Między bogiem a człowiekiem
nie dochodziło nigdy do poufałości. Odys przekomarzający się z Ateną, Diomedes walczący z
Afrodytą, wszystkie kłótnie i miłostki bohaterów greckich z Olimpem — były dla
Rzymianina niezrozumiałe. Jeżeli w czasie ofiary lub modlitwy Rzymianin zakrywał głowę
płaszczem, czynił to zapewne nie tylko dla większego skupienia, lecz również z obawy, by
nie spojrzeć w twarz boga, gdyby temu spodobało się nagle stanąć w jego pobliżu.
Wszystko, co w najdawniejszym Rzymie wiedziano o bogach, streszczało się
właściwie w tym, jak ich czcić należy i w jakiej chwili wzywać ich pomocy. Doskonale i
ściśle opracowany system ofiar i obrzędów wypełniał całe życie religijne Rzymian.
Wyobrażali sobie, że bogowie są podobni do pretorów i że wobec nich, jak wobec sędziego,
przegrywa sprawę ten, kto nie zna się na formalnościach urzędowych. Istniały zatem księgi, w
których wszystko było przewidziane i gdzie znaleźć można było modlitwy na wszelkie
okoliczności. Przepisy musiały być dokładnie przestrzegane i lada przeoczenie niweczyło
błogie skutki służby bożej.
Rzymianin trwał w ciągłej obawie, że nie spełni obrzędów jak należy. Najmniejsze
opuszczenie w modlitwie, jakiś ruch niewskazany, nagła przeszkoda w tańcu religijnym,
zepsucie się instrumentu muzycznego podczas składania ofiary — wystarczało, aby ten sam
obrzęd powtórzyć na nowo. Bywały wypadki, że zaczynano tak ze trzydzieści razy od
początku, dopóki ofiar nie dokonano zadowalająco. Przy odprawianiu modłów błagalnych
kapłan musiał uważać, żeby nie opuścić jakiegoś wyrazu albo żeby nie wypowiedzieć go w
niewłaściwym miejscu. Dlatego kto inny czytał najpierw, a kapłan za nim słowo w słowo
powtarzał, czytającemu zaś przydany był pomocnik do uważania, czy ów dobrze czyta. Był
też osobny sługa kapłański, który pilnował, aby obecni zachowywali milczenie, a
jednocześnie trębacz dął z całych sił w trąbę, aby nic innego nie słyszano prócz słów
wypowiadanej modlitwy.
Z tą samą ostrożnością i sumiennością przeprowadzano wszelkie wróżenia, które u
Rzymian miały wielkie znaczenie, zarówno w życiu publicznym, jak i prywatnym. Przed
każdą ważniejszą czynnością badano wpierw wolę bogów, objawiającą się rozmaitymi
znakami, które spostrzegać i objaśniać umieli kapłani nazywani augurami. Grom lub
błyskawica, nagłe kichnięcie, upadek jakiegoś przedmiotu w świętym miejscu, atak epilepsji
na placu publicznym, wszelkie podobne zjawiska, nawet najbardziej błahe, ale zachodzące w
niezwykłej albo doniosłej chwili, nabierały znaczenia przestrogi boskiej. Najulubieńszym
sposobem było wróżenie z lotu ptaków. Gdy senat lub konsulowie mieli powziąć jakieś postanowienie,
wydać wojnę, ogłosić pokój, obwieścić nowe prawa, zwracali się przede
wszystkim do augurów z zapytaniem, czy chwila jest po temu sposobna. Augur zaś składał
ofiarę, modlił się, a o północy szedł na Kapitol, najświętsze wzgórze Rzymu, i z twarzą
zwróconą ku południowi patrzył w niebo. O świcie przelatywały ptaki. A on według tego, z
której strony nadleciały, jakie były i jak się zachowały — wróżył, czy rzecz zamierzona
wypadnie pomyślnie, czy niepomyślnie. Chowano również kury w klatkach i przed ważnymi
wypadkami kolegium kapłanów rzucało im ziarna. Jeżeli kury jadły chciwie, było to dobrym
znakiem, jeżeli zaś odwracały się od jadła — wróżyło klęskę. Te grymaśne kury rządziły
najpotężniejszą rzecząpospolitą i wodzowie w obliczu nieprzyjaciela musieli podlegać ich
kaprysom.
Tę pierwotną religię zwano religią Numy, od imienia drugiego z siedmiu królów
rzymskich, któremu przypisywano ustanowienie najważniejszych urządzeń religijnych. Była
ona bardzo prosta, pozbawiona wszelkiej okazałości, nie znała ni posągów, ni świątyń. Nie
przetrwała długo w stanie czystym i dzisiaj z trudem możemy sobie odtworzyć jej obraz
zatarty późniejszymi wpływami. Przenikały do niej wyobrażenia religijne ludów sąsiedzkich,
obcy bogowie z łatwością znajdowali gościnność w Rzymie. Było bowiem zwyczajem
Rzymian, że po podbiciu jakiegoś miasta przesiedlali do swojej stolicy bogów zwyciężonych,
chcąc ich sobie zjednać i uchronić się przed ich gniewem.
Oto w jaki sposób Rzymianie zapraszali do siebie np. bogów kartagińskich. Kapłan wygłaszał uroczyste
zaklęcie: “Czyś jest bogiem, czy boginią, ty, który roztaczasz opiekę nad narodem i państwem Kartagińczyków;
ty, który przyjąłeś opiekę nad tym miastem, do ciebie modły zanoszę, tobie cześć oddaję, was o łaskę proszę,
abyście naród i państwo Kartagińczyków opuścili, abyście porzucili ich świątynie, abyście od nich odeszli.
Przejdźcie do mnie, do Rzymu. Niech nasze miasto i świątynie będą wam przyjemniejsze. Łaskawi bądźcie i
przychylni dla mnie i dla narodu rzymskiego, i dla naszych wojowników tak, jak tego chcemy i jak to rozumiemy.
Jeśli tak uczynicie, przyrzekam, że wzniosę wam świątynię i sprawię igrzyska".
Zanim Rzymianie zetknęli się bezpośrednio z Grekami, którzy tak przemożny wpływ
wywarli na późniejsze ukształtowanie się ich pojęć religijnych, inny lud, bliższy terytorialnie,
dał odczuć pierwotnym Rzymianom swą wyższość umysłową. Byli to Etruskowie, naród
niewiadomego pochodzenia, których dziwna kultura, przechowana do dziś w tysiącznych
zabytkach, przemawia do nas niezrozumiałym językiem napisów, niepodobnych w swym
brzmieniu do żadnej mowy na świecie.
Zajmowali północno-zachodnią część Italii, od Apeninów do morza — kraj żyznych
dolin i słonecznych wzgórz, zbiegający ku Tybrowi, rzece, która ich połączyła z Rzymianami.
Bogaci i potężni, panowali Etruskowie nad olbrzymim szmatem ziemi z wysokości swoich
miast obronnych, stojących na stromych, niedostępnych górach. Ich królowie ubierali się w
purpurę, siedzieli na krzesłach wykładanych kością słoniową, a otaczała ich straż honorowa,
nosząca jako broń — pęk rózg z zatkniętym weń toporem. Etruskowie mieli flotę i od bardzo
dawna utrzymywali stosunki handlowe z Grekami na Sycylii i na południu Italii. Od nich
wzięli pismo i wiele wyobrażeń religijnych, które jednak po swojemu przekształcili.
O bogach etruskich mało da się powiedzieć. Spośród ich wielkiej liczby wybija się na
czoło trójca: Tini, bóg piorunów w rodzaju Jowisza, Uni, bogini-królowa, podobna do
Junony, i skrzydlata bogini Menrfa, odpowiadająca łacińskiej Minerwie, a więc razem
wziąwszy, prototyp sławnej trójcy kapitolińskiej. Czcili z przesadnym nabożeństwem dusze
zmarłych, jako istoty żądne krwi i okrutne. Na grobach zabijali ludzi na ofiarę i pierwsi dali
Rzymowi przykład walk gladiatorów, które w początkach były objawem kultu zmarłych.
Wierzyli w rzeczywiste piekło, dokąd dusze sprowadza starzec na pół zwierzęcej postaci, ze
skrzydłami, uzbrojony w ciężki młot — Charun. Na malowanych ścianach grobów etruskich
przesuwa się pełno podobnych demonów: Mantus, król piekieł, również skrzydlaty, w koronie
na głowie, z pochodnią w ręce; Tuchulcha, potwór o dziobie orła i uszach osła, który zamiast
włosów ma węże na czaszce — i wiele innych, oblegających złowrogą czeredą biedne,
zalęknione dusze ludzkie.
Legendy etruskie podają, że razu pewnego, w okolicy miasta Tarkwinie, w chwili gdy
chłopi orali ziemię, wyszedł z wilgotnej bruzdy człowiek, który miał postać i twarz dziecka, a
włosy i brodę siwą jak u starca. Nazywał się Tages. Kiedy się tłum zebrał dokoła niego,
zaczął dyktować przepisy wróżenia i ceremonii religijnych. Król tych okolic kazał ze słów
Tagesa ułożyć księgę. Odtąd Etruskowie uważali siebie za lud najlepiej powiadomiony o tym,
jak należy korzystać ze znaków i przepowiedni boskich. Specjalni kapłani, haruspikowie,
zajmowali się wykładaniem wróżb. Gdy zwierzę zabijano na ofiarę, oglądali pilnie jego
wnętrzności: kształt i położenie serca, wątroby, płuc, i wedle pewnych zasad przepowiadali
przyszłość. Wiedzieli, co oznacza każda błyskawica, i po jej barwie poznawali, od którego
boga pochodzi. Stworzyli z tego całą naukę, olbrzymi skomplikowany system zjawisk nadprzyrodzonych,
który później wprowadzili do Rzymu.
KULT ZMARŁYCH I BÓSTWA DOMOWE
Duchy przodków nazywali Rzymianie manes — czyste, dobre duchy. Było w tej nazwie więcej
pochlebstwa niż istotnej wiary w dobroć dusz umarłych, które po wszystkie czasy i u wszystkich ludów budziły
lęk. Każda rodzina czciła duchy własnych przodków, a w dniach 9, 11 i 13 maja obchodzono powszechne
Lemuria — święto mar — i wierzono, że w te dni dusze wychodzą z grobów i błądzą po świecie w postaci
upiorów, które nazywano lemurami lub larwami. W każdym domu ojciec rodziny wstawał o północy i boso
chodził po wszystkich pokojach, odpędzając duchy. Po czym mył ręce w wodzie źródlanej, wkładał do ust ziarna
czarnego bobu, które następnie przerzucał przez dom, nie oglądając się za siebie. Przy czym dziewięć razy
wymawiał takie zaklęcie: “To wam oddaję i tym bobem wykupuję siebie i swoich". Duchy zaś niewidzialne idą
za nim i zbierają bób rozrzucony po ziemi. Gdy się to dzieje, głowa rodziny znów się obmywa wodą, bierze
miedzianą miednicę i bije w nią z całych sił, prosząc, aby duchy dom jego opuściły.
W dniu zaś 21 lutego było inne święto, zwane Feralia, podobne do słowiańskich Dziadów; w tym dniu
zastawiano uczty dla zmarłych.
Duchy nie wymagają zbyt wiele, od hojnych ofiar milsza jest dla nich tkliwa pamięć
żyjących. Można im złożyć w darze dachówkę z wieńcem uwiędłym, chleb rozmoczony w
winie, trochę fiołków, parę ziarn pszenicy, szczyptę soli. Nade wszystko zaś pomodlić się do
nich sercem gorącym. I trzeba o nich pamiętać. Raz, podczas wojny, zapomniano odprawić
Feralia. Miasto nawiedził pomór, a po nocach wychodziły z grobów dusze całymi gromadami
i głośnym płaczem napełniały ulice. Skoro im jednak złożono ofiary, wróciły do ziemi, a
pomór ustał. Krainą umarłych był Orcus, jak u Greków Hades, podziemne, głębokie pieczary
w niedostępnych górach. I tak samo zwał się władca tego królestwa mar. Nie znamy jego
wizerunku, bo nigdy go nie miał, żadnej również świątyni, żadnego kultu. Niedawno
natomiast odkryto na stoku Kapitolu świątynię innego bóstwa śmierci, Veiovis, którego imię
jakby oznaczało zaprzeczenie dobroczynnej siły Jowisza.
W bliskim pokrewieństwie z duchami przodków pozostają geniusze, przedstawiciele
siły życiowej mężczyzny, i junony, będące czymś w rodzaju aniołów-stróżów kobiet. Każdy
człowiek, zależnie od płci, ma swego geniusza lub swoją junonę. Z chwilą przyjścia na świat
geniusz wstępuje w człowieka, a opuszcza go w godzinę śmierci, po czym staje się jednym z
manów. Geniusz czuwa nad człowiekiem, pomaga mu w życiu, jak może i umie, i dobrze jest
w ciężkich chwilach zwracać się doń jako do najbliższego orędownika. Niektórzy znów
utrzymywali, że człowiek, rodząc się, dostaje dwóch geniuszów: jeden namawia go ku dobremu,
drugi zaś prowadzi do złego i zależnie od tego, za którym z nich się pójdzie, po śmierci
spotyka człowieka los błogosławiony lub kara. Lecz była to już raczej teologia niż wiara
powszechna. W dniu urodzin składał każdy swemu geniuszowi ofiarę. Geniusza
przedstawiano albo pod postacią węża, albo w stroju obywatela rzymskiego, w todze, z
rogiem obfitości.
Do tej samej rodziny duchów opiekuńczych należą lary, które czuwają nad polem i chatą wieśniaka.
Nie było w Rzymie kultu bardziej popularnego nad kult larów. Każdy w swoim domu modlił się i czcią nabożną
otaczał te bożki dobre, którym przypisywał wszelkie powodzenie, zdrowie i szczęście rodziny. Wyjeżdżając
żegnał się z nimi, powracając, od nich zaczynał powitanie. One patrzyły nań od dzieciństwa ze swojej kapliczki
ustawionej koło ogniska domowego, były obecne przy każdej wieczerzy, dzieliły ze wszystkimi domownikami
ich radość i smutki. Ile razy rodzina zasiadała do stołu, pani domu najpierw larom dawała porcyjkę, a w
specjalnie im poświęcone dni składała w ofierze wieniec świeżych kwiatów. Kult larów, z początku ograniczony
do poszczególnych domów, rozszerzył się na miasto i jego dzielnice i na całe państwo. Na skrzyżowaniu ulic
stały kapliczki larów dzielnicowych. Mieszkańcy okoliczni otaczali je wielkim szacunkiem. Corocznie, w
pierwszych dniach stycznia, obchodzono święto larów dzielnicowych. Była to wielka uciecha dla prostego ludu.
Pojawiali się komedianci i grajki, atleci i śpiewacy. Bawiono się wesoło i niejeden dzban wina wychylono za
zdrowie larów.
W tej samej kapliczce, razem z larami, czczone były przy ognisku domowym równie dobroczynne
bóstwa, penaty. Opiekowały się one spiżarnią. Chcąc zrozumieć pierwotny kult larów i penatów, trzeba sobie
uprzytomnić najdawniejszy dom rzymski, chatę wieśniaczą z jedną główną izbą, świetlicą, atrium. W atrium
stało ognisko, na którym gotowano i które zarazem ogrzewało mieszkańców, głównie skupionych w tej
komnacie. Przed ogniskiem stał stół, dokoła którego wszyscy zasiadali do wspólnego posiłku. Przy śniadaniu,
obiedzie i wieczerzy stawiano penatom na ognisku miseczkę z jedzeniem, z wdzięczności za dostatek domowy,
którego one były stróżami. Przez tę ofiarę nabierały wszystkie potrawy znaczenia pewnej świętości i jeśli na
ziemię upadła bodaj kruszynka chleba, trzeba ją było podnieść nabożnie i wrzucić do ognia. Państwo uważano
za wielką rodzinę, były więc i penaty państwowe, czczone w jednej świątyni z Westą.
Spokrewniona samym imieniem z grecką Hestią, była Westa również uosobieniem
ogniska rodzinnego. Czczono ją w każdym domu i w każdym mieście, a najwięcej w samym
Rzymie, gdzie świątynia jej była niejako ośrodkiem stolicy, a przez nią całego państwa. Kult
Westy był prastary i wielce czcigodny. Świątynia wraz z gajem leżała na stoku Palatynu, ku
Forum, tuż przy Via Sacra, przy tej drodze świętej, którą szły pochody triumfalne
zwycięskich wodzów. Obok było tzw. atrium Vestae, jak byśmy dziś powiedzieli — klasztor
westalek. A nie opodal stała Regia, mieszkanie arcykapłana (pontifex maximus); nazywano je
“pałacem królewskim", dlatego że ongi król tam mieszkał, a będąc najwyższym kapłanem był
jednocześnie bezpośrednim zwierzchnikiem westalek.
Sama świątynia była mała, okrągła, przypominająca swym wyglądem pierwotne chaty z gliny
najdawniejszych, wieśniaczych jeszcze mieszkańców Rzymu. Dzieliła się na dwie części: w jednej płonął ów
wieczny ogień Westy, i ta była dostępna za dnia dla wszystkich, nocą zaś nie wolno było tam wejść żadnemu
mężczyźnie, druga część, niejako “święte świętych", była zakryta przed oczyma ludzi i nikt nawet dobrze nie
wiedział, co się tam mieści. Przechowywano w niej pewne tajemnicze świętości, od których zależało szczęście
Rzymu. W samej świątyni nie było posągu Westy; stał on w przedsionku, wykonany według wzoru greckiej
Hestii.
Służbę w świątyni pełniły westalki, których było sześć. Wybierał je pontifex maximus
z najlepszych rodzin arystokratycznych. Dziewica wstępowała do klasztoru między 6 a 10
rokiem życia i pozostawała w nim przez lat trzydzieści, ślubując czystość i wyrzeczenie się
świata. Przez pierwsze dziesięć lat uczono ją wszelkich obrzędów, przez następne dziesięć lat
sama pełniła służbę świątynną, a w ostatnim dziesiątku nauczała nowo przybyłe nowicjuszki.
Po tych trzydziestu latach westalka mogła opuścić klasztor, wrócić do życia, wyjść za mąż i
założyć własną rodzinę; lecz zdarzało się to nader rzadko, powszechnie bowiem utrzymywało
się przekonanie, że westalka, która opuszcza świątynię, nie znajdzie szczęścia w życiu.
Większość tedy wolała do końca dni swoich pozostać w klasztorze, ciesząc się szacunkiem
towarzyszek i społeczeństwa.
Głównym zadaniem westalek było utrzymywanie wiecznego ognia na ołtarzu bogini. Czuwały nad nim
dzień i noc, wciąż dokładając nowych szczap, aby nigdy nie zagasł, gdyż wygaśnięcie ognia było nie tylko
wielką zbrodnią opieszałej kapłanki, lecz zapowiadało również nieuniknioną klęskę dla państwa. Rozpalenie
nowego ognia było aktem bardzo uroczystym. Dokonywano tego przez pocieranie dwóch kawałków drzewa,
czyli sposobem najbardziej pierwotnym, sięgającym epoki kamiennej, a spotykanym dziś u ludów zaszytych w
ustronia ziemi, dokąd jeszcze nie dotarła cywilizacja. Tak samo żaden sprzęt — nóż, topór, siekiera — nie mógł
być z żelaza, tylko z brązu, bo kult Westy nieprzerwanie zachowywał formy bytu najdawniejszego okresu
dziejów Italii. Westalkom nie wolno było wydalać się z miasta i musiały być zawsze w pobliżu świętego ognia.
Kapłankę, z której winy zgasł ogień, poddawano śmiertelnej chłoście.
Równie surowa kara spotykała westalkę, która złamała ślub czystości. Sadzano ją do
lektyki szczelnie zamkniętej, aby nikt nie mógł jej widzieć ani nawet słyszeć jej głosu.
Niesiono ją przez Forum. Za zbliżeniem się lektyki przechodnie zatrzymywali się w
milczeniu i z pochylonymi głowami szli za orszakiem na miejsce stracenia. Znajdowało się
ono koło jednej z bram miasta, gdzie już czekał otwarty dół, dość obszerny, aby móc tam
umieścić łóżko i stół, na którym zapalano małą lampę i zostawiano nieco chleba, wody, mleka
i oliwy. Liktor otwierał lektykę, a tymczasem arcykapłan, z rękoma wzniesionymi ku niebu,
odprawiał modły. Skończywszy modlitwą, wyprowadzał skazaną, którą osłaniał płaszcz tak,
żeby jej twarzy nie mogli widzieć obecni, i po drabinie kazał jej zejść do przygotowanego
dołu. Drabinę wyciągano z powrotem i dół zamurowywano. Westalka umierała zwykle po
kilku dniach. Czasem jednak udawało się rodzinie uwolnić ją po kryjomu. Oczywiście taka
uwolniona westalka musiała się usunąć na zawsze z życia publicznego.
Westalki otaczano wielkim szacunkiem. Gdy która z nich wychodziła na ulicę,
poprzedzali ją liktorzy jak najwyższych urzędników; dawano im zaszczytne miejsca w
teatrach i cyrkach, a w sądzie świadectwo ich miało znaczenie przysięgi. Gdy zbrodniarz
prowadzony na śmierć spotkał jedną z tych biało ubranych dziewic, mógł przypaść do jej nóg
i jeśli westalka wyrzekła słowo łaski, puszczano go na wolność. Modlitwom dziewic
westalskich przypisywano szczególną ważność; co dzień modliły się one za pomyślność i
całość państwa rzymskiego. W dzień zaś 9 czerwca, w uroczyste święto Vestalia, matrony
rzymskie odbywały pielgrzymkę do świątyni Westy, niosąc w glinianych naczyniach skromne
ofiary. W tym dniu młyny ozdabiano wieńcami i kwiatami, a piekarze hucznie świętowali.
NACZELNI BOGOWIE
Janus
Janus był duchem opiekuńczym drzwi i bram, a stał się później bogiem wszelkiego
początku. Jemu był poświęcony pierwszy brzask dnia, początek każdego miesiąca, a styczeń,
jako pierwszy miesiąc w roku, wziął od niego nazwę — Januarius. Pierwszego stycznia
panowało powszechne święto. W tym dniu nowi dygnitarze obejmowali uroczyście władzę,
składali bogom ofiary, odbierali powinszowania od przyjaciół i znajomych. Zresztą wszyscy
obywatele odwiedzali się wzajemnie i przynosili sobie różne drobne podarki, szczególnie
słodycze, figi, daktyle, ciastka — na dobrą wróżbę.
Janusowi poświęcone były wszystkie drzwi (po łac. ianua), przy których nieraz
umieszczano jego posągi. Główna jego świątynia stała w północnej stronie Forum
rzymskiego, niedaleko kurii, gdzie zbierał się i urzędował senat. Była to po prostu prastara
brama z najdawniejszych obwarowań, którą dla szczególnej świętości zachowano, gdy owe
mury rozsypały się po wzroście miasta. Jej czarne, omszałe ściany, zbudowane z nierównych
bloków kamienia, okryto płytami brązowymi, a wewnątrz ustawiono posąg boga, który był
wielką osobliwością. Przedstawiał poważną postać męską o dwóch brodatych obliczach,
zwróconych ku sobie tyłem, z których jedno patrzyło na wschód, drugie na zachód. Ze
świątynią był związany starodawny obrzęd zamykania jej drzwi na czas pokoju i otwierania,
gdy Rzym wojnę prowadził. Gdy następował powszechny pokój, tak że w granicach państwa
rzymskiego nie słychać było szczęku oręża, zamykano bramę Janusa wśród przepychu
uroczystości, ofiar i wielkiej radości narodowej. W ciągu całej historii rzymskiej, tak pełnej
wojen, zamykano ją zaledwie kilka razy.
W dalszym rozwoju religii rzymskiej przechodziło pojęcie tego bóstwa rozmaite
zmiany. Ze zwykłego boga drzwi stał się i bogiem źródeł, i początkiem wszechrzeczy, niejako
pierwszym bóstwem, twórcą bogów i ludzi. I nawet wówczas, kiedy Jowisz wyrósł na
naczelnego boga Rzymian, Janus zachował część swojej godności: we wszystkich modłach
wymieniano go na pierwszym miejscu. Jeszcze później, pod wpływem greckich mędrkowań
teologicznych Janus z boga zmienił się w króla, który miał przywędrować z Tesalii do Rzymu
i lud, naówczas dziki, nauczyć praw i zakonów. Mówiono, że mieszkał na owym wzgórzu,
które od niego wzięło nazwę: Janikulum. Ale takie rzeczy opowiadali uczeni lub poeci. Lud
po dawnemu wierzył w starego Janusa, stróża drzwi, i z nabożeństwem przechowywał
pierwsze monety rzymskie, stare, ciężkie, spleśniałe kawały brązu, na których widniało
dwuobliczne wyobrażenie boga.
Jowisz — Junona — Minerwa
Rzymski Jupiter (nazwa ta powstała z Jovis pater) miał wielkie podobieństwo do greckiego Dzeusa. Był
przede wszystkim bogiem światłości. Zwano go często Lucetius — światłodawca, a dniem poświęconym
Jowiszowi był każdy idus, połowa miesiąca, na którą przypada pełnia księżyca. On był panem wszystkich
zjawisk niebieskich i jakby samym niebem. Rzymianie mówili: sub Jove — pod gołym niebem, sub Jove frigido
— na mrozie, itp. I rola, i winnica pozostawały pod jego łaską lub gniewem. On zsyłał deszcze i nawiedzał
posuchą. W okresie dojrzewania winnych jagód składano mu w ofierze jagnię. Bronią jego był piorun. Grom
uważano zawsze za objaw złej lub dobrej woli Jowisza. Była to kara lub wskazówka. Wróżbici starali się
odgadnąć znaczenie gromu. Miejsce ugodzone piorunem stawało się święte. Otaczano je obmurowaniem i
składano przy nim ofiary.
Bóg ogni niebieskich wcześnie przyjął na siebie rolę boga wojny. Rzymianie widzieli
w nim swojego najwyższego sojusznika, którego pomoc daje zwycięstwo. Budowali mu
świątynie pod rozmaitymi wezwaniami: Stator, ten, co zatrzymuje w miejscu chwiejące się
szeregi rzymskie; Versor, który zmusza nieprzyjaciół do ucieczki; Victor, dawca zwycięstwa.
Wódz przed wyruszeniem na wojnę modlił się w świątyni Jowisza, składał śluby przyszłych
ofiar i gdy wracał jako triumfator — znów korzył się przed posągiem boga.
Triumf był najokazalszą uroczystością ku czci Jowisza. Nie było to samo tylko
wywyższenie zwycięskiego wodza, ale właśnie i przede wszystkim akt religijny, akt czci i
wdzięczności względem najdostojniejszego patrona narodu rzymskiego, dawcy zwycięstw i
chwały, Jowisza Najlepszego Największego. Uroczystość nieporównana, o której marzyli
wodzowie rzymscy przez wszystkie wieki republiki, a którą w końcu cesarze zachowali
wyłącznie dla siebie, nie dopuszczając, aby ktokolwiek obok nich wywyższał się tak
niezmiernie nad poziom innych poddanych.
Na długo już przed oznaczonym dniem czyniono przygotowania. W cyrkach, na
placach publicznych i po całym mieście, we wszystkich punktach, skąd tylko można było
swobodnie przyglądać się pochodowi, ustawiano trybuny z drzewa, które potem zajmowały
nieprzebrane tłumy widzów ubranych w białe togi. Otwierano w tym dniu wszystkie
świątynie, majono je festonami kwiatów i zieleni, a na ołtarzach bez przerwy palono
najdroższe kadzidła. Porządek utrzymywali liktorzy i inna służba miejska, czuwając nad tym,
aby wąskie ulice Rzymu dawały dość swobodnego miejsca do przejścia procesji.
Wczesnym rankiem, przy Bramie Triumfalnej, na Polu Marsowym, zbierał się senat i
najwyżsi urzędnicy, aby powitać triumfatora. Stąd ruszał pochód przez cyrk Flaminiusza do
miasta, przechodził przez Forum Boarium do Wielkiego Cyrku, aby Świętą Drogą wejść na
Kapitol. Czasami pochód taki trwał parę dni, zwłaszcza jeżeli łupy wojenne były szczególnie
obfite i bogate; wszystko trzeba było pokazać ludowi. Jechały tedy na wozach posągi i
obrazy, zrabowane po świątyniach i miastach zdobytych; za nimi, również na wozach, broń
pokonanych nieprzyjaciół ze spiżu lub ze stali, ozdobiona złotem i drogimi kamieniami.
Stosami całymi leżały hełmy, tarcze, pancerze, nagolennice, kołczany, a spośród nich
sterczały nagie miecze i ostrza dzid jak żywe płomyki. Wszystko to jadąc migotało w słońcu i
dzwoniło. Za czym szli piesi niewolnicy niosąc srebrne i złote monety w koszach i
naczyniach; inni znów dźwigali kratery srebrne, rogi, puchary, rozmaite kosztowności,
nierzadko arcydzieła sztuki złotniczej. Wśród nich widziano ludzi niosących napisy z
nazwami miast i ludów podbitych, niekiedy też obrazy przedstawiające stoczone bitwy.
Z dala już słychać było granie trąb. Wśród odświętnie przybranego miasta huczała
pobudka wojenna legionów rzymskich. Za trębaczami postępowały białe byki ofiarne, ze
złoconymi rogami, całe spowite we wstęgi i girlandy kwiatów. Prowadzili je chłopcy w
fartuszkach bogato haftowanych, a za nimi szli młodzieńcy ze złotymi naczyniami ofiarnymi.
Jeżeli pokonano jakiegoś króla, wieziono wszystkie jego skarby, niewolników i niewolnice, a
na osobnym wozie jechała jego broń i korona królewska. Po czym szły jego dzieci ze swymi
nauczycielami i sam król, czarno ubrany, płacząc i prosząc o łaskę. Otaczała go ciżba
przyjaciół i dworzan.
Na koniec jechał sam triumfator, którego zbliżenie się zwiastowały coraz rosnące
okrzyki tłumów. Jechał na wspaniałym rydwanie zaprzężonym w cztery białe konie; miał na
sobie tunikę haftowaną w palmy i wizerunki bogini zwycięstwa, a na niej togę purpurową,
przetykaną złotem; w ręce trzymał berło z kości słoniowej i twarz miał czerwono malowaną,
jakby żywy obraz Jowisza Kapitolińskiego; skronie otaczał wieniec laurowy. Za nim
postępowała w ordynku cała armia, z gałązkami oliwnymi, śpiewając pieśni rozmaite,
nierzadko bardzo swobodne, gdyż w tym dniu wszystko było wolno, a nawet wierzono, iż
śmiechy i żarty odbierają siłę złym demonom, które mogły urok rzucić na triumfatora.
