Lektury
  Mitologia (1)
 
Jan Parandowski
Mitologia
Grecja
WIADOMOŚCI WSTĘPNE
Mitologia jest zbiorem baśni o bogach i bohaterach. Naród grecki, podzielony na
wiele szczepów, nie był zgodny w tym, co opowiadał o swoich bóstwach. Każde państewko,
każda wieś lub gmina podawały zupełnie inne wersje, które znów poeci przekształcali i
zmieniali bardzo dowolnie. W ten sposób w ciągu wieków urósł niezmiernie obfity i
różnorodny materiał, z którego wybieramy jedynie podania najbardziej rozpowszechnione,
przejmując pewne szczegóły z piękniejszych lub ciekawszych odmian.
Mitologia nie jest jeszcze całą religią. Religia opiera się w przeważnej mierze na
kulcie, na obrzędach, które, w przeciwieństwie do płynnych i łatwo przeobrażających się
mitów, są trwałe, oporne postępowi czasu i przechowują nader odległe formy wierzeń. Dzięki
zachowawczości kultu możemy odtworzyć, w ogólnych zarysach, najdawniejszą wiarę
Greków, a nawet wskazać, co do niej wniosła ludność, która zamieszkiwała Helladę przed
osiedleniem się Hellenów.
Jedną z pierwotnych form religii jest fetyszyzm — oddawanie czci boskiej
przedmiotom martwym, uważanym za siedzibę jakiegoś ducha dobrego lub złego. Chłop
grecki, przechodząc koło kamienia na rozstajnej drodze, padał na kolana i polewał głaz oliwą.
Meteorytom, ponieważ spadły z nieba, przypisywano siłę boską. Obłąkany, usiadłszy na
takim kamieniu, odzyskiwał rozum, a zbrodniarz oczyszczał się z winy. Zwyczajnym, nie
ogładzonym okruchem skał nadawano nieraz imiona bogów i przechowywano je w
świątyniach.
Podobnej czci doznawały pnie drzew i kloce z grubsza ciosane. Na wyspie Ikaros nie
obrobiony pień drzewa nosił imię Artemidy. Mieszkańcy beockiej Cheronei widzieli
największą świętość w kiju drewnianym, który nazywali dzidą; miał on spaść z nieba i
znaleziono go w ziemi wraz ze znaczną ilością złota. Corocznie wybierany kapłan
przechowywał go w osobnej kapliczce, składał ofiary i zastawiał przed nim stół z rybami i
pieczywem. Pierwotne bałwany, w kształcie stożka, słupa lub deski, ozdabiano wstążkami, a
niekiedy strojono w długie szaty, dając im pozór postaci ludzkiej.
Drzewa bardzo stare lub szczególnie piękne stawały się często powszechną świętością,
jak ów dąb w Dodonie, siedziba i poniekąd wizerunek samego Dzeusa. Zresztą u wszystkich
ludów indoeuropejskich dąb był poświęcony najwyższemu bóstwu. Kult drzew był tak dalece
trwały, że w I wieku n. e., a więc w czasach wysokiej cywilizacji, naturalista Pliniusz pisał:
“Wedle prastarego obrządku dziś jeszcze prosty wieśniak poświęca bogu wspaniałe drzewo, a
i my chętniej czcimy gaje pełne ciszy niźli wizerunki błyszczące złotem i kością słoniową".
Człowiek pierwotny nie tylko nie uważa zwierząt za istoty niższe, ale niejednokrotnie
stawia je wyżej od siebie, ceniąc ich siłę lub przebiegłość. Współczesne dzikie plemiona
wymieniają nieraz pewne zwierzę jako swego przodka, założyciela rodu. Podobne poglądy
mogli mieć najdawniejsi Grecy. W Tebach otaczano szczególną czcią łasicę, w Tesalii
mrówkę (tesalscy Myrmidonowie twierdzili, że pochodzą od mrówek), na wyspie Samos
owcę, w Delfach wilka. Bogom nadawano postać zwierzęcą. Dionizos był bykiem, a
wszystkie bóstwa ziemi przedstawiano jako węże. W Arkadii znany był bardzo stary
wizerunek Demetry jako czarno ubranej kobiety z łbem końskim zamiast głowy. Z postępem
cywilizacji zatracały się coraz bardziej owe cechy zwierzęce i pozostawiły jedynie drobne
ślady. Bóstwa rzeczne, które pierwotnie miały postać byków, zachowały rogi na głowie
ludzkiej. Satyrowie z prawdziwych kozłów zmienili się w młodzieńców o spiczastych
uszkach i małym, jakby szczątkowym ogonku. W innych wypadkach wspomnienie
zwierzęcego wyglądu bóstwa przetrwało w podaniach, które opowiadały o jego dziwnych
przemianach. Najczęściej zwierzę, które ongi wyobrażało samego boga, zostawało przy nim
jako nieodstępny towarzysz: sowa przy Atenie, wąż u nóg Asklepiosa.
Te odwieczne wierzenia były przeważnie niezrozumiałe dla Greków z epoki wyższej
cywilizacji. Ich pisarze, spotykając przeżytki kultu drzew, zwierząt lub kamieni, starali się je
wyjaśnić osobnymi legendami. W Delfach np. był kamień, który w dni świąteczne owijano
wstęgami i namaszczano oliwą. Mógł to być dawny fetysz, ale oświeceni Grecy opowiadali,
że jest to ten sam kamień, który Reja dała Kronosowi do połknięcia zamiast Dzeusa, i dlatego
chowają go na pamiątkę.
Grek odczuwał wokół siebie rozległe i potężne życie sił tajemniczych. Drzewa rosną
jakby cudem, a cichy szmer liści jest ich mową; rzeki płyną w jakąś dal nieznaną, a ich wody
są dobrodziejstwem dla użyźnionej gleby; ogień rodzi się, pożera swój pokarm i umiera; wiatr
goni ponad górami z wyciem złowróżbnym — zewsząd wychodzą na wpół określone
postacie, przed którymi człowiek pierwotny korzy się i drży. Chcąc je poznać, chcąc wejść z
nimi jakoby w zażyłość, nadaje im imiona i otacza się w końcu nieprzebranym mnóstwem
bogów. Najlichsza wioska w Grecji posiadała jakieś własne bóstwo, które mogło być nie
znane w sąsiedniej osadzie. Każde zjawisko, niemal każda czynność miała swego patrona.
Imiona tych bożków do specjalnych poruczeń przeważnie zaginęły, w chwili gdy w Grecji
zapanowali bogowie olimpijscy, którzy przejęli na siebie ich funkcje i atrybuty. W
najdawniejszej religii było pełno demonów, mocy nieczystych, szkodliwych dla człowieka w
codziennym życiu. Przed nimi starano się bronić wszelkimi magicznymi środkami:
przebraniem, tańcami, hałaśliwą muzyką.
Z demonami wiązał się kult umarłych, który w najstarszej religii greckiej zajmował
miejsce naczelne. Zwłoki grzebano, składając do grobu kosztowności, broń, różne naczynia,
figurki zwierząt domowych — całe gospodarstwo. Wierzono zapewne, że nieboszczyk może
wrócić na ziemię, gdyby nagle zatęsknił do pozostawionych bogactw. Skoro zaś weźmie ich
część ze sobą, istnieje prawdopodobieństwo, że nie zechce już więcej nawiedzać swego
domu.
Zmarły był straszną i mściwą potęgą, lada chwila mógł zjawić się jako upiór.
Usiłowano go przebłagać darami i ofiarami. Pierwszą daniną był płacz pogrzebowy —
gwałtowny, namiętny — rozdzierano sobie twarz paznokciami, wyrywano włosy. Na grobie
zabijano zwierzęta i niewolników. Nie tylko w dzień pogrzebu, ale i później od czasu do
czasu rodzina przynosiła ofiary. Przez rurę zlewano do wnętrza mogiły krew zarżniętych
zwierząt na pożywienie dla umrzyka.
Po pogrzebie odbywała się w domu stypa i sądzono, że dusza zmarłego jest właściwym gospodarzem
biesiady. W Atenach, w czasie święta Antesteriów, na wiosnę obchodzono powszechne zaduszki. Obok świątyni
Dzeusa była spora szczelina w ziemi. Przez nią spłynęły w głąb wody potoku i przez nią .w trzeci dzień
Antesteriów dusze wychodziły na ziemię. Zamykano świątynie, aby dusze tam nie weszły i nie splamiły swoją
obecnością miejsc poświęconych bogom. Drzwi domów pomazywano smołą, w przekonaniu, że smoła odstrasza
siły nieczyste. Każda rodzina zastawiała u siebie ucztę dla zmarłych. Gotowano nasiona wszystkich roślin
polnych i zostawiano je w garnku na ołtarzu, w osobnym pokoju, do którego nikt nie śmiał wchodzić. Zaduszki
kończyły się wieczorem, gdy otwierano mieszkanie ze słowami: “Idźcie za drzwi, dusze, skończone już
Antesterie!"