U stóp wzgórza kapitolińskiego orszak się zwykle zatrzymywał: odprowadzano
jeńców do więzienia i tam ich tracono. Otrzymawszy wiadomość, że jeńcy już nie żyją,
triumfator zsiadał z rydwanu i pieszo wchodził do świątyni Jowisza. Była to wielka i
uroczysta chwila. Juliusz Cezar, chociaż niewierzący, tak był w podobnym momencie
wzruszony, że na klęczkach przeszedł całą tę przestrzeń i ze łzami w oczach dziękował
wielkiemu bogu za zwycięstwo. Po modlitwie składał triumfator na kolanach Jowisza swój
wieniec laurowy i gałąź palmową. Po czym następowała ofiara i wspólna uczta w świątyni, w
której udział brali senatorowie i dygnitarze. Po uczcie odprowadzano triumfatora do domu; do
późna w noc brzmiały po mieście śpiewy i wiwatowania.
Ze wszystkich świątyń Jowisza i w samym Rzymie, i w najdalszej okolicy, główną i
najbardziej szanowaną była świątynia na Kapitolu. Miał ją założyć ostatni król, Tarkwiniusz
Pyszny. Była z początku dość skromna, na podobieństwo świątyń etruskich, jaskrawo
malowana, a w środku stał posąg boga, z gliny palonej, o twarzy barwionej na czerwono.
Jowisz Najlepszy Największy z wysokości tej świątyni wzniesionej na wzgórzu czuwał nad
miastem, jak król. Dygnitarze przychodzili do niego, gdy obejmowali urzędowanie, aby swoje
czynności zacząć od ofiar i modlitwy. Na pierwsze uroczyste posiedzenie w nowym roku
zbierał się senat w tej świątyni i zdawało się, jakby sam bóg przewodniczył obradom. Na
ścianach Kapitolu przybijano brązowe tablice z układami międzynarodowymi, które w ten
sposób stały pod opieką Jowisza, i złamanie złożonych tam przysiąg sprowadzało gniew
najwyższego stróża praw.
Kapłan Jowisza zwał się flamen Dialis. Nie wolno mu było pełnić żadnego innego
urzędu, a całe jego życie normowały surowe przepisy. Nie mógł dosiadać konia ani wziąć do
rąk broni, ani nawet patrzeć na ludzi uzbrojonych. Nie wolno mu było przysięgać, nosić na
ręku pierścieni, a w szacie jego nie powinien się był znajdować ani jeden węzeł. Brodę i
włosy strzygł mu człowiek wolny, i to nożycami z brązu; obrzynki jego paznokci i włosów
zakopywano pod drzewem rodzącym owoce. Nie wolno mu było dotknąć ani owcy, ani psa,
ani mięsa surowego, ani bluszczu, ani bobu poświęconego umarłym, ani gotującego się ciasta
— nawet wspomnieć o tych rzeczach nie godziło się kapłanowi Jowisza. Nogi jego łóżka
musiały być z lekka posmarowane gliną i nikomu nie wolno było spać w jego łóżku. Poza
domem nosił zawsze swą spiczastą czapkę, a każdy dzień był dlań dniem świątecznym. On
sam i jego dom był asylum: jeśli zbrodniarzowi udało się wejść do jego domu, musiano go
puścić wolno. Żenić się mógł tylko raz jeden i gdy żona mu umarła, składał swój urząd. Nie
wolno mu było przebywać w miejscu, gdzie znajdował się grób, ani dotykać zmarłego, ani
brać udziału w pogrzebie. Podobne przepisy normowały życie jego małżonki, która, jako
flaminica Dialis była kapłanką Junony.
W bocznych nawach świątyni kapitolińskiej stały posągi Minerwy i Junony, które
wraz z Jowiszem stanowiły trójcę bogów stworzoną na wzór etruski.
Minerwa była dawnym bóstwem italskim. Jej imię oznaczało siłę duchową, myśl —
stąd uważano ją za opiekunkę wszystkich sztuk i rzemiosł, jak grecką Atenę. Ale nigdy nie
nabrała w religii rzymskiej tego znaczenia, jakie miała dostojna opiekunka Aten.
Inaczej Junona. Pod wpływem greckich pojęć uczyniono z niej małżonkę Jowisza,
królową bogów. Była uosobieniem “matrony" rzymskiej — idealnej żony i matki. W dniu l
marca, który miał być rocznicą urodzin Marsa, kobiety obchodziły święto Junony, zwane
Matronalia. Składano ofiary za pomyślność związków małżeńskich, mężowie dawali podarki
żonom, panie domu zastawiały ucztę dla niewolnic.
Jowisz Kapitoliński miał jeszcze jednego sublokatora. Był nim skromny Terminus,
bóg miedzy i granicy. Gdy Tarkwiniusz zaczynał budować świątynię na Kapitolu, zastał na
tym miejscu kapliczkę tego boga i kapłani orzekli, że niepodobna ruszyć z miejsca tego, który
czuwa nad nienaruszalnością granic. Terminus był odwiecznym bóstwem chłopskim,
pilnował kamieni granicznych. Wieńczono je po wsiach girlandami i kwiatami w dniu święta
zwanego Terminalia i składano wówczas niekrwawe ofiary z mleka, miodu i owoców.
Uroczystości kończyły się wspólną ucztą sąsiadów.
Mars
Wyruszający do boju wódz rzymski wołał: “Marsie, czuwaj!" To wezwanie wciągało
jakby pod komendę legionów wiecznego wojownika, patrona wszystkich zwad i waśni. Był
on dobrze znajomy Rzymianom od prapoczątków ich historii. Mars był ogólnoitalskim
bogiem wojny. Jego pierwotnym wizerunkiem był fetysz w postaci włóczni. Wilk uchodził za
święte zwierzę Marsa, a odkąd wilczyca wykarmiła bliźnięta Marsowe, Romulusa i Remusa
— otoczono ród wilków czcią niemal religijną: wilk był na sztandarach wojskowych i w
odlewanych z brązu figurach widziało się go pośród świątyń. A i dzisiaj, kto wchodzi na
Kapitol, po lewej ręce od wielkich, szerokich schodów ujrzy bluszczem obrosłą klatkę, gdzie
para wilków żyje, karmiona przez miasto, żałosnym wyciem dająca znać o swej tęsknocie za
chłodnymi górami i ciemnym lasem.
Jako obrońca granic, był Mars jednocześnie stróżem pól i urodzajów. Składając mu
suovetaurilia — ofiarę ze świni, owcy i wołu — rolnik modlił się doń w ten sposób: “Ojcze
Marsie, błagam i proszę, byś dla mnie, dla mego domu i całej rodziny był zawsze dobry i
życzliwy. Aby zjednać twą łaskę, dookoła mej roli, mej ziemi, mego gruntu oprowadzam
ulubione twoje zwierzęta ofiarne — świnię, owcę i wołu. Zachowaj nas od wszelkiej choroby,
widzianej lub niewidzianej, od powietrza i głodu, i od wszelkiej szkody. Wszystkim płodom
ziemi, zbożom i winnicom, i sadom użycz urodzaju. Strzeż pasterzy i bydła, a mnie, memu
domowi i całej mojej rodzinie daj zdrowie i szczęście".
Kapłani Marsa nazywali się saliowie, czyli skoczkowie. O ich pochodzeniu
opowiadano taką legendę. Za panowania króla Numy wybuchła w Rzymie zaraza. Ludzie
padali jak muchy. Pobożny król Numa wychodził co rano przed swój dom i wznosząc ręce ku
niebu modlił się o zmiłowanie bogów. Pewnego dnia, gdy tak stał, pogrążony w modlitwie,
spadła mu do rąk z nieba mała tarcza spiżowa i jednocześnie ozwał się z góry głos, który
mówił, że państwo rzymskie tak długo trwać będzie i rosnąć w potęgę, jak długo tarczę tę
zachowa wśród największych świętości. Wówczas król Numa, za radą boginki Egerii, która
była jego powiernicą i doradczynią we wszystkich sprawach dotyczących religii — kazał
sporządzić jeszcze jedenaście takich samych puklerzów. Pewien sprytny kowal wykonał
jedenaście tarcz tak podobnych, że wśród nich sam Numa nie mógł poznać, która z nich jest
ową prawdziwą, spadłą z nieba. Pieczę nad świętymi tarczami powierzył kolegium dwunastu
kapłanów, zwanych saliami. Podczas świąt Marsa, w miesiącu marcu, saliowie, pod
przewodnictwem kapłana Marsa (flamen Martialis), udawali się do mieszkania arcykapłana,
gdzie przechowywano owe tarcze. Tam ubierali się w tuniki purpurowe i płaszcze ozdobione
purpurą. Na głowie każdy miał hełm, przy boku miecz, na lewym ramieniu jeden z owych
świętych puklerzów, a w prawej ręce trzymał włócznię. W tym stroju wychodzili saliowie na
ulicę, poprzedzani przez fletnistów. Zachowując rytm muzyki, uderzali włóczniami w tarcze i
dokoła ołtarzy bogów wykonywali prastary taniec wojenny. Jednocześnie śpiewali pieśni ku
czci Janusa, Marsa, Jowisza i innych bogów, pieśni ułożone w tak starożytnej łacinie, że ich
późniejsi Rzymianie prawie nie rozumieli.
Najwspanialszą świątynią Marsa była ta, którą mu zbudował w Rzymie August pod
wezwaniem: Mars Ultor (Mściciel) na pamiątkę ukarania zabójców Cezara. Świątynia stała na
forum Augusta. W niewielkiej od niej odległości była stara świątynia Bellony, wojowniczej
bogini, spowinowaconej z Marsem.
BÓSTWA ZIEMI, PÓL, LASÓW I ŹRÓDEŁ
Najdostojniejszym z bóstw ziemskich była prastara bogini pola uprawnego Tellus
Mater — Ziemia Matka, która przyjmuje ziarno rzucane ręką siewcy i pozwala mu kiełkować
w żyznej glebie.
Zwracano się do niej pod imieniem Dea Dia — Jasna lub Boska Bogini. Kult jej
sprawowali tzw. Bracia Rolni (Fratres Arvales). Było ich dwunastu. Corocznie, w połowie
stycznia, przewodniczący bractwa wstępował na stopnie którejś ze świątyń i zwrócony ku
wschodowi, z głową nakrytą płaszczem, ogłaszał ludowi dzień, kiedy będzie święto Dea Dia.
Przypadało ono zwykle z końcem maja, gdy we Włoszech kłosy już dojrzewają i zbliża się
czas żniw. Święto trwało trzy dni. W pierwszy i trzeci dzień bracia zbierali się w Rzymie, w
domu przewodniczącego. Schodzili się tam wczesnym rankiem, ubrani w togi obramione
purpurą i składali Boskiej Bogini ofiarę z wina i kadzidła. Po czym zasiadali na stołkach i
kładziono przed nimi chleb uwieńczony liśćmi wawrzynu, kłosy zboża z poprzedniego i
bieżącego roku, i oni dotykali ich jakby udzielając błogosławieństwa. Na tym się kończyła
ranna uroczystość. Po południu znowu wracali, zasiadali każdy w swoim miejscu, myli sobie
ręce i zmieniali szaty na wygodniejsze, po czym następowała uczta wydawana na koszt
państwa. Podczas uczty rozpoczynano modlitwy przy zapalonych lampach. Palono kadzidła i
wylewano wino na ofiarę bogini. Współbiesiadnicy wstawali od stołu, przy czym jeden
drugiemu ofiarowywał bukiet róż i żegnali się z życzeniami wszelkiej pomyślności.
Drugi dzień świąt był najważniejszy. Ceremonie odbywały się poza Rzymem, w świętym gaju, w
którym wznosiła się niewielka, okrągła świątynia bogini. Niedaleko gaju stał czworoboczny budynek — miejsce
zebrań Braci Rolnych. Wewnątrz tego budynku znajdowała się sala biesiadna, otoczona czterema rzędami
kolumn. O świcie tego dnia przewodniczący bractwa składał u wejścia do gaju ofiarę przebłagalną. Rzymianie
bowiem wierzyli, że bóstwa lasów nie lubią, aby im mącić spokój. Po południu zaś bracia, ubrani odświętnie, z
wieńcem kłosów na głowie, szli w uroczystej procesji do świątyni, gdzie przewodniczący zabijał tłuste jagnię na
ofiarę. W tej chwili dwóch z braci szło na pobliskie pole, aby przynieść parę młodych kłosów. Te kłosy
przechodziły teraz z rąk do rąk: każdy przyjmował je lewą ręką i prawą oddawał następnemu. Tę ceremonię
powtarzano dwa razy. Wracano do świątyni. Tutaj każdy brał książkę zawierającą starą modlitwę, tak starą, że w
późniejszych czasach żaden z nich nie mógłby jej powtórzyć bez omyłki, gdyby nie miał przed sobą pisanego
tekstu. Po modlitwie śpiewali i tańczyli. Święto kończyło się wspólną biesiadą. Modłom Braci Rolnych
przypisywali Rzymianie urodzaj swych pól.
Obok dostojnej Matki Ziemi istniała od wieków inna, podrzędniejsza bogini, Ceres,
patronka urodzajów, którą jednak poezja wyprowadziła z ukrycia na miejsce naczelne. Stało
się to za sprawą greckiej Demetry, z którą utożsamiano italską Ceres. Odtąd pod jej imieniem
powtarzano wszystkie mity o “bolesnej matce" i dano jej córkę Prozerpinę, wcielenie greckiej
Persefony.
W pierwotnej religii rzymskiej było wiele bogów opiekujących się ziemią i jej
plonami. Z czasem imię niejednego z nich starło się z ludzkiej pamięci i zaginęło, a tylko
szczupła garstka ocalała do końca świata starożytnego. Consus, bóg żniw, miał w Wielkim
Cyrku (Circus Maximus) ołtarz podziemny, który odkopywano w dni świąteczne. Bogini Ops
niosła dostatek i czczona w mnogich kapliczkach odbierała sute ofiary. Jej kult sięgał najdalszej
starożytności. Ongi w pałacu królewskim było jej sanktuarium, do którego wstęp miały
tylko westalki z arcykapłanem. Później zbudowano jej świątynię na Forum i drugą na
Kapitelu. Obchodzono dwa jej święta — Opiconsivia 25 sierpnia, po żniwach, i Opalia 13
grudnia, po siewach. Wypadały one w cztery dni po świętach Consusa, współtowarzysza jej
kaplic i ołtarzy. W te dni nawet bydło domowe było wolne od pracy. Opiekunką ogrodów warzywnych,
dobrym duchem dyni, grochu i pietruszki była Venus, której imię oznacza
“wdzięk", oczywiście wdzięk kwitnącej przyrody. Stała się później piękną panią wiosny,
kwiatów i wszelkiego uroku natury. Ogrodnicy, kwiaciarki i sprzedawcy jarzyn uważali ją za
swą patronkę. Na koniec utożsamiono ją z grecką Afrodytą, a najbujniejszy rozkwit jej kultu
datuje się od Cezara, który podawał się za potomka bogini i wzniósł jej wspaniałą świątynię
pod wezwaniem Venus Genetrix (Rodzicielka) na Forum Iulium. Obok Venus Flora była
boginią kwiatów i radości wiosennej, a święta jej odznaczały się nadmierną, trochę swawolną
wesołością.
Sady i drzewa owocowe polecono pieczy boga zmieniających się pór roku imieniem
Vortumnus, z którym blisko spokrewniona była bogini dojrzałych jabłek, Pomona.
Śliczną bajkę o tej parze bogów opowiada poeta Owidiusz. Pomona była nimfą sadów.
Po całych dniach chodziła z nożem, obcinała zeschłe gałęzie drzew i doglądała młodych
szczepów. Ilu było tylko bogów i bożków wśród pól, lasów i ogrodów, wszyscy ubiegali się o
jej rękę. Ale Pomona, zajęta swą pracą, nie zwracała na nich najmniejszej uwagi. Nie
wiedziała również, że kocha się w niej bóg Vortumnus. Ale miłość jego naprawdę była
szczera i stateczna. Aby pozyskać serce Pomony, przedstawiał się jej zakochany bożek pod
rozmaitymi postaciami: jako kosiarz, poganiacz wołów, ogrodnik, żołnierz, rybak. Raz
przyszedł do jej sadu przebrany za staruszkę. Siwiuteńki był jak gołąb i ciężko się wspierał na
lasce sękatej. Zaczął przekonywać Pomonę, że powinna wyjść za mąż, i to nie za kogo
innego, jak właśnie za Vortumna, który równie jak ona kocha sady i drzewa owocowe. Gdy
jednak i to nie pomogło, zjawił się we własnej postaci. Okazało się, że tak najlepiej, albowiem
młody był i niezwykle piękny. Pozyskał serce Pomony i odtąd nigdy się z nią nie rozłącza. W
promieniach ich szczęśliwej miłości dojrzewają sady — wspólne ich ukochanie.
Z bóstw urodzaju najbardziej popularny był Saturnus, bóg zasiewów, później zupełnie z greckim
Kronosem zmieszany. Ku jego czci odbywały się doroczne święta Saturnalia. Przypadały w drugiej połowie
grudnia i trwały cały tydzień. W mieście panował wówczas nastrój karnawałowy. W niezmąconej radości, wśród
uczt, podczas których panowie ugaszczali własnych niewolników, wspominano niepamiętne czasy “złotego
wieku". W te dni znikała nie tylko wszelka nierówność stanów, lecz i wszelka nieprzyjaźń, zawieszano sądy i
wykonywanie wyroków na skazańcach, a nawet nie godziło się w tym czasie rozważać planów wojennych.
Podczas Saturnaliów przesyłali sobie znajomi rozmaite podarki. Były to zwykle chustki, łyżki, puchary, a przede
wszystkim świeczki woskowe i małe gliniane laleczki. Dołączano do tego list dowcipny, a kto potrafił — to i
wiersze zabawne. Po całym mieście chodziły wesołe i podochocone gromady; po nocach, okrzykiem io
Saturnalia, wyciągano śpiochów z łóżek. Cesarze w te dni urządzali wspaniałe igrzyska i na przedstawieniach,
podczas przerwy, kazali rozrzucać między publiczność drobne podarunki. Młodzież szkolna miała ferie.
Bogiem lasów był Faunus. Imię jego oznacza: dobry, łaskawy. Był to w istocie dobry
duch lasu, który swą wolę objawia dziwnym szmerem drzew. Z głębi mroków leśnych nieraz
słyszano jego głos ostrzegawczy, a ludzie świątobliwi szli nocą do świętych gajów i opowiadali
potem, jak Faunus z nimi rozmawiał i rad im udzielał. Ze względu na swe
podobieństwo z greckim Panem, Faunus wcześnie został z nim utożsamiony, a w końcu
zaczęto mówić o faunach w liczbie mnogiej i uważano ich za jedno z greckimi satyrami. Lecz
najstarsza religia rzymska znała tylko jednego Fauna i czciła go w sposób bardzo oryginalny.
Na północno-wschodnim stoku Palatynu była święta grota, zwana Lupercal, od
niepamiętnych czasów ośrodek kultu Fauna. Mówiono, że w tej właśnie grocie wilczyca
karmiła bliźnięta: Romulusa i Remusa. Kult boga lasów sprawowali kapłani, luperci. Święto
jego nazywało się Lupercalia i obchodzono je 15 lutego. Zaczynano od ofiary z kozła, po
czym ze skóry tego zwierzęcia sporządzali sobie kapłani przepaski na biodra i rzemienie.
Nadzy, jedynie okryci tymi przepaskami, biegali luperkowie po ulicach miasta i spotykanych
przechodniów uderzali rzemieniami.
Uważano Fauna nie tylko za ducha leśnego, lecz i boga pól, a przede wszystkim trzód,
których broni przed wilkami. Poeta Horacy odzywa się doń z taką modlitwą: “Faunie,
kochanku nimf płochliwych, wejdź łaskawie na moje pola i niwy słoneczne i bądź życzliwy
dla młodej trzódki mojej. Dla ciebie corocznie zabijam nieletnie koźlątko i stawiam ci wina
pełne puchary, dla ciebie stary ołtarz otacza się dymu kłębami. Skoro twe święto nastaje,
bydełko igra na bujnych pastwiskach i cała wieś wyległa na łąki, i owce nie boją się wilków.
Dziki las sypie ci liście, a rolnik ku twej chwale tańczy i bije wesoło o ziemię uprzykrzoną".
Później zjawia się obok Fauna, jako wyłączny bóg lasów, Silvanus, często z Sylenem
identyfikowany. Wygląda jak człowiek leśny z brodą, nagi, w ręce trzyma sierp, a w
odwiniętej skórze koźlej niesie wszelkie płody ziemi; u stóp jego siedzi pies, czujny
towarzysz nieustannych łowów. Kult jego miał tę dziwną regułę, że nie wolno w nim było
brać udziału kobietom; nie mogły one nawet patrzeć na posągi Sylwana. Aby je ustrzec przed
mimowolnym świętokradztwem, ustawiano te posągi najchętniej w łaźniach męskich.
Bóstwem zaś wyłącznie kobiecym, którego ofiar nie godziło się oglądać żadnemu mężczyźnie, była
Fauna, nie wiadomo: żona, siostra czy córka Faunusa. Nazywano ją Bona Dea — Dobrą Boginią. Była bóstwem
płodności i urodzaju. Święto jej obchodzono w grudniu, pod przewodnictwem żony któregoś z najwyższych dostojników
państwowych: konsula lub pretora. W tym dniu wszyscy mężczyźni musieli dom opuścić.
Pozostawały same kobiety, ubierały pokoje gałęźmi winnej latorośli, modliły się i pełniły ofiary pod nadzorem
westalek. W r. 62 n. e. wywołał niesłychany skandal młody panicz, Klodiusz, który dla pustoty wszedł w
przebraniu kobiecym do domu, gdzie odprawiano święto Dobrej Bogini. Poznano go jednak i z wielką hańbą
wypędzono, po czym wytoczono mu proces o świętokradztwo.
Z bóstw pasterskich najpopularniejsza była bogini Pales. Opiekowała się bydłem i
życiem pasterskim. Obchodzono jej święto, zwane Palilia, 21 kwietnia, tym uroczystsze, że w
tym dniu wypadała rocznica założenia Rzymu. Nie wolno było składać krwawej ofiary.
Natomiast palono dziwną mieszaninę, którą westalki przygotowywały w ten sposób: krew,
zebraną z konia zabitego w ofierze Marsowi podczas zeszłorocznych świąt czerwcowych,
mieszały z popiołem ze spalonego kilka dni przedtem jagnięcia i dodawały różnych ziół, a
przede wszystkim wyschłych łodyg fasoli. To wszystko razem palono jako oczyszczalną
ofiarę. Rankiem zaś dnia tego wszystkie stajnie wymiatano nowymi miotłami i bydło
skrapiano wodą źródlaną, a na drzwiach zawieszano wieńce. Na kuchni rozkładano ogień z
gałązek rozmarynu, fig, oliwek i drzewa laurowego, a jeśli mocno trzaskały, uważano to za
dobrą wróżbę. Ofiarę stanowiło ciasto z prosa i trochę mleka. Modlono się, aby bogini
użyczała błogosławieństwa trzodom, a jednocześnie żeby przebaczyła pasterzom, jeśli który z
nich zapędził niebacznie bydło na jakieś miejsce święte lub uciął gałąź w świętym gaju;
proszono o dobrą trawę, zdrową wodę, o jak największy przychówek w dobytku, o
odwrócenie pomoru i wszelkiej choroby. Modlitwę tę wypowiadano cztery razy i, z twarzą
zwróconą ku wschodowi, wypijano kubek mleka, zmieszanego z moszczem tegorocznego
wina, i skakano przez płonące snopy słomy, jak u nas w noc świętojańską.
Te wszystkie bóstwa pól, lasów i urodzajów, aczkolwiek szanowane i prastare, coraz
bardziej schodziły na drugi plan, wypierane przez nowomodnych bogów, którzy potrafili
imiona swe złączyć ze sławnymi postaciami greckiego Olimpu. Diana była jedną z tych
bogiń, które wcześnie odrzuciły surową szatę rzymską i, odziane w lekki strój grecki, stały się
natchnieniem poetów i artystów. Przy tej przemianie Diana, którą utożsamiono z Artemidą,
straciła wiele ze swego pierwotnego charakteru. Była bowiem dawniej boginią kwitnącej
przyrody, panią gajów zielonych, opiekunką zwierząt. Jak przystało na Rzymiankę, była
boginią poważną i stateczną. Zapatrzywszy się zaś na Artemidę, oddała się namiętnie
polowaniu i, o czym dawniej nawet nie myślała — sprawiła sobie rydwan srebrzysty, aby co
noc, jako bogini księżyca, jeździć po niebie. Mimo to pamiętano jeszcze czasy, kiedy
jedynymi jej świątyniami były gaje. Biedota miejska i wiejska uważała ją za swą szczególną
patronkę, albowiem dobra bogini niosła pociechę w niedoli i leczyła choroby umęczonego
ciała. Król Serwiusz Tuliusz miał jej na Awentynie zbudować świątynię właśnie w dzielnicy
ubogich.
Najgłośniejsza jednak świątynia Diany znajdowała się w Arycji, niedaleko Rzymu. Była to dzika
okolica, otoczona zewsząd górami, wśród których błyszczało cudne jezioro o wodach tak przeźroczystych, że je
nazywano “zwierciadłem Diany". Rzymianie, w których Grecy zdołali wmówić, że wszystko, co mają, przyjęli z
Hellady, opowiadali, iż Diana z Arycji była tą samą Artemidą, którą czczono w Taurydzie, okrutną boginią,
wymagającą ofiar z ludzi. Przy czym zmyślono taką bajkę: kiedy Orestes uciekł z Taurydy, uwożąc siostrę i
cudowny posąg Artemis, zawędrował do Italii, osiadł w Arycji i tu zaszczepił kult bogini taurydzkiej. Podanie to
zdawało się potwierdzać dziwny obyczaj w świątyni Diany z Arycji. W środku gaju świętego rosło pewne
drzewo, z którego nie wolno było zrywać gałęzi. Kto zaś to uczynił i zerwał gałąź, miał prawo zabić kapłana i
sam zająć jego miejsce. Kapłan nosił tytuł rex Nemorensis — król świętego gaju. Był on nietykalny. Największy
zbrodniarz mógł się cieszyć zupełnym bezpieczeństwem, skoro został “królem", gdyż wszelka władza ziemska
kończyła się u pierwszych drzew świętego gaju. Ale życie jego nie było słodkie. Dzień i noc ów “król" strzegł z
mieczem w ręku świętego drzewa. Każdej bowiem chwili mógł się spodziewać wroga. Zimą i latem, w pogodę i
słotę musiał czuwać sam jeden i pamiętać, że sen może mu przynieść śmierć. Starość — o ile dożył starości —
była dlań wyrokiem, gdyż będąc zniedołężniały nie mógł się oprzeć nawet słabemu przeciwnikowi. Taki “król"
nigdy nie panował długo: zbyt wielu miał wrogów i współzawodników. Wśród nich zawsze się znalazł silniejszy
od niego, który go z kolei pokonał i zabił, jak to on sam uczynił ze swoim poprzednikiem. Zbiegli niewolnicy,
gladiatorzy, różnego rodzaju zbrodniarze — uciekali przede wszystkim do Arycji, gdzie za cenę nowego
zabójstwa zdobywali na pewien czas życie bezkarne.
Świątynię Diany w Arycji — niedaleko owego gaju — obsługiwali kapłani, którzy
jednocześnie trudnili się sztuką lekarską i utrzymywali szpital. Woda z tamtejszych źródeł
była zdrowa, dobra i posiadała lecznicze właściwości. Ludzie, którzy za sprawą bogini odzyskiwali
zdrowie, składali w świątyni eks-wota z gliny palonej lub z jakiegoś metalu. Były
to małe posążki Diany lub samego ofiarodawcy, bądź też wyobrażały członek uzdrowiony, a
mogły być i rozmaite inne przedmioty, jak szpilki, bransolety, pierścienie, lampy, naczynia,
monety, nawet szaty. Z tych darów rosły wielkie bogactwa świątyni, przechowywane w
osobnych składach i kapliczkach.
Uroczyste święto Diany przypadało na dzień 13 sierpnia. W tym dniu Rzymianki,
uwieńczone kwiatami, odbywały pielgrzymkę do Arycji, aby podziękować bogini za doznane
łaski i prosić o nowe. Ponieważ uroczystość odbywała się w nocy, trzeba się było wybrać z
Rzymu wczesnym rankiem, aby zdążyć na oznaczoną godzinę. Trzydzieści kilometrów
dzieliło Arycję od Rzymu. Droga prowadziła przez Via Appia, “królowę dróg rzymskich". Od
świtu rojno było przy Porta Capena. Ubogie kobiety szły pieszo; zamożniejsze lub słabsze
jechały na koniach i mułach albo na wozach; bogate damy kazały się nieść w lektyce, w
otoczeniu licznej służby. Tłum pątniczek przybywał do Arycji wieczorem. Przeważna część
rozmieszczała się dla odpoczynku w oberżach. Z tłumoczków dobywano zapasów żywności i
popijano doskonałym winem arycyńskim, a na deser raczono się gruszkami, które były
sławne na całą Italię. Z nastaniem nocy ciągnęły rzesze pobożnych górską drogą do świątyni.
Cudowna noc sierpniowa, pełna gwiazd, pachnąca sosnami, rozstępowała się przed
szeregami kobiet idących z pochodniami i śpiewających hymny ku czci bogini, która “ucho
łaskawe podaje na prośby dzieci". Niesiono statuetki, wieńce, girlandy kwiatów, obrazy
przedstawiające cudowne uzdrowienia i składano to wszystko u stóp potężnej władczyni
gajów. Pięknie musiało wyglądać to nabożeństwo nocne z oświeconą pochodniami świątynią,
wśród płonących ołtarzy, wśród dymów kadzidlanych, z księżycem jak srebrna lampa
wiszącym nad jeziorem Nemi, które nazywano “zwierciadłem Diany"!
Pełno było świętych gajów na ziemi łacińskiej, a nawet w samym Rzymie, mimo
rozbudowy miasta, zdołało się utrzymać niejedno z tych czcigodnych ustroni. Tak na Polu
Marsowym był gaj starożytnej bogini Feronii, pamiętającej Etrusków, od których może
pochodził jej kult. Żaden niewolnik nie przeszedł tędy bez pobożnego westchnienia. Tu
bowiem, w świątyni Feronii, odbywały się wyzwoliny. Niewolnicy, których oczekiwała
wolność, z ogolonymi głowami siedzieli na kamieniu świątynnym, a urzędnik upoważniony
do tego aktu nakładał im kapelusz zwany pileus i mówił: “Zasłużeni niewolnicy, którzy tu
siedzą, niech wstaną wolni".
Rzymianie czcili bóstwa wód. Ich ziemia, nie tak sucha jak grecka, tryskała ze
wszystkich porów i szczelin źródłami i ruczajami, żywiąc w swych mieszkańcach wiecznie
czujną miłość dla tajemniczych sił, które z głębi twardych skał i z niedostępnych oku pieczar
wyprowadzają jasne, zbawienne strumienie. Przy każdym zdroju sadzono gaje święte,
stawiano ołtarze i kaplice. Świętokradztwem było naruszać ustalony bieg rzeki i gdy za
cesarza Tyberiusza zamierzano uregulować kapryśny i groźny Tyber, który wylewami
rokrocznie niszczył plony ludzkiej pracy, zbiegły się do senatu tłumne poselstwa ze
wszystkich okolic Tybrowego dorzecza z błaganiem, aby takich rzeczy poniechano:
“Najlepiej — mówiono — o sprawach ludzkich radzi sama przyroda, która rzekom
ustanowiła zarówno źródła i bieg, początek i kres; Tyber nigdy się nie zgodzi, by mu odjęto
dopływy i by miał odtąd płynąć z mniejszą niż wprzódy chwałą". W niektórych rzekach nie
wolno było się kąpać, a na innych wszelka żegluga była wzbroniona.
Kto przechodził koło źródła, potoku, strumienia — rzucał kwiaty na jego wody,
szeptał modlitwę lub składał ciastko na brzegu. Bóstwa wodne wdzięczne są za okazywaną
im pamięć. Zwyczaj ten przechował się do dziś, mimo że nie zdajemy sobie już sprawy z jego
znaczenia. Jest w Rzymie Fontana di Trevi, której wody obfite spadają w dźwięcznych,
bujnych kaskadach pod murami Palazzo Poli. Każdy, kto zwiedza Rzym, uważa za swój
obowiązek stanąć przed tą fontanną i z odwróconą twarzą wrzucić w jej wody szumiące
miedzianą monetę; kto tego nie zaniedba, może być przekonany, że w krótkim czasie znów
dane mu będzie wrócić do wiecznego miasta. Ten pieniążek jest ofiarą. I ofiara ta nie należy
się ani groźnemu Neptunowi Pietra Bracci, ani otaczającym go boginkom zdrowia i
płodności, lecz właściwej pani fontanny, nimfie Aqua Virgo. Podobnie jak przed wiekami i
dziś wszyscy ci podróżni, z odwróconą twarzą, aby nie stanąć w obliczu bóstwa,
nieświadomie spełniają starożytną ofiarę. Tam właśnie, na Polu Marsowym, była świątyńka
bogini wód, Juturny, którą pono Jowisz zaszczycał swoją miłością. Jej święto obchodzono 11
stycznia i było to święto funkcjonariuszy wodociągów i fontann miejskich oraz straży
pożarnej. Nic nie zostało z tej starożytnej świątyni, pod Palatynem natomiast, tuż koło ruin
domu westalek, do dziś bije źródło noszące imię Juturny. Z niego westalki brały wodę do
ofiar.
Wyobrażano sobie źródła w postaci męskiej, rzeki zaś i strumienie bądź jako niewiasty, bądź jako
mężczyzn, zależnie od rwącej siły ich wód. Wiedziano, że bogowie wielkich rzek są starcami, o pogodnym,
ojcowskim obliczu, a niegdyś byli królami kraju, przez który biegną ich strumienie. W źródłach mieszkają panny
wodne, kameny, rozśpiewane boginki, które mają dar wieszczy i poetom użyczają natchnienia. Pod jedną z bram
Rzymu był im poświęcony gaj uroczy, wyścielony miękką murawą. Zajęte swymi igraszkami, miłe bóstewka nie
wymagają ani ofiar bogatych, ani kapłanów, ani świątyń błyszczących złotem. Nie tak jak stary dziad Tiberinus,
bóg Tybru, najważniejszej dla Rzymu rzeki, która zżyma się z lada powodu, grozi wylewem i kto wie, czy w
dawnych czasach nie żądał, by mu na ofiarę ludzi zabijano.
W późniejszych czasach na czele bóstw wodnych stanął Neptun. Rzymianie widzieli
w nim swojego Posejdona i przedstawiali go w taki sam sposób: z trójzębem, jako władcę
morza. Z początku jednak był to podrzędny bóg chmur lub deszczu.
PERSONIFIKACJE
Charakterystyczną stroną religii rzymskiej jest tłum personifikacji, czyli uosobionych
pojęć moralnych, uczuć ludzkich itp. Była Fides (Wierność), przedstawiana z kłosami i
koszem pełnym owoców; Concordia (Zgoda), z rogiem obfitości; Honos i Virtus (Honor i
Dzielność), oboje uzbrojeni; Spes (Nadzieja), z kwiatem w dłoni; Pudicitia (Wstydliwość), w
grubej zasłonie; Clementia (Łagodność), z berłem w ręce, wyobrażająca łaskawość
panującego cesarza; Pax (Pokój); Iuventus (Młodość), czczona w osobnej kaplicy w celi
Minerwy kapitolińskiej; Hilaritas (Wesołość), a nawet Dies Bonus — Dzień Dobry!
Grecy potworzyliby z tych wszystkich bóstw miłe i zajmujące postacie mieszające się
do życia ludzkiego, osnute jakimiś legendami, opromienione poezją. Rzymianie umieli tylko
wybudować im mnóstwo świątyń, naznaczyć święta i ofiary. Tylko jedna z tych personifikacji
nabrała więcej życia. Był to Mercurius (Merkury), uosobienie sprytu handlowego. Ale i on
zawdzięczał swe powodzenie temu, że Grecy uznali go za swojego Hermesa. Rzymianie
przekonali się wówczas, że mu w tych greckich szatach bardzo do twarzy, polubili go
szczerze i po wszystkich krajach stawiali mu posągi jako opiekunowi rzymskiego handlu,
który w ślad za zwycięskimi legionami szedł na podbój świata.
Dnia 15 maja wszyscy kupcy obchodzili święto Merkurego. Z rana palili kadzidło przed posągiem
boga, po czym w przepasanej tunice szli z konewką po wodę do świętego źródła przy Porta Capena. Przyniósłszy
ją do domu zanurzali w wodzie gałąź wawrzynu i skrapiali wszystkie swe towary i siebie samych, po
czym wygłaszali taką mniej więcej modlitwę: “Zmyj ze mnie, boże, wszystkie dotychczasowe
krzywoprzysięstwa i jeślim kiedykolwiek brał ciebie na świadka, jeślim fałszywie przysięgał na imię Jowisza lub
jakiegoś innego boga — niechaj te słowa niegodziwe puszczone będą na wiatr. Wszelako niech i na przyszłość
wolno mi będzie oszukiwać i krzywoprzysięgać, a bogowie niech się nie troszczą o moje słowa". Musiał być
bardzo wyrozumiały bożek Merkury, jeśli nie wahano się modlić do niego w ten sposób.
NAPŁYW RELIGII OBCYCH
Nadzwyczaj szeroki, tolerancyjny politeizm rzymski chłonął w siebie z łatwością obce
wyobrażenia religijne, tak że ta dziwna religia przedstawiała się w końcu niby zjazd
powszechny różnych bóstw ze wszystkich krańców świata. Nie dokonało się to, oczywiście,
od razu. Zaczęło się jednak wcześnie, a w miarę jak ożywiały się stosunki Rzymu z odległymi
krajami, obcy bogowie raźniej i tłumniej przybywali. Niewolnicy, sprowadzeni z daleka,
kupcy obcoplemienni, żołnierze powracający z wojen, cudzoziemcy osiedlający się na stałe
— wszyscy przynosili jakieś własne świętości.
Najgłębiej sięgał wpływ Greków. Ich religia zlała się z rzymską do tego stopnia, że
pod koniec sami Rzymianie nie widzieli różnicy między swoimi bogami a bogami Greków.
W żadnej epoce i u żadnego narodu nie spotykamy przykładu tak całkowitego poddania się
religii obcej, tym dziwniejszego, że stało się to dobrowolnie, a nie pod jakimś przymusem. W
wielkiej mierze przyczyniły się do tego księgi Sybillińskie.
Tych ksiąg historia legendarna jest następująca: Do króla Tarkwiniusza przyszła
pewnego razu nieznana kobieta i przyniosła dziewięć ksiąg, w których, jak mówiła, zawierały
się boskie przepowiednie. Tarkwiniusz zapytał o cenę. Nieznajoma wymieniła jakąś sumę,
bardzo wielką, tak że król sądził, iż ma do czynienia z obłąkaną. Ale owa kobieta w jego
obecności rozłożyła ognisko i spaliła trzy księgi z owych dziewięciu, po czym spytała króla,
czy nie życzy sobie nabyć sześciu pozostałych ksiąg za tę samą cenę. To już, w istocie,
wydało się Tarkwiniuszowi jawnym szaleństwem. Gdy jednak nieznajoma spaliła trzy
następne księgi i za ostatnie trzy zażądała pierwotnej ceny, król domyślając się jakiejś
tajemnicy wziął owe księgi i wypłacił żądaną sumę. Nieznajoma natychmiast opuściła pałac i
nigdzie już jej później nie widziano. Mówiono, że była to wróżka, imieniem Sybilla. Owe zaś
trzy księgi, zwane odtąd Sybillińskimi, oddał król na przechowanie do miejsca świętego i pieczę
nad nimi powierzył specjalnym kapłanom.
Z początku tych kapłanów było dwóch, potem dziesięciu, wreszcie piętnastu. Ilekroć
na kraj spadła klęska, senat rzymski osobną uchwałą wzywał ich, aby zajrzeli do ksiąg
Sybillińskich i znaleźli w nich radę na usunięcie nieszczęścia. I, o dziwo, rada ksiąg Sybillińskich
była zawsze jednaka: sprowadzenie do Rzymu jakiegoś nowego bóstwa. Były to
bowiem po prostu książki zawierające greckie przepisy religijne i jakkolwiek by je czytano i
wykładano, niezmiennie odnajdywano w nich wskazówki do nie znanego w Rzymie kultu. W
ten sposób przywędrował do Rzymu grecki Apollo i zachował nawet swe imię, i jego syn,
Asklepios, czczony nad Tybrem pod imieniem Eskulapa, i Dioskurowie: Kastor i Polideukes,
Herakles, którego Rzymianie nazwali Herkulesem, i szereg innych. Rzymianie mieli takie
nieprzebrane mnóstwo bogów, że zawsze któryś z nich mógł od biedy odpowiadać nowo
wprowadzonemu bóstwu. Wtedy to Minerwa dała swe imię greckiej Atenie, Ceres Demetrze,
Persefonę przezwano Prozerpiną, która u Rzymian była jedną z bogiń kiełkującego zboża.
Wenus zlała się do niepoznania z Afrodytą. W końcu cała mitologia grecka przeniosła się do
Rzymu, powitana nader przychylnie przez poetów łacińskich. Nieruchawe bóstwa rzymskie
nabrały życia, połączyły się w pary małżeńskie, przyjęły za własne wszystkie podania
greckie. Mitologia grecka wypełniła tę próżnię, jaką wiało od surowej religii rzymskiej.
Razem z greckimi napływały do Rzymu bóstwa wschodnie. Pierwsza przyszła “matka bogów",
małoazjatycka Kybele. Stało się to w ciężkiej dla Rzymu chwili — podczas wojny z Hannibalem. Za radą ksiąg
Sybillińskich senat postanowił sprowadzić z Pessinuntu, w Azji Mniejszej, posąg macierzy bogów. Okręt
wiozący świętość przybił do ujścia Tybru. Na powitanie bogini wyszli senatorowie, rycerze, westalki, tłumy
ludu. Posucha panowała wówczas i łąki były pożółkłe, spalone. Okręt, osiadłszy w zaroślach rzecznych, zatrzymał
się i stanął jak uwięziony. Lud poczuł groźbę bożą. Wszelkie wysiłki wioślarzy nie mogą okrętu ruszyć
z miejsca. Wszyscy mówią, że dopełnić tego zdoła jedynie niepokalana kobieta. Z grona mężatek wysuwa się
Kwinta Klaudia. Dokoła niej burzy się szmer zgorszenia. Nie wierzą jej, nie wierzą w jej prawość. Mimo to ona
idzie nad brzeg Tybru, trzykroć dłonią czerpie wodę i, trzykroć czoło zrosiwszy, rękę po trzykroć wznosi ku
niebu. Lud stoi zdumiony. A ona padłszy na kolana, wzrok wpija w posąg bogini stojący na pokładzie statku i
tak rzecze: “Wysłuchaj modlitwy mojej, miłosierna Matko błogosławionych, i okaż mi swoją łaskę. Uważają
mnie za grzesznicę. Poddam się, jeśli ty mnie odtrącisz: sądem bożym rażona, okupię hańbę swą śmiercią. Lecz
jeśli jestem niewinna, ty, pani niepokalana, wesprzyj mnie dotknięciem niepokalanej dłoni". Rzekła i lekką
dłonią ujmuje linę okrętową: ruszył się okręt i płynie jej śladem...
Tym cudem sprowadzona weszła do Rzymu wielka macierz bogów, otwierając drogę
innym bóstwom wschodnim, które wkrótce miały za nią podążyć. Nie przychodziło im to
jednak łatwo. Rzymianie z czasów republiki nie byli dla nich dobrze usposobieni uważając
religie wschodnie za niemoralne i szerzące zepsucie. Lecz państwo rozrastało się coraz
bardziej, a Rzym stawał się coraz wyraźniej stolicą świata. W jego ciasnych uliczkach
zbierały się tłumy ludzi różnego pochodzenia, a w łaźniach publicznych, teatrach i salach
odczytowych przemawiali filozofowie greccy głosząc nauki sprzeczne z wiarą ojców. Pod
wpływem tych nauk religijność zaczęła coraz bardziej upadać i w wieku rewolucji
poprzedzających powstanie cesarstwa rzymskiego, przez owe sto lat przed naszą erą, stare
świątynie waliły się w gruzy, ołtarze dawnych bogów pokrywały się pyłem i pajęczyną,
niektóre urzędy kapłańskie szły w zapomnienie. Cesarz August (r. 31 przed n. e. — 14 n. e.),
ustaliwszy ład i spokój w całym państwie, zajął się gorliwie odnowieniem religii rzymskiej:
wznosił wspaniałe świątynie i naprawiał stare, wrócił dawny szacunek kolegiom kapłańskim,
wszystkie uroczystości, obchody religijne i igrzyska urządzał z przepychem.
Niewiele to jednak pomogło. Ludzie cesarstwa rzymskiego stracili zaufanie do dawnych bogów*, a
zadowolenia swej głębokiej potrzeby religijnej szukali w kultach wschodnich. W żadnym może czasie nie
istniało tak żywe pragnienie wiary, które starano się zaspokoić wszelkiego rodzaju zabobonami. Wówczas to, po
raz pierwszy, świat rzymski zapoznał się z astrologią, czyli tajemną nauką o gwiazdach, która miała odtąd przez
kilkanaście wieków panować nad umysłami ludzkimi. Astrologia pochodziła ze Wschodu, a najbieglejsi w niej
byli kapłani chaldejscy. Nauka ta polegała na przekonaniu o niezmiennym porządku świata, którego dowodem i
wyrazem jest niewzruszony bieg gwiazd. Ciała niebieskie mają duszę powstałą z tego samego eteru, z którego
uczyniona jest i dusza ludzka. Życie gwiazd związane jest z życiem ludzkim, a z ich konstelacyj wyczytać można
przyszłość z pomocą ścisłych obliczeń. Stąd astrologów nazywano “matematykami". W połączeniu z magią,
która zyskiwała w tych czasach wyznawców wśród najwyższych sfer społeczeństwa, astrologia zaspokajała
niższe instynkty religijne, przede wszystkim głód cudowności, tak znamienny dla społeczeństwa rzymskiego z I
lub II wieku n. e.
Jednocześnie dochodziła do głosu wyższa potrzeba: pewnego ładu w pojęciach
religijnych. Rzymianin z II wieku n. e. otoczony był bogami rzymskimi, greckimi, egipskimi,
wschodnimi, nie licząc tych, którzy cisnęli się z Północy i dalszego Zachodu. Na widok tego
rojowiska bogów różnojęzycznych ogarniało ludzi znużenie. Nabrzmiewało w duszach
mimowolne pragnienie jakiejś jednej wspólnej wiary. Starano się tedy usunąć sprzeczności
między poszczególnymi wierzeniami, tysiące imion boskich uważano za rozmaite nazwy tego
samego bóstwa, którego człowiek ani poznać, ani oglądać nie może. Zanim jeszcze
chrześcijaństwo zapanowało nad światem, poznali starożytni niektóre pojęcia chrześcijańskie.
Dowiedzieli się mianowicie, że drogą ascezy, wyrzeczenia się przyjemności życiowych, przez
żywot czysty i pełny poświęcenia można się zbliżyć do niepoznawalnego bóstwa. Mówiono
im o tym w misteriach wschodnich, które najzupełniej w cień usunęły dawne misteria greckie.
Zjednywały one ludzi i przez to, że nie ograniczały się do jakiegoś kraju lub narodu, nie znały
różnicy między Grekami lub Rzymianami a barbarzyńcami, ani między panami i
niewolnikami, lecz do każdego człowieka, bez różnicy stanu i pochodzenia, odnosiły się jako
do grzesznika szukającego pociechy. Nie dziw więc, że szeregi ich wyznawców zapełniali
głównie niewolnicy, ludzie biedni i żołnierze. Po wszystkich krańcach starożytnego świata
spotykamy świątynie, kaplice i ołtarze tych bóstw wschodnich.
Najszerzej rozwinął się irański kult Mitry. Legiony rzymskie, gdzie miał najwięcej wyznawców,
zaniosły go nad Dunaj i do lasów Germanii, na piaskach Afryki i wśród mgieł Brytanii stanęły ołtarze tego boga
światłości. Zwał się Sol Invictus — Słońce Niezwyciężone. W misteriach Mitry nauczano, że każdy człowiek
stoi między wrogimi potęgami światła i ciemności, a po śmierci walczą o jego duszę złe i dobre moce. Jedynie
* “Nawet dzieci nie wierzą już w duchy, królestwa podziemne, czarne żaby w Styksie i w przewoźników
uzbrojonych w długie drągi i przewożących w jednej łódce tysiące ludzi" — pisał satyryk Juwenalis.
przed wtajemniczonym, który zna słowa zaklęcia, otwiera się osiem bram prowadzących do najwyższych
regionów nieba, ku wiecznej szczęśliwości. Słabej i ułomnej istocie ludzkiej pomaga Mitra — tak w życiu doczesnym,
jak i poza grobem. Albowiem sam niegdyś zstąpił na ziemię i znowu wrócił do nieba. Wtajemniczeni
przechodzili różne stopnie i nadawano im różne imiona: kruków, żołnierzy, lwów. Najwyższy stopień określano
mianem ojca. Mitraiści znali rodzaj chrztu, który z grzechów oczyszczał, i urządzali wspólne uczty na pamiątkę
rozmaitych faktów z życia Mitry. Wszystkie obrzędy spełniano w grotach podziemnych.
Już teraz nikt nie walczył z obcymi bogami. W mrok bezpowrotnej przeszłości
zapadły czasy, w których na rozkaz senatu i konsulów burzono kaplice Izydy. I senat, i
konsulowie od dawna byli wyznawcami wschodnich religii. Należało to po prostu do dobrego
tonu, odkąd sami cesarze popierali bóstwa obce na niekorzyść rodzimych. Zresztą i cesarze
nie byli już rzymskiego pochodzenia. Taki np. Heliogabal, w którego cieniutkich żyłach
płynęła krew syryjska, w r. 219 n. e. sprowadził do Rzymu kamiennego fetysza boga słońca,
Baala, i kiedy w uroczystej procesji niesiono tę wschodnią świętość, posągi wszystkich
bogów Rzymu szły za nią niby orszak służby. Ogień Westy po dawnemu płonął w czcigodnej
świątyni. Bracia Rolni wciąż jeszcze powtarzali swe niezrozumiałe modlitwy, luperkowie
biegali dookoła Palatynu jak za czasów Romulusa — ale religii rzymskiej już nie było.
Istniała jakaś mieszanina wszelkich bóstw Wschodu i Zachodu, Północy i Południa, dziki
rozgardiasz zupełnie sprzecznych pojęć religijnych, zbiorowisko wierzeń, kultów i obrzędów,
w których nie było ani ładu, ani myśli przewodniej. Każdy wierzył, w co chciał, a naprawdę z
dnia na dzień oczekiwał nowego objawienia. Dało je w końcu chrześcijaństwo i ze
zdumiewającą łatwością odniosło zwycięstwo nad zgrzybiałymi, a po części martwymi
religiami.
Najdłużej oparła się starorzymska religia wpływom obcym, a nawet zwycięskiemu
pochodowi chrześcijaństwa — po wsiach italskich. Ci wieśniacy — pagani, stąd nasi
“poganie" — pozostawieni w tym samym kręgu zajęć rolniczych, niezmiennych od prawieków,
zasiedziali na swych polach, pośród winnic i sadów, głusi byli na wołanie z
dalekiego świata i wiernie przechowywali prastare przepisy dobrego króla Numy. Ich chata,
taka sama jak ta, w której mieszkał Romulus, miała zawsze jako największą świętość — ognisko
stojące pod opieką bóstw domowych. Religia ich polegała na uczuciach związanych z
tajemniczym życiem ziemi i na zwyczajach mających niezłomną moc trwania. Poza tym
miała w sobie jakąś dziwną dokładność. Zawsze ten sam dąb odwieczny, ten sam szczyt góry,
ten sam gaj szumiący boskim szmerem — skupiał na sobie całą uwagę religijną ludności
spokojnej, żyjącej z dala od gwaru i przewrotów wielkiego świata. Niepodobna określić,
kiedy właściwie zginęła ta religia wiejska — “pogańska" — ale musiało się to już stać bardzo
późno: wtedy już w Rzymie na stolicy Piotrowej siedzieli arcykapłani nowej religii
powszechnej.
KULT CEZARÓW
Niejeden się zdziwi, że w epoce tak wysokiego poziomu cywilizacji, jak za cesarstwa
rzymskiego, powstaje tzw. kult cezarów, czyli ubóstwienie osoby panującego. Znajdowało
ono oparcie w przekonaniu starożytnych, że człowiek przez swe zasługi, siłę lub rozum może
zdobyć rzeczywistą nieśmiertelność i zrównać się z bogami. Zwłaszcza panujący, z racji swej
nieograniczonej władzy, miał prawo do tytułu boga, któremu — zdawało się — był równy
potęgą. Z dawien dawna faraonowie egipscy i władcy asyryjsko-babilońscy doznawali od
swoich poddanych czci boskiej.
Bez wpływów zewnętrznych kult wielkich i sławnych ludzi rozszerzył się w Grecji,
której religia, pełna bohaterów, nie znała ścisłych granic między człowiekiem i bogiem.
Każdy założyciel nowej osady, a później i niejeden szczególnie zasłużony obywatel, odbierał
w swym mieście cześć boską jako heros. Pierwotnie było zwyczajem, że do godności herosów
wynoszono ludzi dopiero po śmierci, lecz około r. 400 przed n. e. spotykamy się z pierwszym
na ziemi greckiej wypadkiem ubóstwienia człowieka za życia. Szczęśliwym wybrańcem był
Lizander, admirał spartański, pogromca Aten, człowiek, który po wielu latach wojny
zaprowadził spokój i ład w Grecji. “Jemu pierwszemu — pisze historyk Plutarch — greckie
miasta wznosiły ołtarze jako bogu i ofiary składały, i na jego cześć po raz pierwszy śpiewano
peany". Od tego czasu coraz więcej ludzi pomnaża i tak już zatłoczone szeregi bogów. Od
Aleksandra Wielkiego ubóstwienie króla za życia staje się regułą we wszystkich nowo powstałych
państwach hellenistycznych.
Rzymska religia również nadawała się do przyjęcia kultu panującego. Cześć boska
okazywana zmarłym, których nazywano dimanes — dobrymi bogami, zacierała różnice
między człowiekiem a bóstwem. Ubóstwienie, jak zresztą każda rzecz u Rzymian, otrzymało
pewne stałe normy prawne. Dokonywało się ono po śmierci cesarza drogą uchwały senatu.
Nazywało się to konsekracją. Konsekrowany cesarz nosił tytuł divus — boski, miał swoje
świątynie i swoich kapłanów. Mógł również przybierać imiona i atrybuty istniejących już
bogów. Widzimy tedy cesarzy przedstawianych w postaci Jowisza, Herkulesa, Marsa,
Apollina, cesarzowe jako Junony, Cerery, Wenery, nawet Westy. Pierwszy dostąpił tego
zaszczytu Juliusz Cezar, któremu już za życia zaczęto stawiać po świątyniach posągi. W tym
potomku Wenery widziano rzeczywiście jakąś istotę boską i opowiadano, że śmierć jego
poprzedziły dziwne znaki. Z kłębowiska czarnych chmur odzywały się chrapliwe dźwięki trąb
i rogów wojennych, słońce pobladło, pośród gwiazd pojawiły się jakieś twarze, padał deszcz
krwawy i księżyc krwią nabiegał, a ze świętych gajów dochodziły groźne nawoływania.
Kiedy zaś zwłoki dyktatora złożono na stosie, na niebie pojawiła się kometa. Nikt nie miał
wątpliwości, że to dusza Cezara idzie do nieba, by odtąd żyć między bogami.
W tym czasie ogarnęła ludzi jakby mania boskości. Każdy, kto miał choć trochę władzy, kazał sobie
oddawać cześć boską. Najwięcej w tym względzie fantazji objawiał współzawodnik Oktawiana, Antoniusz.
Otrzymawszy zarząd prowincji wschodnich więcej myślał o przyjemnym urządzeniu sobie życia niż o sprawach
państwowych. Otoczył się tedy fletnistami, cytarzystami, komediantami azjatyckimi i wszędzie z nimi
podróżował. Najlepiej lubił, gdy go nazywano Bachusem: podawał się za nowe wcielenie tego wesołego bóstwa.
Do Efezu wjechał poprzedzany przez kobiety w stroju bachantek i młodzieńców przebranych za sylenów i
satyrów. W całym mieście widać było tyrsy uwieńczone bluszczem, rozbrzmiewały dźwięki fletni, syring i
okrzyki na cześć nowego dobrego boga. Na jego spotkanie wyjechała do Cylicji królowa Egiptu, Kleopatra. Po
rzece Kydnos płynęła jej galera, cała ozdobiona złotem, z żaglami purpurowymi; wiosła srebrne poruszały się w
takt fletni, których muzyka mieszała się z dźwiękami lir i fujarek. Królowa, przebrana za Afrodytę, spoczywała
na łożu, które osłaniał baldachim haftowany złotem; pacholęta, przedstawiające amorki, chłodziły ją wachlarzami;
najpiękniejsze niewolnice, jako nereidy i charyty, siedziały u steru lub przy linach okrętowych.
Daleko ponad brzegami rzeki roznosił się zapach kadzideł, które bez przerwy palono na okręcie. Wielkie tłumy
ludzi szły drogą lądową głosząc, że nowa Afrodyta jedzie na spotkanie z nowym Dionizosem.
Oto jaki był nastrój czasów, w których ugruntowano kult cezarów. Dokonał tego
twórca cesarstwa rzymskiego Octavianus Augustus. Nie chcąc obrażać narodowych uczuć
rzymskich przez wprowadzenie form wschodniego despotyzmu, postępował nader ostrożnie,
usuwając własną osobę na plan drugi, a otaczając czcią swego przybranego ojca, Cezara.
Przez ubóstwienie Cezara i rozszerzenie czci Wenery, uważanej za matkę Juliuszów, cały ród
julijski został opromieniony glorią boskości. Zaczęły się tworzyć dokoła niego legendy.
Opowiadano np., że gdy raz Liwia, niedługo po ślubie z Oktawianem, jechała do swej willi
podmiejskiej, zleciał nad nią orzeł i spuścił jej na kolana białą kurę, która w dziobie trzymała
gałązkę wawrzynu. Kura ta wywiodła takie mnóstwo kurcząt, że odtąd willę Liwii nazywano
ad gallinas — Pod Kurami, z zasadzonej zaś gałęzi wawrzynu wyrósł cały gaj, z którego
cezarowie brali wici do przyozdabiania swoich triumfów. Każdy z cezarów zasadzał w tym
gaju własne drzewo i zauważono, że w dniu jego śmierci drzewo to usychało. Kiedy zaś
umierał Neron, ostatni z dynastii Juliuszów, cały gaj usechł, wszystkie kury zdechły, a w
znajdującą się tam świątynię uderzył piorun; posągi cezarów upadły, rozbite na kawałki, a
nawet z rąk samego Augusta wysunęło się berło złote.
Konsekracja, czyli ów akt prawny, którym senat zaliczał zmarłego cesarza w poczet
bogów, uchwalał mu kapłanów i świątynie, stawała się coraz bardziej powszechna. Po
Auguście wyniesiono na ołtarz Klaudiusza, co zresztą wywołało dużo wesołości, zachowała
się satyra na to ubóstwienie zdziecinniałego staruszka. A o Wespazjanie mówią, że widząc się
bliskim śmierci żartował: “Czuję, jak się już bogiem staję". Lecz Wespazjan, którego
świątynia do dziś wita nas u stóp Kapitolu swymi pięknymi kolumnami, otworzył prawie
nieprzerwaną serię ubóstwionych monarchów. Ich kult był szczególnie żywy w różnych
prowincjach imperium, gdzie osoba władcy symbolizowała potęgę Rzymu. Łączono jego kult
z kultem bogini Roma, opiekunki wiecznego miasta. Popierały go władze rzymskie.
Z wolna, pod wpływem pojęć wschodnich przyzwyczajano się w samym Rzymie
uważać żyjącego cesarza za boga. Dawano mu tytuł: “bóg i pan nasz" i przed obliczem jego
padano na kolana. Te stosunki przetrwały dość długo i pod rządami cesarzy chrześcijańskich.
Im również nadawano imiona “boski" lub “święty", a nawet “wieczny", po śmierci zaś
konsekrował ich senat osobną uchwałą na własnych bogów. Chrześcijański cesarz Konstantyn
miał tak samo świątynie i ołtarze, jak pogański Marek Aureliusz.
W II wieku n. e. jeszcze jeden śmiertelny stał się bogiem. Piękny Antinous. Cesarz
Hadrian, podróżując po Grecji, spotkał osiemnastoletniego młodzieńca cudownej urody i
wziął go na swój dwór. Antinous pochodził z Bitynii, lecz przodkowie jego przywędrowali
tam z Arkadii, sławionej przez poetów krainy pasterzy. Antinous stał się nierozłącznym
towarzyszem Hadriana. Intrygi dworskie go nie dosięgły. Zauważono bowiem, że Antinous
nie zajmuje się polityką. Było w nim coś tak ujmującego, że kochali go wszyscy. Antinous
brał udział we wszystkich podróżach cesarza: w Azji Mniejszej, Syrii, Palestynie, w Egipcie.
To był ostatni etap jego wędrówki życiowej. Umarł z miłości dla cesarza. Kiedy bowiem
Hadrianowi przepowiedziano rychły zgon, Antinous postanowił oddać się bóstwom śmierci w
zastępstwie swego przyjaciela — jak Alkestis. Wyjechał łodzią na zielone wody Nilu i utonął.
Wielka była żałoba na dworze cesarskim. Hadrian ogłosił, że Antinous nie umarł, lecz wrócił
do bogów, od których pochodził. Wówczas zaczęto mu stawiać świątynie, miasta nazywano
jego imieniem, pod posągami cudnego młodzieńca palono kadzidła ofiarne.