Grecy wierzyli, że dusza siedzi w ciele w postaci małej laleczki, widocznej przez
źrenicę oka, którą dlatego nazywali kore (po łac. pupilla) — dziewczynką. W sztuce
wyobrażano ją nieraz jako drobną uskrzydloną istotkę. Te nieuchwytne jestestwa mogły
darzyć błogosławieństwem lub wyrządzać szkodę. Dusza staje się na tamtym świecie istotą
wieszczą i, jawiąc się we śnie, zsyła marzenia ostrzegawcze. Czasami jednak niewidzialnym
dotknięciem sprowadza nagłą chorobę, odbiera rozum lub życie. Szczególnie niebezpieczne
są dusze tych, co zmarli przedwcześnie, śmiercią gwałtowną.
Bardziej powszechna cześć należała się poległym w boju za ojczyznę. Patriotyczni
Grecy ustanawiali w tym celu podniosłe i wzruszające uroczystości. Oto jak obchodzono
rocznicę bitwy pod Platejami: Przy dźwiękach trąby wojennej wyruszała o świcie procesja.
Jechały wozy pełne wieńców i gałęzi mirtowych. Prowadzono czarnego byka, za którym
postępowali młodzieńcy niosąc wiadra mleka i wina, kubki z oliwą i wonnościami. Pochód
zamykał archont, który w zwyczajnym czasie ubierał się na biało i nie śmiał dotknąć żelaza,
lecz tego dnia przywdziewał purpurę, przypasywał miecz i niósł urnę, wziętą z ołtarza. Gdy
doszedł do grobów żołnierzy, nabierał wody ze źródła, obmywał kolumny stojące na
mogiłach, namaszczał je wonnościami i zabijał czarnego byka. Pomodliwszy się do bogów,
zapraszał dusze dzielnych wojowników na ucztę z krwi, wina i mleka. Na koniec wylewał na
ziemię kubek wina mówiąc: “Wznoszę kielich na cześć tych ludzi mężnych, którzy poświęcili
się za wolność Grecji".
Podobne uroczystości graniczyły z kultem herosów, który rozwinął się z kultu zmarłych. Herosem
stawał się po śmierci człowiek wybitny, zasługujący na szczególną wdzięczność ziomków. Herosami więc byli
przede wszystkim założyciele rodów, osad, kolonij, dalej prawodawcy, bohaterowie wojenni (Leonidas w
Sparcie), kapłani, prorocy, wielcy poeci, wreszcie ci, którzy swoimi wynalazkami udoskonalili tryb życia
ludzkiego. Grób herosa był wielką świętością gminy. Znajdował się zwykle na rynku, koło bramy lub na granicy
posiadłości gminnych. Czasami otaczano tę drogocenną mogiłę tajemnicą, w obawie, żeby nieprzyjaciel nie
wykradł dobroczynnych relikwii. Nad grobem herosa wznoszono kaplicę — heroon — którą zazwyczaj otaczał
gaj oliwny lub cyprysowy, i pod surowymi karami nie wolno było w nim uszczknąć ani gałązki. Przy grobie stał
niski ołtarz, z rowem dookoła, dla zbierania krwi ofiar. Nabożeństwo odbywało się nocą lub o zmroku. Zabijano
zwierzęta o czarnej sierści i palono je w całości Przy każdej uczcie z trzeciego kubka wina odlewano kilka
kropel na cześć herosów, a wszystko, co podczas jedzenia spadło na ziemię, zostawiano jako im należne. W
chwilach trwogi najżarliwsze modły zanoszono do herosów, albowiem ci najbliżsi opiekunowie najłatwiej mogli
przyjść z pomocą. Wielu herosów wyobrażano w postaci wężów. Wąż, pełzający po ziemi, ukrywający się w
rozpadlinach, miał oznaczać podziemny charakter tych półbogów. Na grobach herosów stawiano świątynie i
odbywano igrzyska.
Ze wszystkich bogów najgłębiej i najserdeczniej czcił Grek pierwotny bóstwa
chtoniczne — ziemskie. Mieszkając w głębi ziemi, przyjmowały zmarłych, opiekowały się
ziarnem i korzeniami roślin. Na ich czele stała Gaja, wszystko żywiąca, życiodajna pani,
wyobrażenie nieprzebranej potęgi twórczej.