LEGENDY RZYMSKIE
Wędrówki Eneasza
W tę straszną noc, kiedy Grecy wdarli się do Troi, bogowie postanowili ocalić z
powszechnej rzezi Eneasza. Uchwała zapadła nagle i zdaje się pod nieobecność Junony, która
jedna byłaby się temu sprzeciwiła. Od czasu smutnej historii z jabłkiem Parysa nienawidziła
wszystkich Trojan. Poza tym Eneasz był synem Wenery, jej triumfującej rywalki. A wreszcie
— i to była główna przyczyna nienawiści — Eneasz miał być założycielem potęgi Rzymu, a
Junona opiekowała się powstającą właśnie Kartaginą, którą, wedle przeznaczenia, Rzymianie
mieli zburzyć. Oprócz Junony nie miał on wrogów na Olimpie. Był to człowiek spokojny i
bardzo pobożny. W wojnie trojańskiej nie odznaczył się szczególnie. Spełniał swoje
obowiązki rycerskie bez pośpiechu i bez entuzjazmu.
Przez pożar, mord i zniszczenie, pod trzaskiem walących się domów, obok konających braci, wymknął
się Eneasz z miasta sobie wiadomymi drogami. Słyszał ostatni, przedśmiertny krzyk sędziwego Priama, okropne
wycie królowej Hekuby, opłakującej śmierć synów, i widział jak głowę Hektorowego chłopca, Astianaksa, roztrzaskano
o ścianę. Uciekł z ojcem, Anchizesem, którego niósł na plecach, i małym synkiem, Askaniuszem,
którego prowadził za rękę. Żona szła w tyle, aż ogarnięta zamętem bitwy zginęła pod mieczami Greków. Za
miastem spotkał Eneasz gromadę ludzi, którym również udało się umknąć śmierci. Razem zbudowali okręty i
wypłynęli na morze.
Bogowie obiecali Eneaszowi nową ojczyznę. Lecz zwyczajem bogów powiedzieli mu
o tym w sposób tak zagadkowy, że nie wiadomo było, gdzie jej szukać należy. Zaczęły się
lata długiej wędrówki. Wygnańcy przybijali do obcych brzegów, przeżywali niebezpieczne
przygody i, gdzie tylko mogli, zakładali miasta, ulegając co chwila złudzeniu, że znaleźli kres
tułaczki. Uśmiechały im się żyzne pola, wzgórza dające obronę zamkom, przystanie dogodne
dla okrętów, trafiały im się takie cudowne okolice, w których można było wypocząć i
zapomnieć o niedoli Troi, wszelako ledwo osiedli i trochę się zagospodarowali, zdarzyła się
albo jakaś wróżba, albo drzewo nagle przemówiło ludzkim głosem, albo wybuchła zaraza, i te
wszystkie przepowiednie, ostrzeżenia, znaki boże tak plątały ich plany, że nieodmiennie
wciąż wypływali na morze, pod groźbą nowych burz i wichrów. Oczywiście, działo się to za
sprawą Junony.
Pierwszą bardziej wyraźną wskazówkę o celu swej drogi otrzymał Eneasz tam, gdzie
się tego najmniej spodziewał. Po trzech dniach i trzech nocach okrutnej zawieruchy na morzu
dopłynęły okręty trojańskie do wysp Strofadów. Mieszkały na nich harpie, owe potwory
niewieście, które niegdyś trapiły i prześladowały króla Traków, Fineusa. Jedna z harpij
powiedziała Trojanom, że mają płynąć na zachód, a ziemię obiecaną poznają po tym, że taki
srogi głód cierpieć będą, iż nawet stoły pozjadają.
Odtąd płynął Eneasz prosto do Italii. Był już nieraz blisko jej brzegów, lecz złośliwa
Junona wciąż go odpędzała na nowe przygody. Całe szczęście, że w tych wędrówkach nie
natknął się gdzieś na Odyseusza, za którym szedł jak cień. Był wszędzie tam, gdzie już
przedtem był król Itaki. Po prostu kroki swe wstawiał w ślad stóp tamtego. Gdyby się byli
spotkali, cała Odyseja skończyłaby się inaczej. Odyseusz nie mógłby się pogodzić z tym, że
ktoś drugi wciąż za nim dąży, jakby kontrolował jego przygody. Nie będziemy więc
opowiadali, jak Eneasz minął Skyllę i Charybdę i jak zabłądził na wyspę Polifema, bo w tym
dziwnym zwierciadle obaj tułacze stanęliby ze sobą oko w oko, jak dwa kozły na wąskiej
kładce nad przepaścią, gotowe rzucić się na siebie i bóść rogami.
W chwili gdy najchytrzejszy z Greków bawił u dobrego króla Alkinoosa,
najpobożniejszy z ludzi, Eneasz, zawijał do portu kartagińskiego. Znów bowiem gniew
Junony odrzucił go od brzegów Italii, choć już był na Sycylii, gdzie pochował ojca Anchizesa.
Kartagina właśnie się budowała. W mieście rządziła królewna fenicka, Dydona. Była to
śliczna panna. Gdy włożyła wysokie buciki myśliwskie i krótki płaszczyk purpurowy, z
łukiem w ręce i złocistym kołczanem na plecach — wydawała się po prostu Dianą. Przy
wielkiej dzielności miała czułe serce i ledwo zobaczyła Trojan, powzięła ku nim szczerą
sympatię.
Były to czasy, kiedy po wszystkich dworach mówiło się wiele o wojnie trojańskiej, i
Dydona ucieszyła się bardzo, że w końcu dowie się prawdy od naocznego świadka. Urządziła
więc ucztę, na której Eneasz opowiadał zburzenie Troi i swoje własne przygody. Przez cały
wieczór trzymała na kolanach małego Askaniusza, śliczne pacholę, które całowała i pieściła.
On zaś bawił się złotą strzałeczką i raz nawet z lekka zadrasnął królewnę w okolicy serca.
Nikt na to nie zwrócił uwagi, ale Dydona w tej samej chwili zakochała się w Eneaszu.
Okazało się później, że na jej kolanach siedział nie prawdziwy Askaniusz, lecz Amor
zmieniony w syna Eneasza. Był to niewinny podstęp Wenery. Bogini, w obawie, żeby Junona
nie doradziła Dydonie zabić Eneasza, jako założyciela potęgi rzymskiej, postarała się
zaszczepić w niej miłość do bohatera. Mógł to zaś uczynić tylko Amor. Przebrała go więc za
Askaniusza i wprowadziła na salę biesiadną. Prawdziwego Askaniusza uśpiła i przeniosła na
górę Ida, gdzie chłopak przespał ucztę u Dydony. Ominęły go wszystkie ciastka i słodycze,
które za niego zjadł Amor.
W istocie, Eneaszowi nie groziło już żadne niebezpieczeństwo. Zakochana królewna
oprowadzała go po mieście, pokazywała, gdzie stanie zamek, gdzie arsenał, gdzie będzie port
wojenny, a gdzie giełda, tak że Eneasz mógł był nakreślić dokładny plan Kartaginy i
przekazać go w spadku Scypionowi. Nie uczynił tego, bo nosił w sobie poważne troski. Co
dzień, po kilka razy powtarzał Dydonie, że musi jechać, szukać Italii. Ale ona urządzała
zabawy i w parkach, i ogrodach, wydawała przyjęcia i mówiła, że Eneasz zostanie w
Kartaginie, ożeni się z nią i będzie panował nad Fenicjanami. Oczywiście, niepodobna się
było zgodzić na takie zamieszanie w historii. Eneasz potajemnie przygotował się do drogi i
nocą odpłynął. Niewierność kochanka odebrała Dydonie ochotę do życia. Z rozpaczy przebiła
się mieczem.
Trojanie zaś po kilku dniach spokojnej żeglugi wylądowali koło miasta Kume, w
Zatoce Neapolitańskiej. Niedaleko stąd było wejście do podziemia i Eneasz skorzystał ze
sposobności, aby odwiedzić państwo cieniów. Była to bardzo pouczająca wycieczka, gdyż,
prowadzony przez duszę ojca Anchizesa, widział nie tylko tych, którzy już pomarli, lecz i
takich, co mieli się dopiero narodzić. Anchizes nazywał mu ich wszystkich po imieniu,
rozmaitych Markusów i Lucjuszów, całą historię rzymską aż do cesarza Augusta. Ci wszyscy
królowie, politycy, wodzowie czekali tylko na to, aby Eneasz przyjechał do Italii i zajął się
założeniem Rzymu. Czas naglił. Po wyjściu z podziemia bohater natychmiast odpłynął na
północ.
Wyskoczyli na ziemię w tym miejscu, gdzie Tyber wlewa do morza swoje żółte wody.
Chcieli tylko wypocząć i jechać dalej, bo nikt nie przypuszczał, aby to miała być ziemia
obiecana. Nie było ani sadów pomarańczowych, ani źródeł płynących mlekiem, ani gajów
pełnych zwierzyny, która sama idzie w sidła, ani drzew pachnących, pod którymi sen spływa
nawet wtedy, kiedy się spać nie chce — słowem, wszystkie rozczarowania, z dodatkiem tego,
jakie rodzić może widok okolicy pustej, piaszczystej, miernie urozmaiconej kępami krzaków.
Na całym obszarze rósł tylko jeden dąb, a pod nim trochę trawy. Tam się rozsiedli i
wyciągnęli zapasy. Znalazło się nieco owoców i suche pszenne placki. Te placki położono na
trawie, a na nich owoce. Gdy zjedli owoce, ten i ów zaczął łamać i gryźć twarde jak kamienie
ciasto. “Oho! Stoły nawet zjadamy!" — zawołał mały Julus, który, odkąd stanęli na ziemi
italskiej przestał się nazywać Askaniuszem, aby mógł przez to nowe imię być protoplastą
rodu Juliuszów. Posłyszawszy nieoczekiwane słowa, pobożny Eneasz wzniósł ręce do nieba:
“Oto kres naszych mozołów — rzekł. — Tu dom nasz, tu ojczyzna. Witaj mi, z losów
przynależna niwo!" I powiódł dokoła wzrokiem, jak po swoim gospodarstwie.
Nie było to jeszcze jego. W tym kraju panował stary król Latynus, syn bożka leśnego,
Fauna. Miał jedyną córkę, Lawinię, którą przeznaczył na żonę młodemu Turnusowi, wodzowi
sąsiednich Rutulów. Ślub miał się odbyć niebawem. Ale w ten właśnie dzień, kiedy Eneasz z
towarzyszami jadł pod dębem owoce i placki pszenne, zdarzył się wypadek, który wszystkim
inaczej pokierował. Latynus składał ofiarę w cieniu odwiecznego wawrzynu. Przy nim stała
dziewica Lawinia. W pewnej chwili podeszła do ognia, aby rzucić garść kadzidła. Wszystkim
obecnym zdawało się, że ją objął płomień: włosy i szaty rozgorzały jasno, a na głowie
królewny ukazała się świetlista korona. Lawinia nie czuła nic, bo to był ogień cudowny, który
nie parzył, tylko błyszczał jako znamię prorocze. Rzecz wyjaśniła się w nocy. Latynus we
śnie posłyszał głos ojca, Fauna, a ten wyraźnie nakazywał oddać Lawinię cudzoziemcowi,
który do niego przyjdzie.
Nazajutrz przyszedł Eneasz. Prosił, aby mu pozwolono osiedlić się w kraju Latynów. Jakże się zdziwił,
gdy Latynus, nie czekając na koniec przemowy, wziął go w objęcia i nazwał swoim zięciem. Pobożny bohater
poznał w tym wolę bożą i od razu się zgodził, tym bardziej że Lawinia była śliczną panną. Ale do ślubu tak
prędko nie doszło. Najpierw Amata, żona Latynusa, sprzeciwiła się małżeństwu, potem Turnus wystąpił ze
swoimi pretensjami. Wszystko to działo się za namową Junony, która wywołała z piekieł jędzę niezgody i
posiała waśń między Latynami a Rutulami.
Zaczęła się wojna. Obie strony uzbroiły się potężnie i zewsząd ściągnęły
sprzymierzeńców. Eneasz, który nie miał konnicy, udał się o pomoc do króla Euandra. Był to
Grek, pochodzący z Arkadii. Osiadł na wzgórzu palatyńskim, w tym samym miejscu, gdzie w
paręset lat później Romulus Rzym założył. Żył jak człowiek złotego wieku. Pod jego
strzechą, pełną świegotliwego ptactwa, mieszkało szczęście. Z przyzby swojego domu
spoglądał na trzody pasące się na Forum Romanum i doglądał dziewcząt zbierających mleko
na sery, Eneasza przyjął łaskawie i dał mu wyborowy oddział jazdy pod dowództwem
własnego syna, Pallasa. Wenera przyniosła Eneaszowi wspaniałą zbroję wykutą przez
Wulkana. Gdy wódz trojański na czele swoich wojsk ukazał się w tej cudownej zbroi,
wszyscy zrozumieli, że zaczyna się nowa Iliada. Główne role były obsadzone: Eneasz jako
Achilles, Pallas jako Patroklos, Turnus jako Hektor. Stoczono mnóstwo utarczek, ściśle
wzorowanych na wojnie trojańskiej. Wreszcie doszło do koniecznych pojedynków: Turnus
zabił Pallasa, a Eneasz Turnusa *.
Przez cały ten czas słodka Lawinia szyła sobie wyprawę i czekała na koniec wojny. Nareszcie Eneasz
wrócił okryty chwałą, ożenił się z królewną i na jej cześć zbudował miasto: Lawinium. Ale w cztery lata później
wybuchła nowa zwada z Rutulami. Podczas bitwy Eneasz przepadł bez wieści. Lawinia nie wiedziała, czy ma się
uważać za wdowę. Wiarogodni ludzie zapewniali, że jej mąż utonął w rzece. Lecz inni podawali rzecz o wiele
bardziej prawdopodobną: że Wenus wyniosła Eneasza z zamętu walki i zabrała do nieba. Po ojcu objął rządy syn
z pierwszego małżeństwa, Julus; dawniej zwany Askaniuszem.
* Wędrówki i wojny Eneasza opiewa poeta rzymski P. Vergilius Maro w poemacie pt. Enelda, tak gorliwie
Powstanie Rzymu
Askaniusz założył własne miasto pod nazwą: Alba Longa, właściwą siedzibę dynastii
Eneasza. Panowało tam wielu królów, których szereg jest równie długi jak patriarchów
biblijnych. Na koniec Prokas miał dwóch synów: Numitora i Amuliusa. Numitor był starszy i
wziął berło po ojcu. Amulius zazdrościł mu władzy. Zebrał własne wojsko i strącił brata z
tronu. Chcąc zabezpieczyć tron swoim synom, córkę Numitora, Reę Sylwię, uczynił westalką.
Wtedy zdarzyła się rzecz niespodziewana: westalka powiła bliźnięta, Romulusa i Remusa.
Stało się to za zrządzeniem bogów. Ojcem tych dzieci był Mars. Wszyscy w to uwierzyli
prócz Amuliusa. Ten westalkę kazał zamorzyć głodem, a bliźnięta wrzucić do Tybru.
Rzeka wówczas szeroko rozlała. Słudzy królewscy włożyli dzieci do koszyka i puścili
z prądem. Woda odniosła go aż pod wzgórze Palatynu, gdzie rosło drzewo figowe. Koszyk
zaczepił się o pień drzewa i tak został, aż Tyber wrócił do swego łożyska. Dzieci były głodne
i płakały. Płacz posłyszała wilczyca i przyszła je nakarmić. Codziennie zjawiała się o tej
samej porze i podawała im swe sutki do ssania. Ale wilczyca miała własne dzieci i zdarzało
się, że bliźniętom przynosiła w wymionach bardzo mało mleka. Wtedy zlatywał dzięcioł, ptak
Marsa, i rzucał chłopcom owoce i jagody leśne.
Pewnego dnia spostrzegł te dziwy pasterz królewski - Faustulus. Zaczajony w
zaroślach, przeczekał, póki wilczyca się nie oddaliła i dzięcioł nie odleciał. Wtedy wyszedł z
kryjówki i zobaczył śliczne bliźnięta, właśnie takie, jakich sobie oboje z żoną od dawna
życzyli. Wziął je do domu. W chacie pasterza obaj królewicze wyrośli na tęgich
młodzieńców. Przewodzili całej gromadzie swoich rówieśników. Urządzali łowy, wyścigi,
zapasy, wyprawy na prawdziwych zbójców. Nikt nic nie wiedział o ich pochodzeniu. Raz wywiązała
się bójka między pastuchami Numitora i Amuliusa. Romulus i Remus, będąc w
służbie króla, stanęli po stronie ludzi Amuliusowych. Utarczka skończyła się porwaniem
Remusa, którego dla rozstrzygnięcia sporu stawiono przed Numitorem. Stary zdetronizowany
król zaczął pytać młodzieńca, czyim jest synem. Remus opowiedział mu to, co słyszał od
Faustulusa: o drzewie figowym, wilczycy i dzięciole. Numitor poznał w nim swego wnuka i
kazał potajemnie sprowadzić Romulusa. We trzech obmyślili plan obalenia Amuliusa. Dwaj
bracia z kupą zbrojnych napadli na pałac, straż wysiekli, uzurpatora skazali na śmierć i
osadzili na tronie dziadka Numitora.
Nie chcieli zostać w Alba Longa. Chcieli założyć własne miasto i wybrali owo
naśladując Homera, że przygody jego bohaterów są nieraz dokładnym powtórzeniem Iliady i Odysei.
cudowne miejsce, gdzie ich Faustulus znalazł. Zaraz zaczęli się kłócić, kto z nich da nazwę
nowej stolicy. Nie mogli się pogodzić i postanowili wybadać wolę bogów. Niby dwaj
augurowie zasiedli nocą do czuwania: Romulus na Kapitolu, Remus na Awentynie. Pierwszy
Remus zobaczył nadlatujących sześć sępów, ale nie zdążył jeszcze dać znaku, gdy nad
Romulusem ukazało się dwanaście. Wszyscy uznali, że Romulusa bogowie wybierają na
założyciela miasta. A on kazał sobie podać pług, zaprzągł parę wołów i dookoła Palatynu
oborał przestrzeń, na której miała stanąć Roma. Szeroka bruzda oznaczała granice przyszłego
miasta i niejako pierwszy jego wał obronny. Przez cały ten czas Remus chodził po polu i
pogwizdywał. Na koniec zatrzymał się nad rozoraną ziemią i zaczął się śmiać. “Silne miasto
budujesz!" — zawołał do brata i przeskoczył przez bruzdę. Ale Romulus już nie był w tej
chwili pastuchem i wychowankiem Faustulusa. Był już królem Rzymu, protoplastą wszystkich
jego władców, wodzów i dyktatorów. Dobył miecza i zabił Remusa. A myśląc o historii,
która od tej chwili gotowa była zanotować każde jego słowo, rzekł tak, aby go wszyscy
słyszeli: “Tak niechaj ginie każdy, kto ośmieli się przekroczyć gwałtem granice mojego
państwa".
Miasto było, ale nie było komu w nim mieszkać. Z Romulusem została niewielka
drużyna. Młody król ogrodził na Kapitolu gaj, który nazwał asylum, i ogłosił, że ktokolwiek
tam wejdzie, choćby największą zbrodnię miał na sumieniu, może się czuć bezpieczny, jako
obywatel nowo powstałej osady. Był to raj dla wszystkich okolicznych opryszków. Zbiegali
się zewsząd podpalacze i koniokrady, zbóje i rzezimieszki, wierutna hołota, którym źle z oczu
patrzyło, ale wszystko chłopy tęgie i odważne, za Romulusem w ogień skoczyć gotowi. Z ich
pomocą Rzym otoczył się murami, zabudował, ile tylko miejsca starczyło, miał wodę w
twardo ubitych cysternach i na niczym nikomu nie zbywało.
Nagle wszyscy zauważyli, że w tym pięknie rozkwitającym państwie brak kobiet. Bez
kobiety żadne gospodarstwo nie było gospodarstwem i dom nie był domem. Romulus wybrał
co przystojniejszych i wymowniejszych chłopaków, przyodział ich jak najstrojniej i wyprawił
do gmin okolicznych z prośbą, żeby zechciały wejść z Rzymem w związki pokrewieństwa.
Ale gdzie tylko zbliżyli się, wszędzie na gwałt zamykano bramy, podnoszono mosty, a każdy
brał, co miał pod ręką: kij lub miecz. Zza wałów krzyczano im, że Rzym jest miastem
drapichrustów i złodziei. “Niech wasz król — mówiono — ustanowi asylum dla kobiet. Są
takie, co tam pójdą, godne żony godnych mężów!"
Romulus postanowił czekać. Przez ten czas trzymał na uwięzi swoich andrusów. Ani
jedna owca nie zginęła z cudzego pastwiska, nie puszczono z dymem ani jednej strzechy,
unikano zwad z sąsiadami i starano się ich sobie zjednać. Gdy się dookoła Rzymu naprawdę
uspokoiło, Romulus zapowiedział, że urządzi wielkie uroczystości, igrzyska i festyny.
Rozesłał zaproszenia do całej okolicy. Matki, żony i córki namawiały swoich mężów i ojców,
aby przyjąć zaproszenie. Mężczyźni też mieli ochotę. Chcieli przecież zobaczyć to nowe
miasto, o którym cuda opowiadano. Przyszli. Zaczęła się zabawa. Ustawiono stoły,
wyniesiono stągwie wina, kobiety wzięto do tańca. Nagle Romulus dał znak i każdy z jego
ludzi porwał tę kobietę, przy której stał. Wszczął się nieopisany zgiełk, noc zapadła i
mężowie wrócili do domu bez żon, ojcowie bez córek.
Gminy poszkodowane zebrały się razem i ruszyły zbrojnie na Rzym. Prym wiedli
Sabinowie, dzielni górale, którzy najwięcej ucierpieli, bo kobiety ich słynęły z urody i
Rzymianie porwali najwięcej Sabinek. Sam Romulus miał Sabinkę za żonę. Na czele wojsk
stał król sabiński, Titus Tatius. Zamek obronny Rzymu zdobyto i walka zawrzała na ulicach
miasta. Tymczasem kobiety, które zdążyły już przywiązać się do swoich rabusiów, wypadły
na miasto i rzuciły się między walczące szeregi. Krzykiem, łzami, prośbami zaklinały ojców,
braci i mężów, aby zaprzestali wojny. Obaj królowie nakazali zawieszenie broni i poszli na
naradę. Wrócili pogodzeni. Sabinowie połączyli się z Rzymem w jedno państwo. Romulus
władał zgodnie z Titusem Tatiusem.
Pewnego razu Romulus, już bardzo stary, odbywał przegląd wojska. Zerwała się nagła
burza i gęsta mgła zakryła przed oczyma ludu miejsce, na którym król siedział. Skoro zaś
chmury się rozwiały, zobaczono, że tron jest pusty, a król znikł bez śladu. Nie wiedziano, co o
tym sądzić. Były poszlaki, że senatorowie zabili króla. Ale sprawa wyjaśniła się nazajutrz,
gdy na zgromadzeniu ludowym pojawił się jeden z senatorów i opowiedział, że ukazał mu się
Romulus, przemieniony w boga. Sami bogowie zabrali go spośród ludzi i dali mu miejsce w
niebie. Lud wydał okrzyk zachwytu i rozszedł się do domów. Odtąd czczono Romulusa pod
imieniem Kwirinus. Płakała po stracie męża Hersylia, owa Sabinka, którą w dzień porwania
oddano królowi jako najpiękniejszą. Junona posłała do niej Irydę i ta rzekła:
— Pani, przestań płakać. Twój Romulus został bogiem. Jeśli chcesz zobaczyć
małżonka, pójdź ze mną do gaju, który rośnie na wzgórzu kwirynalskim.
— O bogini — odpowiedziała królowa — prowadź mnie, dokąd chcesz. Zgodzę się
nawet na niebo, bylebym mogła ujrzeć swego męża.
Poszły na wzgórze. Z nieba spadła gwiazda i rozświeciła nieziemskim blaskiem siwe
włosy Hersylii. W ten sposób nastąpiła przemiana królowej w boginię. Za chwilę uniosła się
do nieba, gdzie pozostała na zawsze przy boku Kwirinusa, pod nowym imieniem Hory.
Pomimo tych boskich przemian Rzymianie z właściwą starożytnym niekonsekwencją czcili
grób Romulusa na Forum Romanum. Było to miejsce święte, które każdy omijał nabożnie,
miejsce z daleka widoczne, bo wyłożone płytami z czarnego kamienia. Ten grób dzisiaj
odkryto. Na kwadratowej podstawie, przy której niegdyś stały lwy kamienne, jak przy
grobach egipskich lub etruskich, wznosi się słup z tufu, a na jego czterech bokach biegnie
napis w tak sędziwej łacinie, że uczeni ani dobrze odczytać, ani, tym bardziej, zrozumieć go
nie mogą. Zaledwie parę wyrazów da się odcyfrować i widać, że tam mowa o królu i jakichś
ofiarach. Jakoż przy odkopywaniu tego miejsca znaleziono sporo kości zwierzęcych, statuetek,
ułamków wypalonej gliny. To wszystko świadczy o tym, że istotnie od zamierzchłych
czasów odbywały się tu jakieś nabożeństwa i że prawdopodobnie ów pomnik pochodzi z
epoki królów.
*
Po Romulusie panowało jeszcze sześciu królów, po czym zaprowadzono republikę.
Rola tych władców jest bardzo smutna. Historia nie chce ich uznać, chociaż niepodobna
zrozumieć, dlaczego tak czyni. Przecież budowali mosty, świątynie, mury, zaprowadzali kanalizację,
urządzali porty, ustanawiali prawa, święta i igrzyska — zajmowali się wszystkimi
pożytecznymi rzeczami, za które historia sławi innych królów. Natomiast rodzili się, żenili i
umierali przykładnie, wystrzegali się wszelkiej cudowności, nie pochodzili od bogów, nie
utrzymywali bliższych stosunków ze światem, nadprzyrodzonym. Nie zrobili nic dla
mitologii. Mitologia więc nie może ich przyjąć. skurczyły się, postać zgięła
się we dwoje, skóra obwisła na wychudłych piszczelach. Brudne, dziurawe łachmany okryły
żebraka, w którym nikt by się nie domyślił świetnego rycerza spod Troi. Przemieniony
Odyseusz wziął kostur, zarzucił na plecy biesagi i w przebraniu nędzarza ruszył na podbój
własnego domu i królestwa.
Jakoż nikt go nie poznał. Zachodził wszędzie swobodnie, karmiony miłosierną ręką,
jako żebrak, stojący pod opieką Dzeusa. Dopiero kiedy wszedł na dziedziniec swego pałacu,
stała się rzecz nieoczekiwana. Pod bramą, na kupie gnoju, leżał Argos — stare, bezsilne
psisko. Jadło go robactwo, głód dobijał. Nagle do jego parszywych, otępiałych uszu doleciał
głos znajomy. Spod mierzwy lat i nędzy wydobyły się wspomnienia dalekie, a przegniłe
chrapy porwały nieoczekiwanie spod łachmanów wędrownego żebraka — znajomą woń pana.
Poruszył się, chciał się przyczołgać do nóg Odyseusza, całym wysiłkiem psiej wierności
dźwignął się na zmartwiałe łapy — i zdechł.
Odyseusz wszedł do pałacu. Widział rozpustę zalotników i siedząc na progu świetlicy
żuł w milczeniu hańbę swego domu i myślał o zemście. Wreszcie nadeszła pora. Nazajutrz
odbywał się turniej o rękę Penelopy. W podłogę sali biesiadnej wbito jednym rzędem
dwanaście toporów. Każdy z zalotników brał ogromny łuk Odyseusza i próbował tak strzelić,
aby grot przeszedł przez otwory wszystkich, rzędem stojących toporów. Lecz nikt nie miał
nawet dość siły, aby napiąć łuk bohatera. Jeden drugiemu broń ze wstydem oddawał. Na
koniec żebrak, siedzący na progu, prosił, żeby i jemu pozwolono. Telemach, któremu ojciec
zdradził swą tajemnicę, kazał podać łuk. Nieznacznie zamknięto wszystkie wyjścia. Odyseusz
naciągnął łuk, aż cięciwa odbrzękła jaskółczym gwizdem, wypuścił strzałę i grot przeszedł
przez wszystkie topory.
Opadły zeń łachmany żebracze. Nagi, potężny, gniewny stał przy drzwiach niby bóstwo zemsty.
Podniósł łuk. Brał jedną strzałę po drugiej i szył w zbitą gromadę zalotników. A gdy skończył, odłożył broń,
wielce utrudzony. Służba wyniosła trupy ze sali, stoły i stołki z krwi obmyto, wymieciono, wykadzono siarką.
W górnych pokojach wszczął się rwetes. Penelopa spała. Przybiegła do niej stara
klucznica z krzykiem, że pan wrócił i wymordował zalotników. Królowa zeszła na dół.
Odyseusz siedział pod słupem, na środku pustej sali biesiadnej. Niedaleko stał syn Telemach,
wpatrzony w ojca. Oddzielony dwudziestu latami rozłąki, utrudzony krwawym żniwem,
którego właśnie dokonał, wydał się jej mąż jakimś obcym, dalekim, nie wiedziała, jak witać,
jak mówić. Dopiero gdy odświeżył się kąpielą, przebrał, zagadał o rzeczach im tylko obojgu
wiadomych — padła mu z płaczem w ramiona.
Pod jaworem na dziedzińcu lub w ogrodzie siadywali we czworo: stary ojciec Laertes,
Penelopa, Telemach i Odyseusz, który opowiadał wszystko, czego doświadczył: dzieje wojny
trojańskiej i swoją tułaczkę. Z dalekich stron zjeżdżali się krewni i znajomi albo i obcy ludzie,
żeby zobaczyć człowieka, który był w podziemiu i słyszał śpiew syren, i był kochankiem
nimf mieszkających w grotach tajemniczych. A gdy nadszedł czas, Odyseusz odczepił okręt i
odjechał na nową tułaczkę, wywróżoną przez Tejrezjasza, posłuszny bogom i przeznaczeniu.
Powrócił po wielu latach i osiadł w dworzyszczu — król z siwą brodą, czekający na śmierć,
która miała doń wyjść z morza.
Rzym
CHARAKTER RELIGII RZYMSKIEJ
Pierwotna religia rzymska zasadniczo różniła się od greckiej. Trzeźwi Rzymianie,
których uboga fantazja nie stworzyła eposu narodowego na podobieństwo Iliady i Odysei, nie
znali również mitologii. Ich bogowie mieli w sobie mało życia. Były to postacie nieokreślone,
bez rodowodu, bez owych związków małżeńskich, ojcowskich i synowskich, które bogów
greckich łączyły w jedną wielką rodzinę. Nie mieli nawet często imion prawdziwych, lecz
jakby przydomki określające granice ich władzy i działania. Nie otaczały ich żadne legendy.
Ów brak podań, w którym upatrujemy dzisiaj pewien niedostatek twórczego popędu, w
oczach starożytnych uchodził za chlubę Rzymian, uważanych za najpobożniejszy naród. Sami
Grecy podziwiali tę religię, która nie posiadała mitów uwłaczających czci i dostojeństwu
bóstwa. Świat rzymskich bogów nie znał Kronosa, który okaleczył ojca i pożerał własne
dzieci, nie znał zbrodni ani występków.
W najdawniejszej religii rzymskiej objawiała się prostota pracowitych chłopów i
pasterzy, zajętych wyłącznie codziennymi sprawami swego skromnego życia. Z głową
pochyloną ku bruździe, którą wyorywała jego drewniana socha, i ku łąkom, na których pasły
się jego trzody, nie czuł pierwotny Rzymianin chęci odwracania oczu ku gwiazdom: nie czcił
ani słońca, ani księżyca, ani tych wszystkich zjawisk niebieskich, które wypełniły swoją
tajemnicą wyobraźnię innych ludów indoeuropejskich. Dość było dla niego tajemnic
zawartych w najzwyklejszych sprawach życiowych i w najbliższym otoczeniu. Kto by
przeszedł przez starożytną Italię, ujrzałby ludzi modlących się w gajach, ołtarze na polu
uwieńczone kwiatami, groty ubrane zielenią, drzewa ozdobione rogami i skórami zwierząt,
których krew nasycała rosnącą pod nimi murawę, wzgórza szczególną czcią otoczone,
kamienie namaszczone oliwą. Wszędzie widziało się jakieś bóstwo i nie darmo powiedział
jeden z pisarzy łacińskich, że w tym kraju łatwiej spotkać boga niż człowieka.
W rozumieniu Rzymianina życie ludzkie we wszystkich, choćby najdrobniejszych
okolicznościach podlegało władzy i opiece rozmaitych bogów, tak że człowiek na każdym
kroku czuł zależność od jakiejś siły wyższej. Obok takich bóstw, jak Jowisz lub Mars, których
potęga zataczała coraz szersze kręgi, istniała nieprzebrana moc bogów mniejszych,
opiekuńczych duchów poszczególnych czynności w życiu lub gospodarstwie. Szczupły obręb
ich działania dotyczył jedynie pewnych momentów w uprawie roli, wzroście zboża, chowie
bydła, w bartnictwie, w życiu człowieka. Vaticanus otwierał dziecku usta do pierwszego
krzyku, Cunina była opiekunką kołyski, Rumina troszczyła się o pokarm niemowlęcia, Potina
i Edusa uczyły dziecko jeść i pić po odłączeniu od piersi, Cuba czuwała nad jego
przenoszeniem z kołyski do łóżeczka, Ossipago pilnowała, by kości dziecka należycie się
zrastały, Statanus uczył je stać, a Fabulinus mówić; Iterduca i Domiduca prowadziły dziecko,
które po raz pierwszy wychodziło z domu.
I tak było ze wszystkim. Każde niepowodzenie, choćby najbłahsze, i każde
powodzenie, choćby najniklejsze, mogło być objawem gniewu lub zadowolenia bóstwa.
Rzymianin znał boginię Febris — od gorączki, boga Verminus, zsyłającego robaki na bydło,
obchodził święto moli i myszy, stawiał kaplice bogini kaszlu. Nieraz śmiano się z tej
przesadnej drobiazgowości: “Każdy w swoim domu — powiada św. Augustyn — ma jednego
odźwiernego, i ten w ogóle wystarcza, ponieważ jest człowiekiem. Ale oni tu aż trzech bogów
umieścili: podwoje oddali pod opiekę Forculusa, zawiasy bogini Cardea, a próg bogu
Limentusowi. Widocznie ów Forculus nie potrafił strzec jednocześnie i zawiasów, i progu!"
Te wszystkie bóstwa były zupełnie bezosobowe. Rzymianin nie ośmielił się twierdzić, że z całą
pewnością zna właściwe imię boga lub że umie odróżnić, czy jest to bóg, czy bogini. W modlitwach
zachowywał tę ostrożność. Mówił: “Jowiszu Najlepszy, Największy, czy też jakim innym imieniem chcesz być
nazywany", a składając ofiarę: “Czyliś ty bóg, czy bogini, czy mężczyzna, czy kobieta". Na Palatynie do dziś
stoi ołtarz, na którym nie wypisano żadnego imienia, tylko wymijającą formułę: “bogu lub bogini, mężczyźnie
lub kobiecie", i już sami bogowie mieli rozstrzygać, komu należą się ofiary składane na tym ołtarzu. Dla Greka
podobny stosunek do bóstwa byłby niepojęty. On wiedział doskonale, że Dzeus jest mężczyzną, a Hera kobietą, i
ani przez chwilę nie miał co do tego wątpliwości.
Bogowie rzymscy nie schodzili na ziemię i nie ukazywali się ludziom tak chętnie jak
greccy. Trzymali się z dala od człowieka i nawet gdy mieli go przed czymś ostrzec, nigdy nie
jawili się bezpośrednio: słyszano wówczas z głębi gajów, z mroku świątyń lub ciszy pól nagłe
tajemnicze wołania, którymi bóg dawał znaki ostrzegawcze. Między bogiem a człowiekiem
nie dochodziło nigdy do poufałości. Odys przekomarzający się z Ateną, Diomedes walczący z
Afrodytą, wszystkie kłótnie i miłostki bohaterów greckich z Olimpem — były dla
Rzymianina niezrozumiałe. Jeżeli w czasie ofiary lub modlitwy Rzymianin zakrywał głowę
płaszczem, czynił to zapewne nie tylko dla większego skupienia, lecz również z obawy, by
nie spojrzeć w twarz boga, gdyby temu spodobało się nagle stanąć w jego pobliżu.
Wszystko, co w najdawniejszym Rzymie wiedziano o bogach, streszczało się
właściwie w tym, jak ich czcić należy i w jakiej chwili wzywać ich pomocy. Doskonale i
ściśle opracowany system ofiar i obrzędów wypełniał całe życie religijne Rzymian.
Wyobrażali sobie, że bogowie są podobni do pretorów i że wobec nich, jak wobec sędziego,
przegrywa sprawę ten, kto nie zna się na formalnościach urzędowych. Istniały zatem księgi, w
których wszystko było przewidziane i gdzie znaleźć można było modlitwy na wszelkie
okoliczności. Przepisy musiały być dokładnie przestrzegane i lada przeoczenie niweczyło
błogie skutki służby bożej.
Rzymianin trwał w ciągłej obawie, że nie spełni obrzędów jak należy. Najmniejsze
opuszczenie w modlitwie, jakiś ruch niewskazany, nagła przeszkoda w tańcu religijnym,
zepsucie się instrumentu muzycznego podczas składania ofiary — wystarczało, aby ten sam
obrzęd powtórzyć na nowo. Bywały wypadki, że zaczynano tak ze trzydzieści razy od
początku, dopóki ofiar nie dokonano zadowalająco. Przy odprawianiu modłów błagalnych
kapłan musiał uważać, żeby nie opuścić jakiegoś wyrazu albo żeby nie wypowiedzieć go w
niewłaściwym miejscu. Dlatego kto inny czytał najpierw, a kapłan za nim słowo w słowo
powtarzał, czytającemu zaś przydany był pomocnik do uważania, czy ów dobrze czyta. Był
też osobny sługa kapłański, który pilnował, aby obecni zachowywali milczenie, a
jednocześnie trębacz dął z całych sił w trąbę, aby nic innego nie słyszano prócz słów
wypowiadanej modlitwy.
Z tą samą ostrożnością i sumiennością przeprowadzano wszelkie wróżenia, które u
Rzymian miały wielkie znaczenie, zarówno w życiu publicznym, jak i prywatnym. Przed
każdą ważniejszą czynnością badano wpierw wolę bogów, objawiającą się rozmaitymi
znakami, które spostrzegać i objaśniać umieli kapłani nazywani augurami. Grom lub
błyskawica, nagłe kichnięcie, upadek jakiegoś przedmiotu w świętym miejscu, atak epilepsji
na placu publicznym, wszelkie podobne zjawiska, nawet najbardziej błahe, ale zachodzące w
niezwykłej albo doniosłej chwili, nabierały znaczenia przestrogi boskiej. Najulubieńszym
sposobem było wróżenie z lotu ptaków. Gdy senat lub konsulowie mieli powziąć jakieś postanowienie,
wydać wojnę, ogłosić pokój, obwieścić nowe prawa, zwracali się przede
wszystkim do augurów z zapytaniem, czy chwila jest po temu sposobna. Augur zaś składał
ofiarę, modlił się, a o północy szedł na Kapitol, najświętsze wzgórze Rzymu, i z twarzą
zwróconą ku południowi patrzył w niebo. O świcie przelatywały ptaki. A on według tego, z
której strony nadleciały, jakie były i jak się zachowały — wróżył, czy rzecz zamierzona
wypadnie pomyślnie, czy niepomyślnie. Chowano również kury w klatkach i przed ważnymi
wypadkami kolegium kapłanów rzucało im ziarna. Jeżeli kury jadły chciwie, było to dobrym
znakiem, jeżeli zaś odwracały się od jadła — wróżyło klęskę. Te grymaśne kury rządziły
najpotężniejszą rzecząpospolitą i wodzowie w obliczu nieprzyjaciela musieli podlegać ich
kaprysom.
Tę pierwotną religię zwano religią Numy, od imienia drugiego z siedmiu królów
rzymskich, któremu przypisywano ustanowienie najważniejszych urządzeń religijnych. Była
ona bardzo prosta, pozbawiona wszelkiej okazałości, nie znała ni posągów, ni świątyń. Nie
przetrwała długo w stanie czystym i dzisiaj z trudem możemy sobie odtworzyć jej obraz
zatarty późniejszymi wpływami. Przenikały do niej wyobrażenia religijne ludów sąsiedzkich,
obcy bogowie z łatwością znajdowali gościnność w Rzymie. Było bowiem zwyczajem
Rzymian, że po podbiciu jakiegoś miasta przesiedlali do swojej stolicy bogów zwyciężonych,
chcąc ich sobie zjednać i uchronić się przed ich gniewem.
Oto w jaki sposób Rzymianie zapraszali do siebie np. bogów kartagińskich. Kapłan wygłaszał uroczyste
zaklęcie: “Czyś jest bogiem, czy boginią, ty, który roztaczasz opiekę nad narodem i państwem Kartagińczyków;
ty, który przyjąłeś opiekę nad tym miastem, do ciebie modły zanoszę, tobie cześć oddaję, was o łaskę proszę,
abyście naród i państwo Kartagińczyków opuścili, abyście porzucili ich świątynie, abyście od nich odeszli.
Przejdźcie do mnie, do Rzymu. Niech nasze miasto i świątynie będą wam przyjemniejsze. Łaskawi bądźcie i
przychylni dla mnie i dla narodu rzymskiego, i dla naszych wojowników tak, jak tego chcemy i jak to rozumiemy.
Jeśli tak uczynicie, przyrzekam, że wzniosę wam świątynię i sprawię igrzyska".
Zanim Rzymianie zetknęli się bezpośrednio z Grekami, którzy tak przemożny wpływ
wywarli na późniejsze ukształtowanie się ich pojęć religijnych, inny lud, bliższy terytorialnie,
dał odczuć pierwotnym Rzymianom swą wyższość umysłową. Byli to Etruskowie, naród
niewiadomego pochodzenia, których dziwna kultura, przechowana do dziś w tysiącznych
zabytkach, przemawia do nas niezrozumiałym językiem napisów, niepodobnych w swym
brzmieniu do żadnej mowy na świecie.
Zajmowali północno-zachodnią część Italii, od Apeninów do morza — kraj żyznych
dolin i słonecznych wzgórz, zbiegający ku Tybrowi, rzece, która ich połączyła z Rzymianami.
Bogaci i potężni, panowali Etruskowie nad olbrzymim szmatem ziemi z wysokości swoich
miast obronnych, stojących na stromych, niedostępnych górach. Ich królowie ubierali się w
purpurę, siedzieli na krzesłach wykładanych kością słoniową, a otaczała ich straż honorowa,
nosząca jako broń — pęk rózg z zatkniętym weń toporem. Etruskowie mieli flotę i od bardzo
dawna utrzymywali stosunki handlowe z Grekami na Sycylii i na południu Italii. Od nich
wzięli pismo i wiele wyobrażeń religijnych, które jednak po swojemu przekształcili.
O bogach etruskich mało da się powiedzieć. Spośród ich wielkiej liczby wybija się na
czoło trójca: Tini, bóg piorunów w rodzaju Jowisza, Uni, bogini-królowa, podobna do
Junony, i skrzydlata bogini Menrfa, odpowiadająca łacińskiej Minerwie, a więc razem
wziąwszy, prototyp sławnej trójcy kapitolińskiej. Czcili z przesadnym nabożeństwem dusze
zmarłych, jako istoty żądne krwi i okrutne. Na grobach zabijali ludzi na ofiarę i pierwsi dali
Rzymowi przykład walk gladiatorów, które w początkach były objawem kultu zmarłych.
Wierzyli w rzeczywiste piekło, dokąd dusze sprowadza starzec na pół zwierzęcej postaci, ze
skrzydłami, uzbrojony w ciężki młot — Charun. Na malowanych ścianach grobów etruskich
przesuwa się pełno podobnych demonów: Mantus, król piekieł, również skrzydlaty, w koronie
na głowie, z pochodnią w ręce; Tuchulcha, potwór o dziobie orła i uszach osła, który zamiast
włosów ma węże na czaszce — i wiele innych, oblegających złowrogą czeredą biedne,
zalęknione dusze ludzkie.
Legendy etruskie podają, że razu pewnego, w okolicy miasta Tarkwinie, w chwili gdy
chłopi orali ziemię, wyszedł z wilgotnej bruzdy człowiek, który miał postać i twarz dziecka, a
włosy i brodę siwą jak u starca. Nazywał się Tages. Kiedy się tłum zebrał dokoła niego,
zaczął dyktować przepisy wróżenia i ceremonii religijnych. Król tych okolic kazał ze słów
Tagesa ułożyć księgę. Odtąd Etruskowie uważali siebie za lud najlepiej powiadomiony o tym,
jak należy korzystać ze znaków i przepowiedni boskich. Specjalni kapłani, haruspikowie,
zajmowali się wykładaniem wróżb. Gdy zwierzę zabijano na ofiarę, oglądali pilnie jego
wnętrzności: kształt i położenie serca, wątroby, płuc, i wedle pewnych zasad przepowiadali
przyszłość. Wiedzieli, co oznacza każda błyskawica, i po jej barwie poznawali, od którego
boga pochodzi. Stworzyli z tego całą naukę, olbrzymi skomplikowany system zjawisk nadprzyrodzonych,
który później wprowadzili do Rzymu.
KULT ZMARŁYCH I BÓSTWA DOMOWE
Duchy przodków nazywali Rzymianie manes — czyste, dobre duchy. Było w tej nazwie więcej
pochlebstwa niż istotnej wiary w dobroć dusz umarłych, które po wszystkie czasy i u wszystkich ludów budziły
lęk. Każda rodzina czciła duchy własnych przodków, a w dniach 9, 11 i 13 maja obchodzono powszechne
Lemuria — święto mar — i wierzono, że w te dni dusze wychodzą z grobów i błądzą po świecie w postaci
upiorów, które nazywano lemurami lub larwami. W każdym domu ojciec rodziny wstawał o północy i boso
chodził po wszystkich pokojach, odpędzając duchy. Po czym mył ręce w wodzie źródlanej, wkładał do ust ziarna
czarnego bobu, które następnie przerzucał przez dom, nie oglądając się za siebie. Przy czym dziewięć razy
wymawiał takie zaklęcie: “To wam oddaję i tym bobem wykupuję siebie i swoich". Duchy zaś niewidzialne idą
za nim i zbierają bób rozrzucony po ziemi. Gdy się to dzieje, głowa rodziny znów się obmywa wodą, bierze
miedzianą miednicę i bije w nią z całych sił, prosząc, aby duchy dom jego opuściły.
W dniu zaś 21 lutego było inne święto, zwane Feralia, podobne do słowiańskich Dziadów; w tym dniu
zastawiano uczty dla zmarłych.
Duchy nie wymagają zbyt wiele, od hojnych ofiar milsza jest dla nich tkliwa pamięć
żyjących. Można im złożyć w darze dachówkę z wieńcem uwiędłym, chleb rozmoczony w
winie, trochę fiołków, parę ziarn pszenicy, szczyptę soli. Nade wszystko zaś pomodlić się do
nich sercem gorącym. I trzeba o nich pamiętać. Raz, podczas wojny, zapomniano odprawić
Feralia. Miasto nawiedził pomór, a po nocach wychodziły z grobów dusze całymi gromadami
i głośnym płaczem napełniały ulice. Skoro im jednak złożono ofiary, wróciły do ziemi, a
pomór ustał. Krainą umarłych był Orcus, jak u Greków Hades, podziemne, głębokie pieczary
w niedostępnych górach. I tak samo zwał się władca tego królestwa mar. Nie znamy jego
wizerunku, bo nigdy go nie miał, żadnej również świątyni, żadnego kultu. Niedawno
natomiast odkryto na stoku Kapitolu świątynię innego bóstwa śmierci, Veiovis, którego imię
jakby oznaczało zaprzeczenie dobroczynnej siły Jowisza.
W bliskim pokrewieństwie z duchami przodków pozostają geniusze, przedstawiciele
siły życiowej mężczyzny, i junony, będące czymś w rodzaju aniołów-stróżów kobiet. Każdy
człowiek, zależnie od płci, ma swego geniusza lub swoją junonę. Z chwilą przyjścia na świat
geniusz wstępuje w człowieka, a opuszcza go w godzinę śmierci, po czym staje się jednym z
manów. Geniusz czuwa nad człowiekiem, pomaga mu w życiu, jak może i umie, i dobrze jest
w ciężkich chwilach zwracać się doń jako do najbliższego orędownika. Niektórzy znów
utrzymywali, że człowiek, rodząc się, dostaje dwóch geniuszów: jeden namawia go ku dobremu,
drugi zaś prowadzi do złego i zależnie od tego, za którym z nich się pójdzie, po śmierci
spotyka człowieka los błogosławiony lub kara. Lecz była to już raczej teologia niż wiara
powszechna. W dniu urodzin składał każdy swemu geniuszowi ofiarę. Geniusza
przedstawiano albo pod postacią węża, albo w stroju obywatela rzymskiego, w todze, z
rogiem obfitości.
Do tej samej rodziny duchów opiekuńczych należą lary, które czuwają nad polem i chatą wieśniaka.
Nie było w Rzymie kultu bardziej popularnego nad kult larów. Każdy w swoim domu modlił się i czcią nabożną
otaczał te bożki dobre, którym przypisywał wszelkie powodzenie, zdrowie i szczęście rodziny. Wyjeżdżając
żegnał się z nimi, powracając, od nich zaczynał powitanie. One patrzyły nań od dzieciństwa ze swojej kapliczki
ustawionej koło ogniska domowego, były obecne przy każdej wieczerzy, dzieliły ze wszystkimi domownikami
ich radość i smutki. Ile razy rodzina zasiadała do stołu, pani domu najpierw larom dawała porcyjkę, a w
specjalnie im poświęcone dni składała w ofierze wieniec świeżych kwiatów. Kult larów, z początku ograniczony
do poszczególnych domów, rozszerzył się na miasto i jego dzielnice i na całe państwo. Na skrzyżowaniu ulic
stały kapliczki larów dzielnicowych. Mieszkańcy okoliczni otaczali je wielkim szacunkiem. Corocznie, w
pierwszych dniach stycznia, obchodzono święto larów dzielnicowych. Była to wielka uciecha dla prostego ludu.
Pojawiali się komedianci i grajki, atleci i śpiewacy. Bawiono się wesoło i niejeden dzban wina wychylono za
zdrowie larów.
W tej samej kapliczce, razem z larami, czczone były przy ognisku domowym równie dobroczynne
bóstwa, penaty. Opiekowały się one spiżarnią. Chcąc zrozumieć pierwotny kult larów i penatów, trzeba sobie
uprzytomnić najdawniejszy dom rzymski, chatę wieśniaczą z jedną główną izbą, świetlicą, atrium. W atrium
stało ognisko, na którym gotowano i które zarazem ogrzewało mieszkańców, głównie skupionych w tej
komnacie. Przed ogniskiem stał stół, dokoła którego wszyscy zasiadali do wspólnego posiłku. Przy śniadaniu,
obiedzie i wieczerzy stawiano penatom na ognisku miseczkę z jedzeniem, z wdzięczności za dostatek domowy,
którego one były stróżami. Przez tę ofiarę nabierały wszystkie potrawy znaczenia pewnej świętości i jeśli na
ziemię upadła bodaj kruszynka chleba, trzeba ją było podnieść nabożnie i wrzucić do ognia. Państwo uważano
za wielką rodzinę, były więc i penaty państwowe, czczone w jednej świątyni z Westą.
Spokrewniona samym imieniem z grecką Hestią, była Westa również uosobieniem
ogniska rodzinnego. Czczono ją w każdym domu i w każdym mieście, a najwięcej w samym
Rzymie, gdzie świątynia jej była niejako ośrodkiem stolicy, a przez nią całego państwa. Kult
Westy był prastary i wielce czcigodny. Świątynia wraz z gajem leżała na stoku Palatynu, ku
Forum, tuż przy Via Sacra, przy tej drodze świętej, którą szły pochody triumfalne
zwycięskich wodzów. Obok było tzw. atrium Vestae, jak byśmy dziś powiedzieli — klasztor
westalek. A nie opodal stała Regia, mieszkanie arcykapłana (pontifex maximus); nazywano je
“pałacem królewskim", dlatego że ongi król tam mieszkał, a będąc najwyższym kapłanem był
jednocześnie bezpośrednim zwierzchnikiem westalek.
Sama świątynia była mała, okrągła, przypominająca swym wyglądem pierwotne chaty z gliny
najdawniejszych, wieśniaczych jeszcze mieszkańców Rzymu. Dzieliła się na dwie części: w jednej płonął ów
wieczny ogień Westy, i ta była dostępna za dnia dla wszystkich, nocą zaś nie wolno było tam wejść żadnemu
mężczyźnie, druga część, niejako “święte świętych", była zakryta przed oczyma ludzi i nikt nawet dobrze nie
wiedział, co się tam mieści. Przechowywano w niej pewne tajemnicze świętości, od których zależało szczęście
Rzymu. W samej świątyni nie było posągu Westy; stał on w przedsionku, wykonany według wzoru greckiej
Hestii.
Służbę w świątyni pełniły westalki, których było sześć. Wybierał je pontifex maximus
z najlepszych rodzin arystokratycznych. Dziewica wstępowała do klasztoru między 6 a 10
rokiem życia i pozostawała w nim przez lat trzydzieści, ślubując czystość i wyrzeczenie się
świata. Przez pierwsze dziesięć lat uczono ją wszelkich obrzędów, przez następne dziesięć lat
sama pełniła służbę świątynną, a w ostatnim dziesiątku nauczała nowo przybyłe nowicjuszki.
Po tych trzydziestu latach westalka mogła opuścić klasztor, wrócić do życia, wyjść za mąż i
założyć własną rodzinę; lecz zdarzało się to nader rzadko, powszechnie bowiem utrzymywało
się przekonanie, że westalka, która opuszcza świątynię, nie znajdzie szczęścia w życiu.
Większość tedy wolała do końca dni swoich pozostać w klasztorze, ciesząc się szacunkiem
towarzyszek i społeczeństwa.
Głównym zadaniem westalek było utrzymywanie wiecznego ognia na ołtarzu bogini. Czuwały nad nim
dzień i noc, wciąż dokładając nowych szczap, aby nigdy nie zagasł, gdyż wygaśnięcie ognia było nie tylko
wielką zbrodnią opieszałej kapłanki, lecz zapowiadało również nieuniknioną klęskę dla państwa. Rozpalenie
nowego ognia było aktem bardzo uroczystym. Dokonywano tego przez pocieranie dwóch kawałków drzewa,
czyli sposobem najbardziej pierwotnym, sięgającym epoki kamiennej, a spotykanym dziś u ludów zaszytych w
ustronia ziemi, dokąd jeszcze nie dotarła cywilizacja. Tak samo żaden sprzęt — nóż, topór, siekiera — nie mógł
być z żelaza, tylko z brązu, bo kult Westy nieprzerwanie zachowywał formy bytu najdawniejszego okresu
dziejów Italii. Westalkom nie wolno było wydalać się z miasta i musiały być zawsze w pobliżu świętego ognia.
Kapłankę, z której winy zgasł ogień, poddawano śmiertelnej chłoście.
Równie surowa kara spotykała westalkę, która złamała ślub czystości. Sadzano ją do
lektyki szczelnie zamkniętej, aby nikt nie mógł jej widzieć ani nawet słyszeć jej głosu.
Niesiono ją przez Forum. Za zbliżeniem się lektyki przechodnie zatrzymywali się w
milczeniu i z pochylonymi głowami szli za orszakiem na miejsce stracenia. Znajdowało się
ono koło jednej z bram miasta, gdzie już czekał otwarty dół, dość obszerny, aby móc tam
umieścić łóżko i stół, na którym zapalano małą lampę i zostawiano nieco chleba, wody, mleka
i oliwy. Liktor otwierał lektykę, a tymczasem arcykapłan, z rękoma wzniesionymi ku niebu,
odprawiał modły. Skończywszy modlitwą, wyprowadzał skazaną, którą osłaniał płaszcz tak,
żeby jej twarzy nie mogli widzieć obecni, i po drabinie kazał jej zejść do przygotowanego
dołu. Drabinę wyciągano z powrotem i dół zamurowywano. Westalka umierała zwykle po
kilku dniach. Czasem jednak udawało się rodzinie uwolnić ją po kryjomu. Oczywiście taka
uwolniona westalka musiała się usunąć na zawsze z życia publicznego.
Westalki otaczano wielkim szacunkiem. Gdy która z nich wychodziła na ulicę,
poprzedzali ją liktorzy jak najwyższych urzędników; dawano im zaszczytne miejsca w
teatrach i cyrkach, a w sądzie świadectwo ich miało znaczenie przysięgi. Gdy zbrodniarz
prowadzony na śmierć spotkał jedną z tych biało ubranych dziewic, mógł przypaść do jej nóg
i jeśli westalka wyrzekła słowo łaski, puszczano go na wolność. Modlitwom dziewic
westalskich przypisywano szczególną ważność; co dzień modliły się one za pomyślność i
całość państwa rzymskiego. W dzień zaś 9 czerwca, w uroczyste święto Vestalia, matrony
rzymskie odbywały pielgrzymkę do świątyni Westy, niosąc w glinianych naczyniach skromne
ofiary. W tym dniu młyny ozdabiano wieńcami i kwiatami, a piekarze hucznie świętowali.
NACZELNI BOGOWIE
Janus
Janus był duchem opiekuńczym drzwi i bram, a stał się później bogiem wszelkiego
początku. Jemu był poświęcony pierwszy brzask dnia, początek każdego miesiąca, a styczeń,
jako pierwszy miesiąc w roku, wziął od niego nazwę — Januarius. Pierwszego stycznia
panowało powszechne święto. W tym dniu nowi dygnitarze obejmowali uroczyście władzę,
składali bogom ofiary, odbierali powinszowania od przyjaciół i znajomych. Zresztą wszyscy
obywatele odwiedzali się wzajemnie i przynosili sobie różne drobne podarki, szczególnie
słodycze, figi, daktyle, ciastka — na dobrą wróżbę.
Janusowi poświęcone były wszystkie drzwi (po łac. ianua), przy których nieraz
umieszczano jego posągi. Główna jego świątynia stała w północnej stronie Forum
rzymskiego, niedaleko kurii, gdzie zbierał się i urzędował senat. Była to po prostu prastara
brama z najdawniejszych obwarowań, którą dla szczególnej świętości zachowano, gdy owe
mury rozsypały się po wzroście miasta. Jej czarne, omszałe ściany, zbudowane z nierównych
bloków kamienia, okryto płytami brązowymi, a wewnątrz ustawiono posąg boga, który był
wielką osobliwością. Przedstawiał poważną postać męską o dwóch brodatych obliczach,
zwróconych ku sobie tyłem, z których jedno patrzyło na wschód, drugie na zachód. Ze
świątynią był związany starodawny obrzęd zamykania jej drzwi na czas pokoju i otwierania,
gdy Rzym wojnę prowadził. Gdy następował powszechny pokój, tak że w granicach państwa
rzymskiego nie słychać było szczęku oręża, zamykano bramę Janusa wśród przepychu
uroczystości, ofiar i wielkiej radości narodowej. W ciągu całej historii rzymskiej, tak pełnej
wojen, zamykano ją zaledwie kilka razy.
W dalszym rozwoju religii rzymskiej przechodziło pojęcie tego bóstwa rozmaite
zmiany. Ze zwykłego boga drzwi stał się i bogiem źródeł, i początkiem wszechrzeczy, niejako
pierwszym bóstwem, twórcą bogów i ludzi. I nawet wówczas, kiedy Jowisz wyrósł na
naczelnego boga Rzymian, Janus zachował część swojej godności: we wszystkich modłach
wymieniano go na pierwszym miejscu. Jeszcze później, pod wpływem greckich mędrkowań
teologicznych Janus z boga zmienił się w króla, który miał przywędrować z Tesalii do Rzymu
i lud, naówczas dziki, nauczyć praw i zakonów. Mówiono, że mieszkał na owym wzgórzu,
które od niego wzięło nazwę: Janikulum. Ale takie rzeczy opowiadali uczeni lub poeci. Lud
po dawnemu wierzył w starego Janusa, stróża drzwi, i z nabożeństwem przechowywał
pierwsze monety rzymskie, stare, ciężkie, spleśniałe kawały brązu, na których widniało
dwuobliczne wyobrażenie boga.
Jowisz — Junona — Minerwa
Rzymski Jupiter (nazwa ta powstała z Jovis pater) miał wielkie podobieństwo do greckiego Dzeusa. Był
przede wszystkim bogiem światłości. Zwano go często Lucetius — światłodawca, a dniem poświęconym
Jowiszowi był każdy idus, połowa miesiąca, na którą przypada pełnia księżyca. On był panem wszystkich
zjawisk niebieskich i jakby samym niebem. Rzymianie mówili: sub Jove — pod gołym niebem, sub Jove frigido
— na mrozie, itp. I rola, i winnica pozostawały pod jego łaską lub gniewem. On zsyłał deszcze i nawiedzał
posuchą. W okresie dojrzewania winnych jagód składano mu w ofierze jagnię. Bronią jego był piorun. Grom
uważano zawsze za objaw złej lub dobrej woli Jowisza. Była to kara lub wskazówka. Wróżbici starali się
odgadnąć znaczenie gromu. Miejsce ugodzone piorunem stawało się święte. Otaczano je obmurowaniem i
składano przy nim ofiary.
Bóg ogni niebieskich wcześnie przyjął na siebie rolę boga wojny. Rzymianie widzieli
w nim swojego najwyższego sojusznika, którego pomoc daje zwycięstwo. Budowali mu
świątynie pod rozmaitymi wezwaniami: Stator, ten, co zatrzymuje w miejscu chwiejące się
szeregi rzymskie; Versor, który zmusza nieprzyjaciół do ucieczki; Victor, dawca zwycięstwa.