...tej wielkiej macierzy,
Do której wszystko wraca, by na żywot świeży
Wypuścić nowe kiełki... *
Bogowie ulegają tym samym zmianom, co ich wyznawcy. W miarę rozwoju
cywilizacji greckiej i bogowie nabierali coraz więcej szlachetności i dostojeństwa.
Najważniejszym czynnikiem była tu poezja epicka. Historyk Herodot mówi: “Hezjod i Homer
stworzyli dla Greków cały system bogów i dali bogom przydomki, i każdemu z nich
wyznaczyli zakres władzy, i utrwalili jego postać". Homer, twórca Iliady i Odysei, żył w VIII
wieku przed n. e., a Hezjod w VII wieku napisał poemat pt. Teogonia, czyli rodowód bogów.
W istocie oni ustalili typowe postacie bogów, których rysy nie uległy odtąd zasadniczej
zmianie. Do wielkiej i bezładnej rzeszy bóstw wprowadzili pewien ład, oparty na określonych
genealogiach i wzajemnych stosunkach rodzinnych. Właściwym twórcą tego systemu
religijnego był Homer. Hezjod jedynie z większą ścisłością opracował jego koncepcję.
Religia Homera była nowością, przewrotem. Różniła się zasadniczo nie tylko od najdawniejszej religii
greckiej, lecz niejednokrotnie i od wierzeń Greków pohomeryckich. Stało się to dlatego, że poezja Homera była
rycerska i dworska. Poeta starał się jak najdalej odejść od ludowych zabobonów. Jako przedstawiciel wyższej
cywilizacji, odrzucił pierwotną grozę, demonizm, krwiożerczość. Ze swej pogodnej fantazji wziął kształty
bogów jasne, wyraziste i przede wszystkim ludzkie.
Bogowie Homera są to po prostu ludzie nieśmiertelni, obdarzeni nieziemską urodą i
siłą. Każdy z nich ma własne imię i rysy sobie właściwe. Różnią się między sobą pod
względem płci, wieku, charakteru i władzy. Razem tworzą jedną wielką rodzinę lub raczej
państwo z monarchą na czele, którym jest Dzeus, rozkazujący wszystkim prowincjom: niebu,
ziemi, morzu i podziemiu. W ten sposób Homer utrwalił raz na zawsze antropomorficzny
charakter religii greckiej.
Żywa, szczerozłota poezja Homera stała się wcześnie powszechnym dobrem całej
Hellady i wywołała w pojęciach religijnych doniosłą rewolucję. Na dno zepchnięto prastare
wierzenia i zabobony ludowe, które tam pozostały przez całą starożytność, a na szczyt religii
wyniesiono idealne postacie bogów Homerowych. Rządy i warstwy oświecone wszystkich
państw greckich otoczyły tę nową religię staranną opieką. Bóstwa lokalne ustąpiły przed
promiennym orszakiem Olimpijczyków, a ponieważ lud nie mógł się z nimi tak łatwo rozstać,
wymyślono mnóstwo bajek o walkach, małżeństwach i różnorakich związkach starych
bożyszcz z potężnymi przybyszami. Niekiedy dawny bóg pozostawał przy nowym jako heros
lub kapłan i założyciel nowego kultu albo po prostu w świątyni nowego boga pokazywano
grób jego poprzednika, którego on pokonał. Bardzo często kult dawnego boga przenoszono na
któregoś z Olimpijczyków, nadając mu, jako przydomek, imię wypartego bóstwa. Zdarzało
się, że jakieś bóstwo miejscowe było tak szanowane i tak jednocześnie odrębne, iż nie można
go było ani zidentyfikować z kimkolwiek, ani sprowadzić do roli podrzędnej. Na przykład
arkadyjska bogini Eurynome nie poddała się najazdowi bogów homeryckich i utrzymała się w
swej prastarej świątyni, otoczonej gajem cyprysowym, gdzie stał jej wizerunek wyobrażający
* Ajschylos: Choefory. Przekład Jana Kasprowicza
postać pół kobiety, pół ryby — dziwaczne zjawisko wśród pięknych i ludzkich posągów
reszty bogów.