Wódz przed wyruszeniem na wojnę modlił się w świątyni Jowisza, składał śluby przyszłych
ofiar i gdy wracał jako triumfator — znów korzył się przed posągiem boga.
Triumf był najokazalszą uroczystością ku czci Jowisza. Nie było to samo tylko
wywyższenie zwycięskiego wodza, ale właśnie i przede wszystkim akt religijny, akt czci i
wdzięczności względem najdostojniejszego patrona narodu rzymskiego, dawcy zwycięstw i
chwały, Jowisza Najlepszego Największego. Uroczystość nieporównana, o której marzyli
wodzowie rzymscy przez wszystkie wieki republiki, a którą w końcu cesarze zachowali
wyłącznie dla siebie, nie dopuszczając, aby ktokolwiek obok nich wywyższał się tak
niezmiernie nad poziom innych poddanych.
Na długo już przed oznaczonym dniem czyniono przygotowania. W cyrkach, na
placach publicznych i po całym mieście, we wszystkich punktach, skąd tylko można było
swobodnie przyglądać się pochodowi, ustawiano trybuny z drzewa, które potem zajmowały
nieprzebrane tłumy widzów ubranych w białe togi. Otwierano w tym dniu wszystkie
świątynie, majono je festonami kwiatów i zieleni, a na ołtarzach bez przerwy palono
najdroższe kadzidła. Porządek utrzymywali liktorzy i inna służba miejska, czuwając nad tym,
aby wąskie ulice Rzymu dawały dość swobodnego miejsca do przejścia procesji.
Wczesnym rankiem, przy Bramie Triumfalnej, na Polu Marsowym, zbierał się senat i
najwyżsi urzędnicy, aby powitać triumfatora. Stąd ruszał pochód przez cyrk Flaminiusza do
miasta, przechodził przez Forum Boarium do Wielkiego Cyrku, aby Świętą Drogą wejść na
Kapitol. Czasami pochód taki trwał parę dni, zwłaszcza jeżeli łupy wojenne były szczególnie
obfite i bogate; wszystko trzeba było pokazać ludowi. Jechały tedy na wozach posągi i
obrazy, zrabowane po świątyniach i miastach zdobytych; za nimi, również na wozach, broń
pokonanych nieprzyjaciół ze spiżu lub ze stali, ozdobiona złotem i drogimi kamieniami.
Stosami całymi leżały hełmy, tarcze, pancerze, nagolennice, kołczany, a spośród nich
sterczały nagie miecze i ostrza dzid jak żywe płomyki. Wszystko to jadąc migotało w słońcu i
dzwoniło. Za czym szli piesi niewolnicy niosąc srebrne i złote monety w koszach i
naczyniach; inni znów dźwigali kratery srebrne, rogi, puchary, rozmaite kosztowności,
nierzadko arcydzieła sztuki złotniczej. Wśród nich widziano ludzi niosących napisy z
nazwami miast i ludów podbitych, niekiedy też obrazy przedstawiające stoczone bitwy.
Z dala już słychać było granie trąb. Wśród odświętnie przybranego miasta huczała
pobudka wojenna legionów rzymskich. Za trębaczami postępowały białe byki ofiarne, ze
złoconymi rogami, całe spowite we wstęgi i girlandy kwiatów. Prowadzili je chłopcy w
fartuszkach bogato haftowanych, a za nimi szli młodzieńcy ze złotymi naczyniami ofiarnymi.
Jeżeli pokonano jakiegoś króla, wieziono wszystkie jego skarby, niewolników i niewolnice, a
na osobnym wozie jechała jego broń i korona królewska. Po czym szły jego dzieci ze swymi
nauczycielami i sam król, czarno ubrany, płacząc i prosząc o łaskę. Otaczała go ciżba
przyjaciół i dworzan.
Na koniec jechał sam triumfator, którego zbliżenie się zwiastowały coraz rosnące
okrzyki tłumów. Jechał na wspaniałym rydwanie zaprzężonym w cztery białe konie; miał na
sobie tunikę haftowaną w palmy i wizerunki bogini zwycięstwa, a na niej togę purpurową,
przetykaną złotem; w ręce trzymał berło z kości słoniowej i twarz miał czerwono malowaną,
jakby żywy obraz Jowisza Kapitolińskiego; skronie otaczał wieniec laurowy. Za nim
postępowała w ordynku cała armia, z gałązkami oliwnymi, śpiewając pieśni rozmaite,
nierzadko bardzo swobodne, gdyż w tym dniu wszystko było wolno, a nawet wierzono, iż
śmiechy i żarty odbierają siłę złym demonom, które mogły urok rzucić na triumfatora.
U stóp wzgórza kapitolińskiego orszak się zwykle zatrzymywał: odprowadzano
jeńców do więzienia i tam ich tracono. Otrzymawszy wiadomość, że jeńcy już nie żyją,
triumfator zsiadał z rydwanu i pieszo wchodził do świątyni Jowisza. Była to wielka i
uroczysta chwila. Juliusz Cezar, chociaż niewierzący, tak był w podobnym momencie
wzruszony, że na klęczkach przeszedł całą tę przestrzeń i ze łzami w oczach dziękował
wielkiemu bogu za zwycięstwo. Po modlitwie składał triumfator na kolanach Jowisza swój
wieniec laurowy i gałąź palmową. Po czym następowała ofiara i wspólna uczta w świątyni, w
której udział brali senatorowie i dygnitarze. Po uczcie odprowadzano triumfatora do domu; do
późna w noc brzmiały po mieście śpiewy i wiwatowania.
Ze wszystkich świątyń Jowisza i w samym Rzymie, i w najdalszej okolicy, główną i
najbardziej szanowaną była świątynia na Kapitolu. Miał ją założyć ostatni król, Tarkwiniusz
Pyszny. Była z początku dość skromna, na podobieństwo świątyń etruskich, jaskrawo
malowana, a w środku stał posąg boga, z gliny palonej, o twarzy barwionej na czerwono.
Jowisz Najlepszy Największy z wysokości tej świątyni wzniesionej na wzgórzu czuwał nad
miastem, jak król. Dygnitarze przychodzili do niego, gdy obejmowali urzędowanie, aby swoje
czynności zacząć od ofiar i modlitwy. Na pierwsze uroczyste posiedzenie w nowym roku
zbierał się senat w tej świątyni i zdawało się, jakby sam bóg przewodniczył obradom. Na
ścianach Kapitolu przybijano brązowe tablice z układami międzynarodowymi, które w ten
sposób stały pod opieką Jowisza, i złamanie złożonych tam przysiąg sprowadzało gniew
najwyższego stróża praw.
Kapłan Jowisza zwał się flamen Dialis. Nie wolno mu było pełnić żadnego innego
urzędu, a całe jego życie normowały surowe przepisy. Nie mógł dosiadać konia ani wziąć do
rąk broni, ani nawet patrzeć na ludzi uzbrojonych. Nie wolno mu było przysięgać, nosić na
ręku pierścieni, a w szacie jego nie powinien się był znajdować ani jeden węzeł. Brodę i
włosy strzygł mu człowiek wolny, i to nożycami z brązu; obrzynki jego paznokci i włosów
zakopywano pod drzewem rodzącym owoce. Nie wolno mu było dotknąć ani owcy, ani psa,
ani mięsa surowego, ani bluszczu, ani bobu poświęconego umarłym, ani gotującego się ciasta
— nawet wspomnieć o tych rzeczach nie godziło się kapłanowi Jowisza. Nogi jego łóżka
musiały być z lekka posmarowane gliną i nikomu nie wolno było spać w jego łóżku. Poza
domem nosił zawsze swą spiczastą czapkę, a każdy dzień był dlań dniem świątecznym. On
sam i jego dom był asylum: jeśli zbrodniarzowi udało się wejść do jego domu, musiano go
puścić wolno. Żenić się mógł tylko raz jeden i gdy żona mu umarła, składał swój urząd. Nie
wolno mu było przebywać w miejscu, gdzie znajdował się grób, ani dotykać zmarłego, ani
brać udziału w pogrzebie. Podobne przepisy normowały życie jego małżonki, która, jako
flaminica Dialis była kapłanką Junony.
W bocznych nawach świątyni kapitolińskiej stały posągi Minerwy i Junony, które
wraz z Jowiszem stanowiły trójcę bogów stworzoną na wzór etruski.
Minerwa była dawnym bóstwem italskim. Jej imię oznaczało siłę duchową, myśl —
stąd uważano ją za opiekunkę wszystkich sztuk i rzemiosł, jak grecką Atenę. Ale nigdy nie
nabrała w religii rzymskiej tego znaczenia, jakie miała dostojna opiekunka Aten.
Inaczej Junona. Pod wpływem greckich pojęć uczyniono z niej małżonkę Jowisza,
królową bogów. Była uosobieniem “matrony" rzymskiej — idealnej żony i matki. W dniu l
marca, który miał być rocznicą urodzin Marsa, kobiety obchodziły święto Junony, zwane
Matronalia. Składano ofiary za pomyślność związków małżeńskich, mężowie dawali podarki
żonom, panie domu zastawiały ucztę dla niewolnic.
Jowisz Kapitoliński miał jeszcze jednego sublokatora. Był nim skromny Terminus,
bóg miedzy i granicy. Gdy Tarkwiniusz zaczynał budować świątynię na Kapitolu, zastał na
tym miejscu kapliczkę tego boga i kapłani orzekli, że niepodobna ruszyć z miejsca tego, który
czuwa nad nienaruszalnością granic. Terminus był odwiecznym bóstwem chłopskim,
pilnował kamieni granicznych. Wieńczono je po wsiach girlandami i kwiatami w dniu święta
zwanego Terminalia i składano wówczas niekrwawe ofiary z mleka, miodu i owoców.
Uroczystości kończyły się wspólną ucztą sąsiadów.
Mars
Wyruszający do boju wódz rzymski wołał: “Marsie, czuwaj!" To wezwanie wciągało
jakby pod komendę legionów wiecznego wojownika, patrona wszystkich zwad i waśni. Był
on dobrze znajomy Rzymianom od prapoczątków ich historii. Mars był ogólnoitalskim
bogiem wojny. Jego pierwotnym wizerunkiem był fetysz w postaci włóczni. Wilk uchodził za
święte zwierzę Marsa, a odkąd wilczyca wykarmiła bliźnięta Marsowe, Romulusa i Remusa
— otoczono ród wilków czcią niemal religijną: wilk był na sztandarach wojskowych i w
odlewanych z brązu figurach widziało się go pośród świątyń. A i dzisiaj, kto wchodzi na
Kapitol, po lewej ręce od wielkich, szerokich schodów ujrzy bluszczem obrosłą klatkę, gdzie
para wilków żyje, karmiona przez miasto, żałosnym wyciem dająca znać o swej tęsknocie za
chłodnymi górami i ciemnym lasem.
Jako obrońca granic, był Mars jednocześnie stróżem pól i urodzajów. Składając mu
suovetaurilia — ofiarę ze świni, owcy i wołu — rolnik modlił się doń w ten sposób: “Ojcze
Marsie, błagam i proszę, byś dla mnie, dla mego domu i całej rodziny był zawsze dobry i
życzliwy. Aby zjednać twą łaskę, dookoła mej roli, mej ziemi, mego gruntu oprowadzam
ulubione twoje zwierzęta ofiarne — świnię, owcę i wołu. Zachowaj nas od wszelkiej choroby,
widzianej lub niewidzianej, od powietrza i głodu, i od wszelkiej szkody. Wszystkim płodom
ziemi, zbożom i winnicom, i sadom użycz urodzaju. Strzeż pasterzy i bydła, a mnie, memu
domowi i całej mojej rodzinie daj zdrowie i szczęście".
Kapłani Marsa nazywali się saliowie, czyli skoczkowie. O ich pochodzeniu
opowiadano taką legendę. Za panowania króla Numy wybuchła w Rzymie zaraza. Ludzie
padali jak muchy. Pobożny król Numa wychodził co rano przed swój dom i wznosząc ręce ku
niebu modlił się o zmiłowanie bogów. Pewnego dnia, gdy tak stał, pogrążony w modlitwie,
spadła mu do rąk z nieba mała tarcza spiżowa i jednocześnie ozwał się z góry głos, który
mówił, że państwo rzymskie tak długo trwać będzie i rosnąć w potęgę, jak długo tarczę tę
zachowa wśród największych świętości. Wówczas król Numa, za radą boginki Egerii, która
była jego powiernicą i doradczynią we wszystkich sprawach dotyczących religii — kazał
sporządzić jeszcze jedenaście takich samych puklerzów. Pewien sprytny kowal wykonał
jedenaście tarcz tak podobnych, że wśród nich sam Numa nie mógł poznać, która z nich jest
ową prawdziwą, spadłą z nieba. Pieczę nad świętymi tarczami powierzył kolegium dwunastu
kapłanów, zwanych saliami. Podczas świąt Marsa, w miesiącu marcu, saliowie, pod
przewodnictwem kapłana Marsa (flamen Martialis), udawali się do mieszkania arcykapłana,
gdzie przechowywano owe tarcze. Tam ubierali się w tuniki purpurowe i płaszcze ozdobione
purpurą. Na głowie każdy miał hełm, przy boku miecz, na lewym ramieniu jeden z owych
świętych puklerzów, a w prawej ręce trzymał włócznię. W tym stroju wychodzili saliowie na
ulicę, poprzedzani przez fletnistów. Zachowując rytm muzyki, uderzali włóczniami w tarcze i
dokoła ołtarzy bogów wykonywali prastary taniec wojenny. Jednocześnie śpiewali pieśni ku
czci Janusa, Marsa, Jowisza i innych bogów, pieśni ułożone w tak starożytnej łacinie, że ich
późniejsi Rzymianie prawie nie rozumieli.
Najwspanialszą świątynią Marsa była ta, którą mu zbudował w Rzymie August pod
wezwaniem: Mars Ultor (Mściciel) na pamiątkę ukarania zabójców Cezara. Świątynia stała na
forum Augusta. W niewielkiej od niej odległości była stara świątynia Bellony, wojowniczej
bogini, spowinowaconej z Marsem.
BÓSTWA ZIEMI, PÓL, LASÓW I ŹRÓDEŁ
Najdostojniejszym z bóstw ziemskich była prastara bogini pola uprawnego Tellus
Mater — Ziemia Matka, która przyjmuje ziarno rzucane ręką siewcy i pozwala mu kiełkować
w żyznej glebie.
Zwracano się do niej pod imieniem Dea Dia — Jasna lub Boska Bogini. Kult jej
sprawowali tzw. Bracia Rolni (Fratres Arvales). Było ich dwunastu. Corocznie, w połowie
stycznia, przewodniczący bractwa wstępował na stopnie którejś ze świątyń i zwrócony ku
wschodowi, z głową nakrytą płaszczem, ogłaszał ludowi dzień, kiedy będzie święto Dea Dia.
Przypadało ono zwykle z końcem maja, gdy we Włoszech kłosy już dojrzewają i zbliża się
czas żniw. Święto trwało trzy dni. W pierwszy i trzeci dzień bracia zbierali się w Rzymie, w
domu przewodniczącego. Schodzili się tam wczesnym rankiem, ubrani w togi obramione
purpurą i składali Boskiej Bogini ofiarę z wina i kadzidła. Po czym zasiadali na stołkach i
kładziono przed nimi chleb uwieńczony liśćmi wawrzynu, kłosy zboża z poprzedniego i
bieżącego roku, i oni dotykali ich jakby udzielając błogosławieństwa. Na tym się kończyła
ranna uroczystość. Po południu znowu wracali, zasiadali każdy w swoim miejscu, myli sobie
ręce i zmieniali szaty na wygodniejsze, po czym następowała uczta wydawana na koszt
państwa. Podczas uczty rozpoczynano modlitwy przy zapalonych lampach. Palono kadzidła i
wylewano wino na ofiarę bogini. Współbiesiadnicy wstawali od stołu, przy czym jeden
drugiemu ofiarowywał bukiet róż i żegnali się z życzeniami wszelkiej pomyślności.
Drugi dzień świąt był najważniejszy. Ceremonie odbywały się poza Rzymem, w świętym gaju, w
którym wznosiła się niewielka, okrągła świątynia bogini. Niedaleko gaju stał czworoboczny budynek — miejsce
zebrań Braci Rolnych. Wewnątrz tego budynku znajdowała się sala biesiadna, otoczona czterema rzędami
kolumn. O świcie tego dnia przewodniczący bractwa składał u wejścia do gaju ofiarę przebłagalną. Rzymianie
bowiem wierzyli, że bóstwa lasów nie lubią, aby im mącić spokój. Po południu zaś bracia, ubrani odświętnie, z
wieńcem kłosów na głowie, szli w uroczystej procesji do świątyni, gdzie przewodniczący zabijał tłuste jagnię na
ofiarę. W tej chwili dwóch z braci szło na pobliskie pole, aby przynieść parę młodych kłosów. Te kłosy
przechodziły teraz z rąk do rąk: każdy przyjmował je lewą ręką i prawą oddawał następnemu. Tę ceremonię
powtarzano dwa razy. Wracano do świątyni. Tutaj każdy brał książkę zawierającą starą modlitwę, tak starą, że w
późniejszych czasach żaden z nich nie mógłby jej powtórzyć bez omyłki, gdyby nie miał przed sobą pisanego
tekstu. Po modlitwie śpiewali i tańczyli. Święto kończyło się wspólną biesiadą. Modłom Braci Rolnych
przypisywali Rzymianie urodzaj swych pól.
Obok dostojnej Matki Ziemi istniała od wieków inna, podrzędniejsza bogini, Ceres,
patronka urodzajów, którą jednak poezja wyprowadziła z ukrycia na miejsce naczelne. Stało
się to za sprawą greckiej Demetry, z którą utożsamiano italską Ceres. Odtąd pod jej imieniem
powtarzano wszystkie mity o “bolesnej matce" i dano jej córkę Prozerpinę, wcielenie greckiej
Persefony.
W pierwotnej religii rzymskiej było wiele bogów opiekujących się ziemią i jej
plonami. Z czasem imię niejednego z nich starło się z ludzkiej pamięci i zaginęło, a tylko
szczupła garstka ocalała do końca świata starożytnego. Consus, bóg żniw, miał w Wielkim
Cyrku (Circus Maximus) ołtarz podziemny, który odkopywano w dni świąteczne. Bogini Ops
niosła dostatek i czczona w mnogich kapliczkach odbierała sute ofiary. Jej kult sięgał najdalszej
starożytności. Ongi w pałacu królewskim było jej sanktuarium, do którego wstęp miały
tylko westalki z arcykapłanem. Później zbudowano jej świątynię na Forum i drugą na
Kapitelu. Obchodzono dwa jej święta — Opiconsivia 25 sierpnia, po żniwach, i Opalia 13
grudnia, po siewach. Wypadały one w cztery dni po świętach Consusa, współtowarzysza jej
kaplic i ołtarzy. W te dni nawet bydło domowe było wolne od pracy. Opiekunką ogrodów warzywnych,
dobrym duchem dyni, grochu i pietruszki była Venus, której imię oznacza
“wdzięk", oczywiście wdzięk kwitnącej przyrody. Stała się później piękną panią wiosny,
kwiatów i wszelkiego uroku natury. Ogrodnicy, kwiaciarki i sprzedawcy jarzyn uważali ją za
swą patronkę. Na koniec utożsamiono ją z grecką Afrodytą, a najbujniejszy rozkwit jej kultu
datuje się od Cezara, który podawał się za potomka bogini i wzniósł jej wspaniałą świątynię
pod wezwaniem Venus Genetrix (Rodzicielka) na Forum Iulium. Obok Venus Flora była
boginią kwiatów i radości wiosennej, a święta jej odznaczały się nadmierną, trochę swawolną
wesołością.
Sady i drzewa owocowe polecono pieczy boga zmieniających się pór roku imieniem
Vortumnus, z którym blisko spokrewniona była bogini dojrzałych jabłek, Pomona.
Śliczną bajkę o tej parze bogów opowiada poeta Owidiusz. Pomona była nimfą sadów.
Po całych dniach chodziła z nożem, obcinała zeschłe gałęzie drzew i doglądała młodych
szczepów. Ilu było tylko bogów i bożków wśród pól, lasów i ogrodów, wszyscy ubiegali się o
jej rękę. Ale Pomona, zajęta swą pracą, nie zwracała na nich najmniejszej uwagi. Nie
wiedziała również, że kocha się w niej bóg Vortumnus. Ale miłość jego naprawdę była
szczera i stateczna. Aby pozyskać serce Pomony, przedstawiał się jej zakochany bożek pod
rozmaitymi postaciami: jako kosiarz, poganiacz wołów, ogrodnik, żołnierz, rybak. Raz
przyszedł do jej sadu przebrany za staruszkę. Siwiuteńki był jak gołąb i ciężko się wspierał na
lasce sękatej. Zaczął przekonywać Pomonę, że powinna wyjść za mąż, i to nie za kogo
innego, jak właśnie za Vortumna, który równie jak ona kocha sady i drzewa owocowe. Gdy
jednak i to nie pomogło, zjawił się we własnej postaci. Okazało się, że tak najlepiej, albowiem
młody był i niezwykle piękny. Pozyskał serce Pomony i odtąd nigdy się z nią nie rozłącza. W
promieniach ich szczęśliwej miłości dojrzewają sady — wspólne ich ukochanie.
Z bóstw urodzaju najbardziej popularny był Saturnus, bóg zasiewów, później zupełnie z greckim
Kronosem zmieszany. Ku jego czci odbywały się doroczne święta Saturnalia. Przypadały w drugiej połowie
grudnia i trwały cały tydzień. W mieście panował wówczas nastrój karnawałowy. W niezmąconej radości, wśród
uczt, podczas których panowie ugaszczali własnych niewolników, wspominano niepamiętne czasy “złotego
wieku". W te dni znikała nie tylko wszelka nierówność stanów, lecz i wszelka nieprzyjaźń, zawieszano sądy i
wykonywanie wyroków na skazańcach, a nawet nie godziło się w tym czasie rozważać planów wojennych.
Podczas Saturnaliów przesyłali sobie znajomi rozmaite podarki. Były to zwykle chustki, łyżki, puchary, a przede
wszystkim świeczki woskowe i małe gliniane laleczki. Dołączano do tego list dowcipny, a kto potrafił — to i
wiersze zabawne. Po całym mieście chodziły wesołe i podochocone gromady; po nocach, okrzykiem io
Saturnalia, wyciągano śpiochów z łóżek. Cesarze w te dni urządzali wspaniałe igrzyska i na przedstawieniach,
podczas przerwy, kazali rozrzucać między publiczność drobne podarunki. Młodzież szkolna miała ferie.
Bogiem lasów był Faunus. Imię jego oznacza: dobry, łaskawy. Był to w istocie dobry
duch lasu, który swą wolę objawia dziwnym szmerem drzew. Z głębi mroków leśnych nieraz
słyszano jego głos ostrzegawczy, a ludzie świątobliwi szli nocą do świętych gajów i opowiadali
potem, jak Faunus z nimi rozmawiał i rad im udzielał. Ze względu na swe
podobieństwo z greckim Panem, Faunus wcześnie został z nim utożsamiony, a w końcu
zaczęto mówić o faunach w liczbie mnogiej i uważano ich za jedno z greckimi satyrami. Lecz
najstarsza religia rzymska znała tylko jednego Fauna i czciła go w sposób bardzo oryginalny.
Na północno-wschodnim stoku Palatynu była święta grota, zwana Lupercal, od
niepamiętnych czasów ośrodek kultu Fauna. Mówiono, że w tej właśnie grocie wilczyca
karmiła bliźnięta: Romulusa i Remusa. Kult boga lasów sprawowali kapłani, luperci. Święto
jego nazywało się Lupercalia i obchodzono je 15 lutego. Zaczynano od ofiary z kozła, po
czym ze skóry tego zwierzęcia sporządzali sobie kapłani przepaski na biodra i rzemienie.
Nadzy, jedynie okryci tymi przepaskami, biegali luperkowie po ulicach miasta i spotykanych
przechodniów uderzali rzemieniami.
Uważano Fauna nie tylko za ducha leśnego, lecz i boga pól, a przede wszystkim trzód,
których broni przed wilkami. Poeta Horacy odzywa się doń z taką modlitwą: “Faunie,
kochanku nimf płochliwych, wejdź łaskawie na moje pola i niwy słoneczne i bądź życzliwy
dla młodej trzódki mojej. Dla ciebie corocznie zabijam nieletnie koźlątko i stawiam ci wina
pełne puchary, dla ciebie stary ołtarz otacza się dymu kłębami. Skoro twe święto nastaje,
bydełko igra na bujnych pastwiskach i cała wieś wyległa na łąki, i owce nie boją się wilków.
Dziki las sypie ci liście, a rolnik ku twej chwale tańczy i bije wesoło o ziemię uprzykrzoną".
Później zjawia się obok Fauna, jako wyłączny bóg lasów, Silvanus, często z Sylenem
identyfikowany. Wygląda jak człowiek leśny z brodą, nagi, w ręce trzyma sierp, a w
odwiniętej skórze koźlej niesie wszelkie płody ziemi; u stóp jego siedzi pies, czujny
towarzysz nieustannych łowów. Kult jego miał tę dziwną regułę, że nie wolno w nim było
brać udziału kobietom; nie mogły one nawet patrzeć na posągi Sylwana. Aby je ustrzec przed
mimowolnym świętokradztwem, ustawiano te posągi najchętniej w łaźniach męskich.
Bóstwem zaś wyłącznie kobiecym, którego ofiar nie godziło się oglądać żadnemu mężczyźnie, była
Fauna, nie wiadomo: żona, siostra czy córka Faunusa. Nazywano ją Bona Dea — Dobrą Boginią. Była bóstwem
płodności i urodzaju. Święto jej obchodzono w grudniu, pod przewodnictwem żony któregoś z najwyższych dostojników
państwowych: konsula lub pretora. W tym dniu wszyscy mężczyźni musieli dom opuścić.
Pozostawały same kobiety, ubierały pokoje gałęźmi winnej latorośli, modliły się i pełniły ofiary pod nadzorem
westalek. W r. 62 n. e. wywołał niesłychany skandal młody panicz, Klodiusz, który dla pustoty wszedł w
przebraniu kobiecym do domu, gdzie odprawiano święto Dobrej Bogini. Poznano go jednak i z wielką hańbą
wypędzono, po czym wytoczono mu proces o świętokradztwo.
Z bóstw pasterskich najpopularniejsza była bogini Pales. Opiekowała się bydłem i
życiem pasterskim. Obchodzono jej święto, zwane Palilia, 21 kwietnia, tym uroczystsze, że w
tym dniu wypadała rocznica założenia Rzymu. Nie wolno było składać krwawej ofiary.
Natomiast palono dziwną mieszaninę, którą westalki przygotowywały w ten sposób: krew,
zebraną z konia zabitego w ofierze Marsowi podczas zeszłorocznych świąt czerwcowych,
mieszały z popiołem ze spalonego kilka dni przedtem jagnięcia i dodawały różnych ziół, a
przede wszystkim wyschłych łodyg fasoli. To wszystko razem palono jako oczyszczalną
ofiarę. Rankiem zaś dnia tego wszystkie stajnie wymiatano nowymi miotłami i bydło
skrapiano wodą źródlaną, a na drzwiach zawieszano wieńce. Na kuchni rozkładano ogień z
gałązek rozmarynu, fig, oliwek i drzewa laurowego, a jeśli mocno trzaskały, uważano to za
dobrą wróżbę. Ofiarę stanowiło ciasto z prosa i trochę mleka. Modlono się, aby bogini
użyczała błogosławieństwa trzodom, a jednocześnie żeby przebaczyła pasterzom, jeśli który z
nich zapędził niebacznie bydło na jakieś miejsce święte lub uciął gałąź w świętym gaju;
proszono o dobrą trawę, zdrową wodę, o jak największy przychówek w dobytku, o
odwrócenie pomoru i wszelkiej choroby. Modlitwę tę wypowiadano cztery razy i, z twarzą
zwróconą ku wschodowi, wypijano kubek mleka, zmieszanego z moszczem tegorocznego
wina, i skakano przez płonące snopy słomy, jak u nas w noc świętojańską.
Te wszystkie bóstwa pól, lasów i urodzajów, aczkolwiek szanowane i prastare, coraz
bardziej schodziły na drugi plan, wypierane przez nowomodnych bogów, którzy potrafili
imiona swe złączyć ze sławnymi postaciami greckiego Olimpu. Diana była jedną z tych
bogiń, które wcześnie odrzuciły surową szatę rzymską i, odziane w lekki strój grecki, stały się
natchnieniem poetów i artystów. Przy tej przemianie Diana, którą utożsamiono z Artemidą,
straciła wiele ze swego pierwotnego charakteru. Była bowiem dawniej boginią kwitnącej
przyrody, panią gajów zielonych, opiekunką zwierząt. Jak przystało na Rzymiankę, była
boginią poważną i stateczną. Zapatrzywszy się zaś na Artemidę, oddała się namiętnie
polowaniu i, o czym dawniej nawet nie myślała — sprawiła sobie rydwan srebrzysty, aby co
noc, jako bogini księżyca, jeździć po niebie. Mimo to pamiętano jeszcze czasy, kiedy
jedynymi jej świątyniami były gaje. Biedota miejska i wiejska uważała ją za swą szczególną
patronkę, albowiem dobra bogini niosła pociechę w niedoli i leczyła choroby umęczonego
ciała. Król Serwiusz Tuliusz miał jej na Awentynie zbudować świątynię właśnie w dzielnicy
ubogich.
Najgłośniejsza jednak świątynia Diany znajdowała się w Arycji, niedaleko Rzymu. Była to dzika
okolica, otoczona zewsząd górami, wśród których błyszczało cudne jezioro o wodach tak przeźroczystych, że je
nazywano “zwierciadłem Diany". Rzymianie, w których Grecy zdołali wmówić, że wszystko, co mają, przyjęli z
Hellady, opowiadali, iż Diana z Arycji była tą samą Artemidą, którą czczono w Taurydzie, okrutną boginią,
wymagającą ofiar z ludzi. Przy czym zmyślono taką bajkę: kiedy Orestes uciekł z Taurydy, uwożąc siostrę i
cudowny posąg Artemis, zawędrował do Italii, osiadł w Arycji i tu zaszczepił kult bogini taurydzkiej. Podanie to
zdawało się potwierdzać dziwny obyczaj w świątyni Diany z Arycji. W środku gaju świętego rosło pewne
drzewo, z którego nie wolno było zrywać gałęzi. Kto zaś to uczynił i zerwał gałąź, miał prawo zabić kapłana i
sam zająć jego miejsce. Kapłan nosił tytuł rex Nemorensis — król świętego gaju. Był on nietykalny. Największy
zbrodniarz mógł się cieszyć zupełnym bezpieczeństwem, skoro został “królem", gdyż wszelka władza ziemska
kończyła się u pierwszych drzew świętego gaju. Ale życie jego nie było słodkie. Dzień i noc ów “król" strzegł z
mieczem w ręku świętego drzewa. Każdej bowiem chwili mógł się spodziewać wroga. Zimą i latem, w pogodę i
słotę musiał czuwać sam jeden i pamiętać, że sen może mu przynieść śmierć. Starość — o ile dożył starości —
była dlań wyrokiem, gdyż będąc zniedołężniały nie mógł się oprzeć nawet słabemu przeciwnikowi. Taki “król"
nigdy nie panował długo: zbyt wielu miał wrogów i współzawodników. Wśród nich zawsze się znalazł silniejszy
od niego, który go z kolei pokonał i zabił, jak to on sam uczynił ze swoim poprzednikiem. Zbiegli niewolnicy,
gladiatorzy, różnego rodzaju zbrodniarze — uciekali przede wszystkim do Arycji, gdzie za cenę nowego
zabójstwa zdobywali na pewien czas życie bezkarne.
Świątynię Diany w Arycji — niedaleko owego gaju — obsługiwali kapłani, którzy
jednocześnie trudnili się sztuką lekarską i utrzymywali szpital. Woda z tamtejszych źródeł
była zdrowa, dobra i posiadała lecznicze właściwości. Ludzie, którzy za sprawą bogini odzyskiwali
zdrowie, składali w świątyni eks-wota z gliny palonej lub z jakiegoś metalu. Były
to małe posążki Diany lub samego ofiarodawcy, bądź też wyobrażały członek uzdrowiony, a
mogły być i rozmaite inne przedmioty, jak szpilki, bransolety, pierścienie, lampy, naczynia,
monety, nawet szaty. Z tych darów rosły wielkie bogactwa świątyni, przechowywane w
osobnych składach i kapliczkach.
Uroczyste święto Diany przypadało na dzień 13 sierpnia. W tym dniu Rzymianki,
uwieńczone kwiatami, odbywały pielgrzymkę do Arycji, aby podziękować bogini za doznane
łaski i prosić o nowe. Ponieważ uroczystość odbywała się w nocy, trzeba się było wybrać z
Rzymu wczesnym rankiem, aby zdążyć na oznaczoną godzinę. Trzydzieści kilometrów
dzieliło Arycję od Rzymu. Droga prowadziła przez Via Appia, “królowę dróg rzymskich". Od
świtu rojno było przy Porta Capena. Ubogie kobiety szły pieszo; zamożniejsze lub słabsze
jechały na koniach i mułach albo na wozach; bogate damy kazały się nieść w lektyce, w
otoczeniu licznej służby. Tłum pątniczek przybywał do Arycji wieczorem. Przeważna część
rozmieszczała się dla odpoczynku w oberżach. Z tłumoczków dobywano zapasów żywności i
popijano doskonałym winem arycyńskim, a na deser raczono się gruszkami, które były
sławne na całą Italię. Z nastaniem nocy ciągnęły rzesze pobożnych górską drogą do świątyni.
Cudowna noc sierpniowa, pełna gwiazd, pachnąca sosnami, rozstępowała się przed
szeregami kobiet idących z pochodniami i śpiewających hymny ku czci bogini, która “ucho
łaskawe podaje na prośby dzieci". Niesiono statuetki, wieńce, girlandy kwiatów, obrazy
przedstawiające cudowne uzdrowienia i składano to wszystko u stóp potężnej władczyni
gajów. Pięknie musiało wyglądać to nabożeństwo nocne z oświeconą pochodniami świątynią,
wśród płonących ołtarzy, wśród dymów kadzidlanych, z księżycem jak srebrna lampa
wiszącym nad jeziorem Nemi, które nazywano “zwierciadłem Diany"!
Pełno było świętych gajów na ziemi łacińskiej, a nawet w samym Rzymie, mimo
rozbudowy miasta, zdołało się utrzymać niejedno z tych czcigodnych ustroni. Tak na Polu
Marsowym był gaj starożytnej bogini Feronii, pamiętającej Etrusków, od których może
pochodził jej kult. Żaden niewolnik nie przeszedł tędy bez pobożnego westchnienia. Tu
bowiem, w świątyni Feronii, odbywały się wyzwoliny. Niewolnicy, których oczekiwała
wolność, z ogolonymi głowami siedzieli na kamieniu świątynnym, a urzędnik upoważniony
do tego aktu nakładał im kapelusz zwany pileus i mówił: “Zasłużeni niewolnicy, którzy tu
siedzą, niech wstaną wolni".
Rzymianie czcili bóstwa wód. Ich ziemia, nie tak sucha jak grecka, tryskała ze
wszystkich porów i szczelin źródłami i ruczajami, żywiąc w swych mieszkańcach wiecznie
czujną miłość dla tajemniczych sił, które z głębi twardych skał i z niedostępnych oku pieczar
wyprowadzają jasne, zbawienne strumienie. Przy każdym zdroju sadzono gaje święte,
stawiano ołtarze i kaplice. Świętokradztwem było naruszać ustalony bieg rzeki i gdy za
cesarza Tyberiusza zamierzano uregulować kapryśny i groźny Tyber, który wylewami
rokrocznie niszczył plony ludzkiej pracy, zbiegły się do senatu tłumne poselstwa ze
wszystkich okolic Tybrowego dorzecza z błaganiem, aby takich rzeczy poniechano:
“Najlepiej — mówiono — o sprawach ludzkich radzi sama przyroda, która rzekom
ustanowiła zarówno źródła i bieg, początek i kres; Tyber nigdy się nie zgodzi, by mu odjęto
dopływy i by miał odtąd płynąć z mniejszą niż wprzódy chwałą". W niektórych rzekach nie
wolno było się kąpać, a na innych wszelka żegluga była wzbroniona.
Kto przechodził koło źródła, potoku, strumienia — rzucał kwiaty na jego wody,
szeptał modlitwę lub składał ciastko na brzegu. Bóstwa wodne wdzięczne są za okazywaną
im pamięć. Zwyczaj ten przechował się do dziś, mimo że nie zdajemy sobie już sprawy z jego
znaczenia. Jest w Rzymie Fontana di Trevi, której wody obfite spadają w dźwięcznych,
bujnych kaskadach pod murami Palazzo Poli. Każdy, kto zwiedza Rzym, uważa za swój
obowiązek stanąć przed tą fontanną i z odwróconą twarzą wrzucić w jej wody szumiące
miedzianą monetę; kto tego nie zaniedba, może być przekonany, że w krótkim czasie znów
dane mu będzie wrócić do wiecznego miasta. Ten pieniążek jest ofiarą. I ofiara ta nie należy
się ani groźnemu Neptunowi Pietra Bracci, ani otaczającym go boginkom zdrowia i
płodności, lecz właściwej pani fontanny, nimfie Aqua Virgo. Podobnie jak przed wiekami i
dziś wszyscy ci podróżni, z odwróconą twarzą, aby nie stanąć w obliczu bóstwa,
nieświadomie spełniają starożytną ofiarę. Tam właśnie, na Polu Marsowym, była świątyńka
bogini wód, Juturny, którą pono Jowisz zaszczycał swoją miłością. Jej święto obchodzono 11
stycznia i było to święto funkcjonariuszy wodociągów i fontann miejskich oraz straży
pożarnej. Nic nie zostało z tej starożytnej świątyni, pod Palatynem natomiast, tuż koło ruin
domu westalek, do dziś bije źródło noszące imię Juturny. Z niego westalki brały wodę do
ofiar.
Wyobrażano sobie źródła w postaci męskiej, rzeki zaś i strumienie bądź jako niewiasty, bądź jako
mężczyzn, zależnie od rwącej siły ich wód. Wiedziano, że bogowie wielkich rzek są starcami, o pogodnym,
ojcowskim obliczu, a niegdyś byli królami kraju, przez który biegną ich strumienie. W źródłach mieszkają panny
wodne, kameny, rozśpiewane boginki, które mają dar wieszczy i poetom użyczają natchnienia. Pod jedną z bram
Rzymu był im poświęcony gaj uroczy, wyścielony miękką murawą. Zajęte swymi igraszkami, miłe bóstewka nie
wymagają ani ofiar bogatych, ani kapłanów, ani świątyń błyszczących złotem. Nie tak jak stary dziad Tiberinus,
bóg Tybru, najważniejszej dla Rzymu rzeki, która zżyma się z lada powodu, grozi wylewem i kto wie, czy w
dawnych czasach nie żądał, by mu na ofiarę ludzi zabijano.
W późniejszych czasach na czele bóstw wodnych stanął Neptun. Rzymianie widzieli
w nim swojego Posejdona i przedstawiali go w taki sam sposób: z trójzębem, jako władcę
morza. Z początku jednak był to podrzędny bóg chmur lub deszczu.
PERSONIFIKACJE
Charakterystyczną stroną religii rzymskiej jest tłum personifikacji, czyli uosobionych
pojęć moralnych, uczuć ludzkich itp. Była Fides (Wierność), przedstawiana z kłosami i
koszem pełnym owoców; Concordia (Zgoda), z rogiem obfitości; Honos i Virtus (Honor i
Dzielność), oboje uzbrojeni; Spes (Nadzieja), z kwiatem w dłoni; Pudicitia (Wstydliwość), w
grubej zasłonie; Clementia (Łagodność), z berłem w ręce, wyobrażająca łaskawość
panującego cesarza; Pax (Pokój); Iuventus (Młodość), czczona w osobnej kaplicy w celi
Minerwy kapitolińskiej; Hilaritas (Wesołość), a nawet Dies Bonus — Dzień Dobry!
Grecy potworzyliby z tych wszystkich bóstw miłe i zajmujące postacie mieszające się
do życia ludzkiego, osnute jakimiś legendami, opromienione poezją. Rzymianie umieli tylko
wybudować im mnóstwo świątyń, naznaczyć święta i ofiary. Tylko jedna z tych personifikacji
nabrała więcej życia. Był to Mercurius (Merkury), uosobienie sprytu handlowego. Ale i on
zawdzięczał swe powodzenie temu, że Grecy uznali go za swojego Hermesa. Rzymianie
przekonali się wówczas, że mu w tych greckich szatach bardzo do twarzy, polubili go
szczerze i po wszystkich krajach stawiali mu posągi jako opiekunowi rzymskiego handlu,
który w ślad za zwycięskimi legionami szedł na podbój świata.
Dnia 15 maja wszyscy kupcy obchodzili święto Merkurego. Z rana palili kadzidło przed posągiem
boga, po czym w przepasanej tunice szli z konewką po wodę do świętego źródła przy Porta Capena. Przyniósłszy
ją do domu zanurzali w wodzie gałąź wawrzynu i skrapiali wszystkie swe towary i siebie samych, po
czym wygłaszali taką mniej więcej modlitwę: “Zmyj ze mnie, boże, wszystkie dotychczasowe
krzywoprzysięstwa i jeślim kiedykolwiek brał ciebie na świadka, jeślim fałszywie przysięgał na imię Jowisza lub
jakiegoś innego boga — niechaj te słowa niegodziwe puszczone będą na wiatr. Wszelako niech i na przyszłość
wolno mi będzie oszukiwać i krzywoprzysięgać, a bogowie niech się nie troszczą o moje słowa". Musiał być
bardzo wyrozumiały bożek Merkury, jeśli nie wahano się modlić do niego w ten sposób.
NAPŁYW RELIGII OBCYCH
Nadzwyczaj szeroki, tolerancyjny politeizm rzymski chłonął w siebie z łatwością obce
wyobrażenia religijne, tak że ta dziwna religia przedstawiała się w końcu niby zjazd
powszechny różnych bóstw ze wszystkich krańców świata. Nie dokonało się to, oczywiście,
od razu. Zaczęło się jednak wcześnie, a w miarę jak ożywiały się stosunki Rzymu z odległymi
krajami, obcy bogowie raźniej i tłumniej przybywali. Niewolnicy, sprowadzeni z daleka,
kupcy obcoplemienni, żołnierze powracający z wojen, cudzoziemcy osiedlający się na stałe
— wszyscy przynosili jakieś własne świętości.
Najgłębiej sięgał wpływ Greków. Ich religia zlała się z rzymską do tego stopnia, że
pod koniec sami Rzymianie nie widzieli różnicy między swoimi bogami a bogami Greków.
W żadnej epoce i u żadnego narodu nie spotykamy przykładu tak całkowitego poddania się
religii obcej, tym dziwniejszego, że stało się to dobrowolnie, a nie pod jakimś przymusem. W
wielkiej mierze przyczyniły się do tego księgi Sybillińskie.
Tych ksiąg historia legendarna jest następująca: Do króla Tarkwiniusza przyszła
pewnego razu nieznana kobieta i przyniosła dziewięć ksiąg, w których, jak mówiła, zawierały
się boskie przepowiednie. Tarkwiniusz zapytał o cenę. Nieznajoma wymieniła jakąś sumę,
bardzo wielką, tak że król sądził, iż ma do czynienia z obłąkaną. Ale owa kobieta w jego
obecności rozłożyła ognisko i spaliła trzy księgi z owych dziewięciu, po czym spytała króla,
czy nie życzy sobie nabyć sześciu pozostałych ksiąg za tę samą cenę. To już, w istocie,
wydało się Tarkwiniuszowi jawnym szaleństwem. Gdy jednak nieznajoma spaliła trzy
następne księgi i za ostatnie trzy zażądała pierwotnej ceny, król domyślając się jakiejś
tajemnicy wziął owe księgi i wypłacił żądaną sumę. Nieznajoma natychmiast opuściła pałac i
nigdzie już jej później nie widziano. Mówiono, że była to wróżka, imieniem Sybilla. Owe zaś
trzy księgi, zwane odtąd Sybillińskimi, oddał król na przechowanie do miejsca świętego i pieczę
nad nimi powierzył specjalnym kapłanom.
Z początku tych kapłanów było dwóch, potem dziesięciu, wreszcie piętnastu. Ilekroć
na kraj spadła klęska, senat rzymski osobną uchwałą wzywał ich, aby zajrzeli do ksiąg
Sybillińskich i znaleźli w nich radę na usunięcie nieszczęścia. I, o dziwo, rada ksiąg Sybillińskich
była zawsze jednaka: sprowadzenie do Rzymu jakiegoś nowego bóstwa. Były to
bowiem po prostu książki zawierające greckie przepisy religijne i jakkolwiek by je czytano i
wykładano, niezmiennie odnajdywano w nich wskazówki do nie znanego w Rzymie kultu. W
ten sposób przywędrował do Rzymu grecki Apollo i zachował nawet swe imię, i jego syn,
Asklepios, czczony nad Tybrem pod imieniem Eskulapa, i Dioskurowie: Kastor i Polideukes,
Herakles, którego Rzymianie nazwali Herkulesem, i szereg innych. Rzymianie mieli takie
nieprzebrane mnóstwo bogów, że zawsze któryś z nich mógł od biedy odpowiadać nowo
wprowadzonemu bóstwu. Wtedy to Minerwa dała swe imię greckiej Atenie, Ceres Demetrze,
Persefonę przezwano Prozerpiną, która u Rzymian była jedną z bogiń kiełkującego zboża.
Wenus zlała się do niepoznania z Afrodytą. W końcu cała mitologia grecka przeniosła się do
Rzymu, powitana nader przychylnie przez poetów łacińskich. Nieruchawe bóstwa rzymskie
nabrały życia, połączyły się w pary małżeńskie, przyjęły za własne wszystkie podania
greckie. Mitologia grecka wypełniła tę próżnię, jaką wiało od surowej religii rzymskiej.
Razem z greckimi napływały do Rzymu bóstwa wschodnie. Pierwsza przyszła “matka bogów",
małoazjatycka Kybele. Stało się to w ciężkiej dla Rzymu chwili — podczas wojny z Hannibalem. Za radą ksiąg
Sybillińskich senat postanowił sprowadzić z Pessinuntu, w Azji Mniejszej, posąg macierzy bogów. Okręt
wiozący świętość przybił do ujścia Tybru. Na powitanie bogini wyszli senatorowie, rycerze, westalki, tłumy
ludu. Posucha panowała wówczas i łąki były pożółkłe, spalone. Okręt, osiadłszy w zaroślach rzecznych, zatrzymał
się i stanął jak uwięziony. Lud poczuł groźbę bożą. Wszelkie wysiłki wioślarzy nie mogą okrętu ruszyć
z miejsca. Wszyscy mówią, że dopełnić tego zdoła jedynie niepokalana kobieta. Z grona mężatek wysuwa się
Kwinta Klaudia. Dokoła niej burzy się szmer zgorszenia. Nie wierzą jej, nie wierzą w jej prawość. Mimo to ona
idzie nad brzeg Tybru, trzykroć dłonią czerpie wodę i, trzykroć czoło zrosiwszy, rękę po trzykroć wznosi ku
niebu. Lud stoi zdumiony. A ona padłszy na kolana, wzrok wpija w posąg bogini stojący na pokładzie statku i
tak rzecze: “Wysłuchaj modlitwy mojej, miłosierna Matko błogosławionych, i okaż mi swoją łaskę. Uważają
mnie za grzesznicę. Poddam się, jeśli ty mnie odtrącisz: sądem bożym rażona, okupię hańbę swą śmiercią. Lecz
jeśli jestem niewinna, ty, pani niepokalana, wesprzyj mnie dotknięciem niepokalanej dłoni". Rzekła i lekką
dłonią ujmuje linę okrętową: ruszył się okręt i płynie jej śladem...
Tym cudem sprowadzona weszła do Rzymu wielka macierz bogów, otwierając drogę
innym bóstwom wschodnim, które wkrótce miały za nią podążyć. Nie przychodziło im to
jednak łatwo. Rzymianie z czasów republiki nie byli dla nich dobrze usposobieni uważając
religie wschodnie za niemoralne i szerzące zepsucie. Lecz państwo rozrastało się coraz
bardziej, a Rzym stawał się coraz wyraźniej stolicą świata. W jego ciasnych uliczkach
zbierały się tłumy ludzi różnego pochodzenia, a w łaźniach publicznych, teatrach i salach
odczytowych przemawiali filozofowie greccy głosząc nauki sprzeczne z wiarą ojców. Pod
wpływem tych nauk religijność zaczęła coraz bardziej upadać i w wieku rewolucji
poprzedzających powstanie cesarstwa rzymskiego, przez owe sto lat przed naszą erą, stare
świątynie waliły się w gruzy, ołtarze dawnych bogów pokrywały się pyłem i pajęczyną,
niektóre urzędy kapłańskie szły w zapomnienie. Cesarz August (r. 31 przed n. e. — 14 n. e.),
ustaliwszy ład i spokój w całym państwie, zajął się gorliwie odnowieniem religii rzymskiej:
wznosił wspaniałe świątynie i naprawiał stare, wrócił dawny szacunek kolegiom kapłańskim,
wszystkie uroczystości, obchody religijne i igrzyska urządzał z przepychem.
Niewiele to jednak pomogło. Ludzie cesarstwa rzymskiego stracili zaufanie do dawnych bogów*, a
zadowolenia swej głębokiej potrzeby religijnej szukali w kultach wschodnich. W żadnym może czasie nie
istniało tak żywe pragnienie wiary, które starano się zaspokoić wszelkiego rodzaju zabobonami. Wówczas to, po
raz pierwszy, świat rzymski zapoznał się z astrologią, czyli tajemną nauką o gwiazdach, która miała odtąd przez
kilkanaście wieków panować nad umysłami ludzkimi. Astrologia pochodziła ze Wschodu, a najbieglejsi w niej
byli kapłani chaldejscy. Nauka ta polegała na przekonaniu o niezmiennym porządku świata, którego dowodem i
wyrazem jest niewzruszony bieg gwiazd. Ciała niebieskie mają duszę powstałą z tego samego eteru, z którego
uczyniona jest i dusza ludzka. Życie gwiazd związane jest z życiem ludzkim, a z ich konstelacyj wyczytać można
przyszłość z pomocą ścisłych obliczeń. Stąd astrologów nazywano “matematykami". W połączeniu z magią,
która zyskiwała w tych czasach wyznawców wśród najwyższych sfer społeczeństwa, astrologia zaspokajała
niższe instynkty religijne, przede wszystkim głód cudowności, tak znamienny dla społeczeństwa rzymskiego z I
lub II wieku n. e.
Jednocześnie dochodziła do głosu wyższa potrzeba: pewnego ładu w pojęciach
religijnych. Rzymianin z II wieku n. e. otoczony był bogami rzymskimi, greckimi, egipskimi,
wschodnimi, nie licząc tych, którzy cisnęli się z Północy i dalszego Zachodu. Na widok tego
rojowiska bogów różnojęzycznych ogarniało ludzi znużenie. Nabrzmiewało w duszach
mimowolne pragnienie jakiejś jednej wspólnej wiary. Starano się tedy usunąć sprzeczności
między poszczególnymi wierzeniami, tysiące imion boskich uważano za rozmaite nazwy tego
samego bóstwa, którego człowiek ani poznać, ani oglądać nie może. Zanim jeszcze
chrześcijaństwo zapanowało nad światem, poznali starożytni niektóre pojęcia chrześcijańskie.
Dowiedzieli się mianowicie, że drogą ascezy, wyrzeczenia się przyjemności życiowych, przez
żywot czysty i pełny poświęcenia można się zbliżyć do niepoznawalnego bóstwa. Mówiono
im o tym w misteriach wschodnich, które najzupełniej w cień usunęły dawne misteria greckie.
Zjednywały one ludzi i przez to, że nie ograniczały się do jakiegoś kraju lub narodu, nie znały
różnicy między Grekami lub Rzymianami a barbarzyńcami, ani między panami i
niewolnikami, lecz do każdego człowieka, bez różnicy stanu i pochodzenia, odnosiły się jako
do grzesznika szukającego pociechy. Nie dziw więc, że szeregi ich wyznawców zapełniali
głównie niewolnicy, ludzie biedni i żołnierze. Po wszystkich krańcach starożytnego świata
spotykamy świątynie, kaplice i ołtarze tych bóstw wschodnich.
Najszerzej rozwinął się irański kult Mitry. Legiony rzymskie, gdzie miał najwięcej wyznawców,
zaniosły go nad Dunaj i do lasów Germanii, na piaskach Afryki i wśród mgieł Brytanii stanęły ołtarze tego boga
światłości. Zwał się Sol Invictus — Słońce Niezwyciężone. W misteriach Mitry nauczano, że każdy człowiek
stoi między wrogimi potęgami światła i ciemności, a po śmierci walczą o jego duszę złe i dobre moce. Jedynie
* “Nawet dzieci nie wierzą już w duchy, królestwa podziemne, czarne żaby w Styksie i w przewoźników
uzbrojonych w długie drągi i przewożących w jednej łódce tysiące ludzi" — pisał satyryk Juwenalis.
przed wtajemniczonym, który zna słowa zaklęcia, otwiera się osiem bram prowadzących do najwyższych
regionów nieba, ku wiecznej szczęśliwości. Słabej i ułomnej istocie ludzkiej pomaga Mitra — tak w życiu doczesnym,
jak i poza grobem. Albowiem sam niegdyś zstąpił na ziemię i znowu wrócił do nieba. Wtajemniczeni
przechodzili różne stopnie i nadawano im różne imiona: kruków, żołnierzy, lwów. Najwyższy stopień określano
mianem ojca. Mitraiści znali rodzaj chrztu, który z grzechów oczyszczał, i urządzali wspólne uczty na pamiątkę
rozmaitych faktów z życia Mitry. Wszystkie obrzędy spełniano w grotach podziemnych.
Już teraz nikt nie walczył z obcymi bogami. W mrok bezpowrotnej przeszłości
zapadły czasy, w których na rozkaz senatu i konsulów burzono kaplice Izydy. I senat, i
konsulowie od dawna byli wyznawcami wschodnich religii. Należało to po prostu do dobrego
tonu, odkąd sami cesarze popierali bóstwa obce na niekorzyść rodzimych. Zresztą i cesarze
nie byli już rzymskiego pochodzenia. Taki np. Heliogabal, w którego cieniutkich żyłach
płynęła krew syryjska, w r. 219 n. e. sprowadził do Rzymu kamiennego fetysza boga słońca,
Baala, i kiedy w uroczystej procesji niesiono tę wschodnią świętość, posągi wszystkich
bogów Rzymu szły za nią niby orszak służby. Ogień Westy po dawnemu płonął w czcigodnej
świątyni. Bracia Rolni wciąż jeszcze powtarzali swe niezrozumiałe modlitwy, luperkowie
biegali dookoła Palatynu jak za czasów Romulusa — ale religii rzymskiej już nie było.
Istniała jakaś mieszanina wszelkich bóstw Wschodu i Zachodu, Północy i Południa, dziki
rozgardiasz zupełnie sprzecznych pojęć religijnych, zbiorowisko wierzeń, kultów i obrzędów,
w których nie było ani ładu, ani myśli przewodniej. Każdy wierzył, w co chciał, a naprawdę z
dnia na dzień oczekiwał nowego objawienia. Dało je w końcu chrześcijaństwo i ze
zdumiewającą łatwością odniosło zwycięstwo nad zgrzybiałymi, a po części martwymi
religiami.
Najdłużej oparła się starorzymska religia wpływom obcym, a nawet zwycięskiemu
pochodowi chrześcijaństwa — po wsiach italskich. Ci wieśniacy — pagani, stąd nasi
“poganie" — pozostawieni w tym samym kręgu zajęć rolniczych, niezmiennych od prawieków,
zasiedziali na swych polach, pośród winnic i sadów, głusi byli na wołanie z
dalekiego świata i wiernie przechowywali prastare przepisy dobrego króla Numy. Ich chata,
taka sama jak ta, w której mieszkał Romulus, miała zawsze jako największą świętość — ognisko
stojące pod opieką bóstw domowych. Religia ich polegała na uczuciach związanych z
tajemniczym życiem ziemi i na zwyczajach mających niezłomną moc trwania. Poza tym
miała w sobie jakąś dziwną dokładność. Zawsze ten sam dąb odwieczny, ten sam szczyt góry,
ten sam gaj szumiący boskim szmerem — skupiał na sobie całą uwagę religijną ludności
spokojnej, żyjącej z dala od gwaru i przewrotów wielkiego świata. Niepodobna określić,
kiedy właściwie zginęła ta religia wiejska — “pogańska" — ale musiało się to już stać bardzo
późno: wtedy już w Rzymie na stolicy Piotrowej siedzieli arcykapłani nowej religii
powszechnej.
KULT CEZARÓW
Niejeden się zdziwi, że w epoce tak wysokiego poziomu cywilizacji, jak za cesarstwa
rzymskiego, powstaje tzw. kult cezarów, czyli ubóstwienie osoby panującego. Znajdowało
ono oparcie w przekonaniu starożytnych, że człowiek przez swe zasługi, siłę lub rozum może
zdobyć rzeczywistą nieśmiertelność i zrównać się z bogami. Zwłaszcza panujący, z racji swej
nieograniczonej władzy, miał prawo do tytułu boga, któremu — zdawało się — był równy
potęgą. Z dawien dawna faraonowie egipscy i władcy asyryjsko-babilońscy doznawali od
swoich poddanych czci boskiej.
Bez wpływów zewnętrznych kult wielkich i sławnych ludzi rozszerzył się w Grecji,
której religia, pełna bohaterów, nie znała ścisłych granic między człowiekiem i bogiem.
Każdy założyciel nowej osady, a później i niejeden szczególnie zasłużony obywatel, odbierał
w swym mieście cześć boską jako heros. Pierwotnie było zwyczajem, że do godności herosów
wynoszono ludzi dopiero po śmierci, lecz około r. 400 przed n. e. spotykamy się z pierwszym
na ziemi greckiej wypadkiem ubóstwienia człowieka za życia. Szczęśliwym wybrańcem był
Lizander, admirał spartański, pogromca Aten, człowiek, który po wielu latach wojny
zaprowadził spokój i ład w Grecji. “Jemu pierwszemu — pisze historyk Plutarch — greckie
miasta wznosiły ołtarze jako bogu i ofiary składały, i na jego cześć po raz pierwszy śpiewano
peany". Od tego czasu coraz więcej ludzi pomnaża i tak już zatłoczone szeregi bogów. Od
Aleksandra Wielkiego ubóstwienie króla za życia staje się regułą we wszystkich nowo powstałych
państwach hellenistycznych.
Rzymska religia również nadawała się do przyjęcia kultu panującego. Cześć boska
okazywana zmarłym, których nazywano dimanes — dobrymi bogami, zacierała różnice
między człowiekiem a bóstwem. Ubóstwienie, jak zresztą każda rzecz u Rzymian, otrzymało
pewne stałe normy prawne. Dokonywało się ono po śmierci cesarza drogą uchwały senatu.
Nazywało się to konsekracją. Konsekrowany cesarz nosił tytuł divus — boski, miał swoje
świątynie i swoich kapłanów. Mógł również przybierać imiona i atrybuty istniejących już
bogów. Widzimy tedy cesarzy przedstawianych w postaci Jowisza, Herkulesa, Marsa,
Apollina, cesarzowe jako Junony, Cerery, Wenery, nawet Westy. Pierwszy dostąpił tego
zaszczytu Juliusz Cezar, któremu już za życia zaczęto stawiać po świątyniach posągi. W tym
potomku Wenery widziano rzeczywiście jakąś istotę boską i opowiadano, że śmierć jego
poprzedziły dziwne znaki. Z kłębowiska czarnych chmur odzywały się chrapliwe dźwięki trąb
i rogów wojennych, słońce pobladło, pośród gwiazd pojawiły się jakieś twarze, padał deszcz
krwawy i księżyc krwią nabiegał, a ze świętych gajów dochodziły groźne nawoływania.
Kiedy zaś zwłoki dyktatora złożono na stosie, na niebie pojawiła się kometa. Nikt nie miał
wątpliwości, że to dusza Cezara idzie do nieba, by odtąd żyć między bogami.
W tym czasie ogarnęła ludzi jakby mania boskości. Każdy, kto miał choć trochę władzy, kazał sobie
oddawać cześć boską. Najwięcej w tym względzie fantazji objawiał współzawodnik Oktawiana, Antoniusz.
Otrzymawszy zarząd prowincji wschodnich więcej myślał o przyjemnym urządzeniu sobie życia niż o sprawach
państwowych. Otoczył się tedy fletnistami, cytarzystami, komediantami azjatyckimi i wszędzie z nimi
podróżował. Najlepiej lubił, gdy go nazywano Bachusem: podawał się za nowe wcielenie tego wesołego bóstwa.
Do Efezu wjechał poprzedzany przez kobiety w stroju bachantek i młodzieńców przebranych za sylenów i
satyrów. W całym mieście widać było tyrsy uwieńczone bluszczem, rozbrzmiewały dźwięki fletni, syring i
okrzyki na cześć nowego dobrego boga. Na jego spotkanie wyjechała do Cylicji królowa Egiptu, Kleopatra. Po
rzece Kydnos płynęła jej galera, cała ozdobiona złotem, z żaglami purpurowymi; wiosła srebrne poruszały się w
takt fletni, których muzyka mieszała się z dźwiękami lir i fujarek. Królowa, przebrana za Afrodytę, spoczywała
na łożu, które osłaniał baldachim haftowany złotem; pacholęta, przedstawiające amorki, chłodziły ją wachlarzami;
najpiękniejsze niewolnice, jako nereidy i charyty, siedziały u steru lub przy linach okrętowych.
Daleko ponad brzegami rzeki roznosił się zapach kadzideł, które bez przerwy palono na okręcie. Wielkie tłumy
ludzi szły drogą lądową głosząc, że nowa Afrodyta jedzie na spotkanie z nowym Dionizosem.
Oto jaki był nastrój czasów, w których ugruntowano kult cezarów. Dokonał tego
twórca cesarstwa rzymskiego Octavianus Augustus. Nie chcąc obrażać narodowych uczuć
rzymskich przez wprowadzenie form wschodniego despotyzmu, postępował nader ostrożnie,
usuwając własną osobę na plan drugi, a otaczając czcią swego przybranego ojca, Cezara.
Przez ubóstwienie Cezara i rozszerzenie czci Wenery, uważanej za matkę Juliuszów, cały ród
julijski został opromieniony glorią boskości. Zaczęły się tworzyć dokoła niego legendy.
Opowiadano np., że gdy raz Liwia, niedługo po ślubie z Oktawianem, jechała do swej willi
podmiejskiej, zleciał nad nią orzeł i spuścił jej na kolana białą kurę, która w dziobie trzymała
gałązkę wawrzynu. Kura ta wywiodła takie mnóstwo kurcząt, że odtąd willę Liwii nazywano
ad gallinas — Pod Kurami, z zasadzonej zaś gałęzi wawrzynu wyrósł cały gaj, z którego
cezarowie brali wici do przyozdabiania swoich triumfów. Każdy z cezarów zasadzał w tym
gaju własne drzewo i zauważono, że w dniu jego śmierci drzewo to usychało. Kiedy zaś
umierał Neron, ostatni z dynastii Juliuszów, cały gaj usechł, wszystkie kury zdechły, a w
znajdującą się tam świątynię uderzył piorun; posągi cezarów upadły, rozbite na kawałki, a
nawet z rąk samego Augusta wysunęło się berło złote.
Konsekracja, czyli ów akt prawny, którym senat zaliczał zmarłego cesarza w poczet
bogów, uchwalał mu kapłanów i świątynie, stawała się coraz bardziej powszechna. Po
Auguście wyniesiono na ołtarz Klaudiusza, co zresztą wywołało dużo wesołości, zachowała
się satyra na to ubóstwienie zdziecinniałego staruszka. A o Wespazjanie mówią, że widząc się
bliskim śmierci żartował: “Czuję, jak się już bogiem staję". Lecz Wespazjan, którego
świątynia do dziś wita nas u stóp Kapitolu swymi pięknymi kolumnami, otworzył prawie
nieprzerwaną serię ubóstwionych monarchów. Ich kult był szczególnie żywy w różnych
prowincjach imperium, gdzie osoba władcy symbolizowała potęgę Rzymu. Łączono jego kult
z kultem bogini Roma, opiekunki wiecznego miasta. Popierały go władze rzymskie.
Z wolna, pod wpływem pojęć wschodnich przyzwyczajano się w samym Rzymie
uważać żyjącego cesarza za boga. Dawano mu tytuł: “bóg i pan nasz" i przed obliczem jego
padano na kolana. Te stosunki przetrwały dość długo i pod rządami cesarzy chrześcijańskich.
Im również nadawano imiona “boski" lub “święty", a nawet “wieczny", po śmierci zaś
konsekrował ich senat osobną uchwałą na własnych bogów. Chrześcijański cesarz Konstantyn
miał tak samo świątynie i ołtarze, jak pogański Marek Aureliusz.
W II wieku n. e. jeszcze jeden śmiertelny stał się bogiem. Piękny Antinous. Cesarz
Hadrian, podróżując po Grecji, spotkał osiemnastoletniego młodzieńca cudownej urody i
wziął go na swój dwór. Antinous pochodził z Bitynii, lecz przodkowie jego przywędrowali
tam z Arkadii, sławionej przez poetów krainy pasterzy. Antinous stał się nierozłącznym
towarzyszem Hadriana. Intrygi dworskie go nie dosięgły. Zauważono bowiem, że Antinous
nie zajmuje się polityką. Było w nim coś tak ujmującego, że kochali go wszyscy. Antinous
brał udział we wszystkich podróżach cesarza: w Azji Mniejszej, Syrii, Palestynie, w Egipcie.
To był ostatni etap jego wędrówki życiowej. Umarł z miłości dla cesarza. Kiedy bowiem
Hadrianowi przepowiedziano rychły zgon, Antinous postanowił oddać się bóstwom śmierci w
zastępstwie swego przyjaciela — jak Alkestis. Wyjechał łodzią na zielone wody Nilu i utonął.
Wielka była żałoba na dworze cesarskim. Hadrian ogłosił, że Antinous nie umarł, lecz wrócił
do bogów, od których pochodził. Wówczas zaczęto mu stawiać świątynie, miasta nazywano
jego imieniem, pod posągami cudnego młodzieńca palono kadzidła ofiarne.
LEGENDY RZYMSKIE
Wędrówki Eneasza
W tę straszną noc, kiedy Grecy wdarli się do Troi, bogowie postanowili ocalić z
powszechnej rzezi Eneasza. Uchwała zapadła nagle i zdaje się pod nieobecność Junony, która
jedna byłaby się temu sprzeciwiła. Od czasu smutnej historii z jabłkiem Parysa nienawidziła
wszystkich Trojan. Poza tym Eneasz był synem Wenery, jej triumfującej rywalki. A wreszcie
— i to była główna przyczyna nienawiści — Eneasz miał być założycielem potęgi Rzymu, a
Junona opiekowała się powstającą właśnie Kartaginą, którą, wedle przeznaczenia, Rzymianie
mieli zburzyć. Oprócz Junony nie miał on wrogów na Olimpie. Był to człowiek spokojny i
bardzo pobożny. W wojnie trojańskiej nie odznaczył się szczególnie. Spełniał swoje
obowiązki rycerskie bez pośpiechu i bez entuzjazmu.
Przez pożar, mord i zniszczenie, pod trzaskiem walących się domów, obok konających braci, wymknął
się Eneasz z miasta sobie wiadomymi drogami. Słyszał ostatni, przedśmiertny krzyk sędziwego Priama, okropne
wycie królowej Hekuby, opłakującej śmierć synów, i widział jak głowę Hektorowego chłopca, Astianaksa, roztrzaskano
o ścianę. Uciekł z ojcem, Anchizesem, którego niósł na plecach, i małym synkiem, Askaniuszem,
którego prowadził za rękę. Żona szła w tyle, aż ogarnięta zamętem bitwy zginęła pod mieczami Greków. Za
miastem spotkał Eneasz gromadę ludzi, którym również udało się umknąć śmierci. Razem zbudowali okręty i
wypłynęli na morze.
Bogowie obiecali Eneaszowi nową ojczyznę. Lecz zwyczajem bogów powiedzieli mu
o tym w sposób tak zagadkowy, że nie wiadomo było, gdzie jej szukać należy. Zaczęły się
lata długiej wędrówki. Wygnańcy przybijali do obcych brzegów, przeżywali niebezpieczne
przygody i, gdzie tylko mogli, zakładali miasta, ulegając co chwila złudzeniu, że znaleźli kres
tułaczki. Uśmiechały im się żyzne pola, wzgórza dające obronę zamkom, przystanie dogodne
dla okrętów, trafiały im się takie cudowne okolice, w których można było wypocząć i
zapomnieć o niedoli Troi, wszelako ledwo osiedli i trochę się zagospodarowali, zdarzyła się
albo jakaś wróżba, albo drzewo nagle przemówiło ludzkim głosem, albo wybuchła zaraza, i te
wszystkie przepowiednie, ostrzeżenia, znaki boże tak plątały ich plany, że nieodmiennie
wciąż wypływali na morze, pod groźbą nowych burz i wichrów. Oczywiście, działo się to za
sprawą Junony.
Pierwszą bardziej wyraźną wskazówkę o celu swej drogi otrzymał Eneasz tam, gdzie
się tego najmniej spodziewał. Po trzech dniach i trzech nocach okrutnej zawieruchy na morzu
dopłynęły okręty trojańskie do wysp Strofadów. Mieszkały na nich harpie, owe potwory
niewieście, które niegdyś trapiły i prześladowały króla Traków, Fineusa. Jedna z harpij
powiedziała Trojanom, że mają płynąć na zachód, a ziemię obiecaną poznają po tym, że taki
srogi głód cierpieć będą, iż nawet stoły pozjadają.
Odtąd płynął Eneasz prosto do Italii. Był już nieraz blisko jej brzegów, lecz złośliwa
Junona wciąż go odpędzała na nowe przygody. Całe szczęście, że w tych wędrówkach nie
natknął się gdzieś na Odyseusza, za którym szedł jak cień. Był wszędzie tam, gdzie już
przedtem był król Itaki. Po prostu kroki swe wstawiał w ślad stóp tamtego. Gdyby się byli
spotkali, cała Odyseja skończyłaby się inaczej. Odyseusz nie mógłby się pogodzić z tym, że
ktoś drugi wciąż za nim dąży, jakby kontrolował jego przygody. Nie będziemy więc
opowiadali, jak Eneasz minął Skyllę i Charybdę i jak zabłądził na wyspę Polifema, bo w tym
dziwnym zwierciadle obaj tułacze stanęliby ze sobą oko w oko, jak dwa kozły na wąskiej
kładce nad przepaścią, gotowe rzucić się na siebie i bóść rogami.
W chwili gdy najchytrzejszy z Greków bawił u dobrego króla Alkinoosa,
najpobożniejszy z ludzi, Eneasz, zawijał do portu kartagińskiego. Znów bowiem gniew
Junony odrzucił go od brzegów Italii, choć już był na Sycylii, gdzie pochował ojca Anchizesa.
Kartagina właśnie się budowała. W mieście rządziła królewna fenicka, Dydona. Była to
śliczna panna. Gdy włożyła wysokie buciki myśliwskie i krótki płaszczyk purpurowy, z
łukiem w ręce i złocistym kołczanem na plecach — wydawała się po prostu Dianą. Przy
wielkiej dzielności miała czułe serce i ledwo zobaczyła Trojan, powzięła ku nim szczerą
sympatię.
Były to czasy, kiedy po wszystkich dworach mówiło się wiele o wojnie trojańskiej, i
Dydona ucieszyła się bardzo, że w końcu dowie się prawdy od naocznego świadka. Urządziła
więc ucztę, na której Eneasz opowiadał zburzenie Troi i swoje własne przygody. Przez cały
wieczór trzymała na kolanach małego Askaniusza, śliczne pacholę, które całowała i pieściła.
On zaś bawił się złotą strzałeczką i raz nawet z lekka zadrasnął królewnę w okolicy serca.
Nikt na to nie zwrócił uwagi, ale Dydona w tej samej chwili zakochała się w Eneaszu.
Okazało się później, że na jej kolanach siedział nie prawdziwy Askaniusz, lecz Amor
zmieniony w syna Eneasza. Był to niewinny podstęp Wenery. Bogini, w obawie, żeby Junona
nie doradziła Dydonie zabić Eneasza, jako założyciela potęgi rzymskiej, postarała się
zaszczepić w niej miłość do bohatera. Mógł to zaś uczynić tylko Amor. Przebrała go więc za
Askaniusza i wprowadziła na salę biesiadną. Prawdziwego Askaniusza uśpiła i przeniosła na
górę Ida, gdzie chłopak przespał ucztę u Dydony. Ominęły go wszystkie ciastka i słodycze,
które za niego zjadł Amor.
W istocie, Eneaszowi nie groziło już żadne niebezpieczeństwo. Zakochana królewna
oprowadzała go po mieście, pokazywała, gdzie stanie zamek, gdzie arsenał, gdzie będzie port
wojenny, a gdzie giełda, tak że Eneasz mógł był nakreślić dokładny plan Kartaginy i
przekazać go w spadku Scypionowi. Nie uczynił tego, bo nosił w sobie poważne troski. Co
dzień, po kilka razy powtarzał Dydonie, że musi jechać, szukać Italii. Ale ona urządzała
zabawy i w parkach, i ogrodach, wydawała przyjęcia i mówiła, że Eneasz zostanie w
Kartaginie, ożeni się z nią i będzie panował nad Fenicjanami. Oczywiście, niepodobna się
było zgodzić na takie zamieszanie w historii. Eneasz potajemnie przygotował się do drogi i
nocą odpłynął. Niewierność kochanka odebrała Dydonie ochotę do życia. Z rozpaczy przebiła
się mieczem.
Trojanie zaś po kilku dniach spokojnej żeglugi wylądowali koło miasta Kume, w
Zatoce Neapolitańskiej. Niedaleko stąd było wejście do podziemia i Eneasz skorzystał ze
sposobności, aby odwiedzić państwo cieniów. Była to bardzo pouczająca wycieczka, gdyż,
prowadzony przez duszę ojca Anchizesa, widział nie tylko tych, którzy już pomarli, lecz i
takich, co mieli się dopiero narodzić. Anchizes nazywał mu ich wszystkich po imieniu,
rozmaitych Markusów i Lucjuszów, całą historię rzymską aż do cesarza Augusta. Ci wszyscy
królowie, politycy, wodzowie czekali tylko na to, aby Eneasz przyjechał do Italii i zajął się
założeniem Rzymu. Czas naglił. Po wyjściu z podziemia bohater natychmiast odpłynął na
północ.
Wyskoczyli na ziemię w tym miejscu, gdzie Tyber wlewa do morza swoje żółte wody.
Chcieli tylko wypocząć i jechać dalej, bo nikt nie przypuszczał, aby to miała być ziemia
obiecana. Nie było ani sadów pomarańczowych, ani źródeł płynących mlekiem, ani gajów
pełnych zwierzyny, która sama idzie w sidła, ani drzew pachnących, pod którymi sen spływa
nawet wtedy, kiedy się spać nie chce — słowem, wszystkie rozczarowania, z dodatkiem tego,
jakie rodzić może widok okolicy pustej, piaszczystej, miernie urozmaiconej kępami krzaków.
Na całym obszarze rósł tylko jeden dąb, a pod nim trochę trawy. Tam się rozsiedli i
wyciągnęli zapasy. Znalazło się nieco owoców i suche pszenne placki. Te placki położono na
trawie, a na nich owoce. Gdy zjedli owoce, ten i ów zaczął łamać i gryźć twarde jak kamienie
ciasto. “Oho! Stoły nawet zjadamy!" — zawołał mały Julus, który, odkąd stanęli na ziemi
italskiej przestał się nazywać Askaniuszem, aby mógł przez to nowe imię być protoplastą
rodu Juliuszów. Posłyszawszy nieoczekiwane słowa, pobożny Eneasz wzniósł ręce do nieba:
“Oto kres naszych mozołów — rzekł. — Tu dom nasz, tu ojczyzna. Witaj mi, z losów
przynależna niwo!" I powiódł dokoła wzrokiem, jak po swoim gospodarstwie.
Nie było to jeszcze jego. W tym kraju panował stary król Latynus, syn bożka leśnego,
Fauna. Miał jedyną córkę, Lawinię, którą przeznaczył na żonę młodemu Turnusowi, wodzowi
sąsiednich Rutulów. Ślub miał się odbyć niebawem. Ale w ten właśnie dzień, kiedy Eneasz z
towarzyszami jadł pod dębem owoce i placki pszenne, zdarzył się wypadek, który wszystkim
inaczej pokierował. Latynus składał ofiarę w cieniu odwiecznego wawrzynu. Przy nim stała
dziewica Lawinia. W pewnej chwili podeszła do ognia, aby rzucić garść kadzidła. Wszystkim
obecnym zdawało się, że ją objął płomień: włosy i szaty rozgorzały jasno, a na głowie
królewny ukazała się świetlista korona. Lawinia nie czuła nic, bo to był ogień cudowny, który
nie parzył, tylko błyszczał jako znamię prorocze. Rzecz wyjaśniła się w nocy. Latynus we
śnie posłyszał głos ojca, Fauna, a ten wyraźnie nakazywał oddać Lawinię cudzoziemcowi,
który do niego przyjdzie.
Nazajutrz przyszedł Eneasz. Prosił, aby mu pozwolono osiedlić się w kraju Latynów. Jakże się zdziwił,
gdy Latynus, nie czekając na koniec przemowy, wziął go w objęcia i nazwał swoim zięciem. Pobożny bohater
poznał w tym wolę bożą i od razu się zgodził, tym bardziej że Lawinia była śliczną panną. Ale do ślubu tak
prędko nie doszło. Najpierw Amata, żona Latynusa, sprzeciwiła się małżeństwu, potem Turnus wystąpił ze
swoimi pretensjami. Wszystko to działo się za namową Junony, która wywołała z piekieł jędzę niezgody i
posiała waśń między Latynami a Rutulami.
Zaczęła się wojna. Obie strony uzbroiły się potężnie i zewsząd ściągnęły
sprzymierzeńców. Eneasz, który nie miał konnicy, udał się o pomoc do króla Euandra. Był to
Grek, pochodzący z Arkadii. Osiadł na wzgórzu palatyńskim, w tym samym miejscu, gdzie w
paręset lat później Romulus Rzym założył. Żył jak człowiek złotego wieku. Pod jego
strzechą, pełną świegotliwego ptactwa, mieszkało szczęście. Z przyzby swojego domu
spoglądał na trzody pasące się na Forum Romanum i doglądał dziewcząt zbierających mleko
na sery, Eneasza przyjął łaskawie i dał mu wyborowy oddział jazdy pod dowództwem
własnego syna, Pallasa. Wenera przyniosła Eneaszowi wspaniałą zbroję wykutą przez
Wulkana. Gdy wódz trojański na czele swoich wojsk ukazał się w tej cudownej zbroi,
wszyscy zrozumieli, że zaczyna się nowa Iliada. Główne role były obsadzone: Eneasz jako
Achilles, Pallas jako Patroklos, Turnus jako Hektor. Stoczono mnóstwo utarczek, ściśle
wzorowanych na wojnie trojańskiej. Wreszcie doszło do koniecznych pojedynków: Turnus
zabił Pallasa, a Eneasz Turnusa *.
Przez cały ten czas słodka Lawinia szyła sobie wyprawę i czekała na koniec wojny. Nareszcie Eneasz
wrócił okryty chwałą, ożenił się z królewną i na jej cześć zbudował miasto: Lawinium. Ale w cztery lata później
wybuchła nowa zwada z Rutulami. Podczas bitwy Eneasz przepadł bez wieści. Lawinia nie wiedziała, czy ma się
uważać za wdowę. Wiarogodni ludzie zapewniali, że jej mąż utonął w rzece. Lecz inni podawali rzecz o wiele
bardziej prawdopodobną: że Wenus wyniosła Eneasza z zamętu walki i zabrała do nieba. Po ojcu objął rządy syn
z pierwszego małżeństwa, Julus; dawniej zwany Askaniuszem.
* Wędrówki i wojny Eneasza opiewa poeta rzymski P. Vergilius Maro w poemacie pt. Enelda, tak gorliwie
Powstanie Rzymu
Askaniusz założył własne miasto pod nazwą: Alba Longa, właściwą siedzibę dynastii
Eneasza. Panowało tam wielu królów, których szereg jest równie długi jak patriarchów
biblijnych. Na koniec Prokas miał dwóch synów: Numitora i Amuliusa. Numitor był starszy i
wziął berło po ojcu. Amulius zazdrościł mu władzy. Zebrał własne wojsko i strącił brata z
tronu. Chcąc zabezpieczyć tron swoim synom, córkę Numitora, Reę Sylwię, uczynił westalką.
Wtedy zdarzyła się rzecz niespodziewana: westalka powiła bliźnięta, Romulusa i Remusa.
Stało się to za zrządzeniem bogów. Ojcem tych dzieci był Mars. Wszyscy w to uwierzyli
prócz Amuliusa. Ten westalkę kazał zamorzyć głodem, a bliźnięta wrzucić do Tybru.
Rzeka wówczas szeroko rozlała. Słudzy królewscy włożyli dzieci do koszyka i puścili
z prądem. Woda odniosła go aż pod wzgórze Palatynu, gdzie rosło drzewo figowe. Koszyk
zaczepił się o pień drzewa i tak został, aż Tyber wrócił do swego łożyska. Dzieci były głodne
i płakały. Płacz posłyszała wilczyca i przyszła je nakarmić. Codziennie zjawiała się o tej
samej porze i podawała im swe sutki do ssania. Ale wilczyca miała własne dzieci i zdarzało
się, że bliźniętom przynosiła w wymionach bardzo mało mleka. Wtedy zlatywał dzięcioł, ptak
Marsa, i rzucał chłopcom owoce i jagody leśne.
Pewnego dnia spostrzegł te dziwy pasterz królewski - Faustulus. Zaczajony w
zaroślach, przeczekał, póki wilczyca się nie oddaliła i dzięcioł nie odleciał. Wtedy wyszedł z
kryjówki i zobaczył śliczne bliźnięta, właśnie takie, jakich sobie oboje z żoną od dawna
życzyli. Wziął je do domu. W chacie pasterza obaj królewicze wyrośli na tęgich
młodzieńców. Przewodzili całej gromadzie swoich rówieśników. Urządzali łowy, wyścigi,
zapasy, wyprawy na prawdziwych zbójców. Nikt nic nie wiedział o ich pochodzeniu. Raz wywiązała
się bójka między pastuchami Numitora i Amuliusa. Romulus i Remus, będąc w
służbie króla, stanęli po stronie ludzi Amuliusowych. Utarczka skończyła się porwaniem
Remusa, którego dla rozstrzygnięcia sporu stawiono przed Numitorem. Stary zdetronizowany
król zaczął pytać młodzieńca, czyim jest synem. Remus opowiedział mu to, co słyszał od
Faustulusa: o drzewie figowym, wilczycy i dzięciole. Numitor poznał w nim swego wnuka i
kazał potajemnie sprowadzić Romulusa. We trzech obmyślili plan obalenia Amuliusa. Dwaj
bracia z kupą zbrojnych napadli na pałac, straż wysiekli, uzurpatora skazali na śmierć i
osadzili na tronie dziadka Numitora.
Nie chcieli zostać w Alba Longa. Chcieli założyć własne miasto i wybrali owo
naśladując Homera, że przygody jego bohaterów są nieraz dokładnym powtórzeniem Iliady i Odysei.
cudowne miejsce, gdzie ich Faustulus znalazł. Zaraz zaczęli się kłócić, kto z nich da nazwę
nowej stolicy. Nie mogli się pogodzić i postanowili wybadać wolę bogów. Niby dwaj
augurowie zasiedli nocą do czuwania: Romulus na Kapitolu, Remus na Awentynie. Pierwszy
Remus zobaczył nadlatujących sześć sępów, ale nie zdążył jeszcze dać znaku, gdy nad
Romulusem ukazało się dwanaście. Wszyscy uznali, że Romulusa bogowie wybierają na
założyciela miasta. A on kazał sobie podać pług, zaprzągł parę wołów i dookoła Palatynu
oborał przestrzeń, na której miała stanąć Roma. Szeroka bruzda oznaczała granice przyszłego
miasta i niejako pierwszy jego wał obronny. Przez cały ten czas Remus chodził po polu i
pogwizdywał. Na koniec zatrzymał się nad rozoraną ziemią i zaczął się śmiać. “Silne miasto
budujesz!" — zawołał do brata i przeskoczył przez bruzdę. Ale Romulus już nie był w tej
chwili pastuchem i wychowankiem Faustulusa. Był już królem Rzymu, protoplastą wszystkich
jego władców, wodzów i dyktatorów. Dobył miecza i zabił Remusa. A myśląc o historii,
która od tej chwili gotowa była zanotować każde jego słowo, rzekł tak, aby go wszyscy
słyszeli: “Tak niechaj ginie każdy, kto ośmieli się przekroczyć gwałtem granice mojego
państwa".
Miasto było, ale nie było komu w nim mieszkać. Z Romulusem została niewielka
drużyna. Młody król ogrodził na Kapitolu gaj, który nazwał asylum, i ogłosił, że ktokolwiek
tam wejdzie, choćby największą zbrodnię miał na sumieniu, może się czuć bezpieczny, jako
obywatel nowo powstałej osady. Był to raj dla wszystkich okolicznych opryszków. Zbiegali
się zewsząd podpalacze i koniokrady, zbóje i rzezimieszki, wierutna hołota, którym źle z oczu
patrzyło, ale wszystko chłopy tęgie i odważne, za Romulusem w ogień skoczyć gotowi. Z ich
pomocą Rzym otoczył się murami, zabudował, ile tylko miejsca starczyło, miał wodę w
twardo ubitych cysternach i na niczym nikomu nie zbywało.
Nagle wszyscy zauważyli, że w tym pięknie rozkwitającym państwie brak kobiet. Bez
kobiety żadne gospodarstwo nie było gospodarstwem i dom nie był domem. Romulus wybrał
co przystojniejszych i wymowniejszych chłopaków, przyodział ich jak najstrojniej i wyprawił
do gmin okolicznych z prośbą, żeby zechciały wejść z Rzymem w związki pokrewieństwa.
Ale gdzie tylko zbliżyli się, wszędzie na gwałt zamykano bramy, podnoszono mosty, a każdy
brał, co miał pod ręką: kij lub miecz. Zza wałów krzyczano im, że Rzym jest miastem
drapichrustów i złodziei. “Niech wasz król — mówiono — ustanowi asylum dla kobiet. Są
takie, co tam pójdą, godne żony godnych mężów!"
Romulus postanowił czekać. Przez ten czas trzymał na uwięzi swoich andrusów. Ani
jedna owca nie zginęła z cudzego pastwiska, nie puszczono z dymem ani jednej strzechy,
unikano zwad z sąsiadami i starano się ich sobie zjednać. Gdy się dookoła Rzymu naprawdę
uspokoiło, Romulus zapowiedział, że urządzi wielkie uroczystości, igrzyska i festyny.
Rozesłał zaproszenia do całej okolicy. Matki, żony i córki namawiały swoich mężów i ojców,
aby przyjąć zaproszenie. Mężczyźni też mieli ochotę. Chcieli przecież zobaczyć to nowe
miasto, o którym cuda opowiadano. Przyszli. Zaczęła się zabawa. Ustawiono stoły,
wyniesiono stągwie wina, kobiety wzięto do tańca. Nagle Romulus dał znak i każdy z jego
ludzi porwał tę kobietę, przy której stał. Wszczął się nieopisany zgiełk, noc zapadła i
mężowie wrócili do domu bez żon, ojcowie bez córek.
Gminy poszkodowane zebrały się razem i ruszyły zbrojnie na Rzym. Prym wiedli
Sabinowie, dzielni górale, którzy najwięcej ucierpieli, bo kobiety ich słynęły z urody i
Rzymianie porwali najwięcej Sabinek. Sam Romulus miał Sabinkę za żonę. Na czele wojsk
stał król sabiński, Titus Tatius. Zamek obronny Rzymu zdobyto i walka zawrzała na ulicach
miasta. Tymczasem kobiety, które zdążyły już przywiązać się do swoich rabusiów, wypadły
na miasto i rzuciły się między walczące szeregi. Krzykiem, łzami, prośbami zaklinały ojców,
braci i mężów, aby zaprzestali wojny. Obaj królowie nakazali zawieszenie broni i poszli na
naradę. Wrócili pogodzeni. Sabinowie połączyli się z Rzymem w jedno państwo. Romulus
władał zgodnie z Titusem Tatiusem.
Pewnego razu Romulus, już bardzo stary, odbywał przegląd wojska. Zerwała się nagła
burza i gęsta mgła zakryła przed oczyma ludu miejsce, na którym król siedział. Skoro zaś
chmury się rozwiały, zobaczono, że tron jest pusty, a król znikł bez śladu. Nie wiedziano, co o
tym sądzić. Były poszlaki, że senatorowie zabili króla. Ale sprawa wyjaśniła się nazajutrz,
gdy na zgromadzeniu ludowym pojawił się jeden z senatorów i opowiedział, że ukazał mu się
Romulus, przemieniony w boga. Sami bogowie zabrali go spośród ludzi i dali mu miejsce w
niebie. Lud wydał okrzyk zachwytu i rozszedł się do domów. Odtąd czczono Romulusa pod
imieniem Kwirinus. Płakała po stracie męża Hersylia, owa Sabinka, którą w dzień porwania
oddano królowi jako najpiękniejszą. Junona posłała do niej Irydę i ta rzekła:
— Pani, przestań płakać. Twój Romulus został bogiem. Jeśli chcesz zobaczyć
małżonka, pójdź ze mną do gaju, który rośnie na wzgórzu kwirynalskim.
— O bogini — odpowiedziała królowa — prowadź mnie, dokąd chcesz. Zgodzę się
nawet na niebo, bylebym mogła ujrzeć swego męża.
Poszły na wzgórze. Z nieba spadła gwiazda i rozświeciła nieziemskim blaskiem siwe
włosy Hersylii. W ten sposób nastąpiła przemiana królowej w boginię. Za chwilę uniosła się
do nieba, gdzie pozostała na zawsze przy boku Kwirinusa, pod nowym imieniem Hory.
Pomimo tych boskich przemian Rzymianie z właściwą starożytnym niekonsekwencją czcili
grób Romulusa na Forum Romanum. Było to miejsce święte, które każdy omijał nabożnie,
miejsce z daleka widoczne, bo wyłożone płytami z czarnego kamienia. Ten grób dzisiaj
odkryto. Na kwadratowej podstawie, przy której niegdyś stały lwy kamienne, jak przy
grobach egipskich lub etruskich, wznosi się słup z tufu, a na jego czterech bokach biegnie
napis w tak sędziwej łacinie, że uczeni ani dobrze odczytać, ani, tym bardziej, zrozumieć go
nie mogą. Zaledwie parę wyrazów da się odcyfrować i widać, że tam mowa o królu i jakichś
ofiarach. Jakoż przy odkopywaniu tego miejsca znaleziono sporo kości zwierzęcych, statuetek,
ułamków wypalonej gliny. To wszystko świadczy o tym, że istotnie od zamierzchłych
czasów odbywały się tu jakieś nabożeństwa i że prawdopodobnie ów pomnik pochodzi z
epoki królów.
*
Po Romulusie panowało jeszcze sześciu królów, po czym zaprowadzono republikę.
Rola tych władców jest bardzo smutna. Historia nie chce ich uznać, chociaż niepodobna
zrozumieć, dlaczego tak czyni. Przecież budowali mosty, świątynie, mury, zaprowadzali kanalizację,
urządzali porty, ustanawiali prawa, święta i igrzyska — zajmowali się wszystkimi
pożytecznymi rzeczami, za które historia sławi innych królów. Natomiast rodzili się, żenili i
umierali przykładnie, wystrzegali się wszelkiej cudowności, nie pochodzili od bogów, nie
utrzymywali bliższych stosunków ze światem, nadprzyrodzonym. Nie zrobili nic dla
mitologii. Mitologia więc nie może ich przyjąć.