Zwycięstwo Olimpijczyków nigdy nie było zupełne. Wbrew Homerowi lud grecki nie
przestał wierzyć w złowrogą moc zmarłych i nie pozwolił sobie odebrać swych bałwanów z
kamienia i drzewa. Nieraz najżarliwsza wiara otaczała imiona takich bóstw, o których żaden
poeta nie śpiewał, a człowiek po dawnemu czuł się nawiedzany przez dobre i złe demony i
spełniał odwieczne praktyki magiczne. Odtąd były jakby dwie religie: oficjalna, głoszona
przez państwo, literaturę i sztukę, oparta na tradycji Homera, i wierzenia warstw niższych,
zachowujących zabobony z czasów przedhomerowych.
Nie udało się również wyplenić partykularyzmu religijnego, który stał się trwałą i
znamienną cechą religii greckiej. Każda gmina miała swych szczególnych orędowników. Gdy
szereg gmin jednoczył się w całość państwową, nie zacierały się różnice: Hera czczona w
Argos nie miała bezwzględnego podobieństwa z Herą ateńską. Bogowie, uznawani przez
wszystkie państewka greckie, nie wszędzie cieszyli się tym samym szacunkiem. Podobnie
każda wieś, każda rodzina, nieomal każdy człowiek miał własnego boga, którego nad innych
wysławiał.
Homer, który pierwotne pojęcia religijne zmienił na bardziej cywilizowane, sam z
kolei stanął przed sądem umysłów o dojrzalszej kulturze. Pierwszy z krytyką religii
Homerowej wystąpił filozof Ksenofanes z Kolofonu (ok. 570—470 przed n. e.). Raziła go
szczególnie chwiejna moralność Olimpijczyków. “Homer i Hezjod — powiada on —
przypisują bogom wszystko to, co u ludzi wstyd i hańbę przynosi". A zwracając się przeciw
antropomorficznemu wielobóstwu: “Śmiertelni przypuszczają, że bogowie rodzą się tak jak
oni, że noszą ludzkie odzienie, mają ludzki głos i ludzką postać. Gdyby woły, konie lub lwy
miały ręce i umiały malować i tworzyć posągi jak ludzie, malowałyby swoich bogów z
ciałami podobnymi do własnych. Etiopowie twierdzą, że ich bogowie są czarni i mają nosy
perkate. Trakowie zaś, że mają oczy Niebieskie i rude włosy". Ksenofanes bowiem głosił
wiarę w jedynego boga: “Jeden jest bóg najwyższy pomiędzy bogami i ludźmi, niepodobny
do śmiertelnych ani z postaci, ani z umysłu. Bóg cały widzi, cały myśli, cały słyszy. Bez trudu
wszystko w ruch wprowadza rozumem i myślą".
Te idee monoteistyczne w rozmaity sposób przenikały do następnych pokoleń, wciąż
na nowo podejmowane przez filozofów i poetów, którzy z wolna wiedli religię grecką ku
wyższej etyce i mniej ziemskim pojęciom o bogach. Do ugruntowania nowych poglądów
przyczyniały się poniekąd misteria eleuzyjskie (zob. ustęp “Demeter"), a jeszcze wyraźniej
urabiali je orficy.
Była to sekta religijna, która podawała za swego założyciela legendarnego wieszcza Orfeusza. Religia
orficka była mistycznym monoteizmem. Bogowie znani z mitologii stanowili zewnętrzne formy jednej boskiej
istoty. Dionizos, zwany Dzagreusem, syn Dzeusa i Persefony, jeszcze w dzieciństwie otrzymał od ojca rządy nad
światem. Tymczasem tytani chcieli go zabić. Mały bożek uciekał zmieniając się po drodze w rozmaite zwierzęta.
Na koniec przemienionego w byka tytani rozdarli na kawałki, ugotowali i zjedli, serce zaś pogrzebali w ziemi.
Atena je znalazła i przyniosła Dzeusowi, który je połknął. Z Dzeusa narodził się później drugi Dionizos, którego
świat zna jako syna Semeli. Tytanów Dzeus spalił piorunem, a z ich popiołów uczynił ludzi. Ponieważ zaś tytani
przedtem pożarli ciało Dionizosa, przeto w każdym człowieku są dwojakie składniki: dobre — dionizyjskie, i złe
— od tytanów. Zadaniem ludzi jest uwolnić się od owej puścizny przeklętej, tj. od ciała, albowiem tylko dusza
jest dionizyjska. Trzeba panować nad ciałem, ujarzmiać je, gdyż w ten sposób wyswobadza się duszę z więzów
cielesnych.
Według orfików dusza po śmierci idzie do podziemia, gdzie odbywają się sądy.
Zbrodniarz otrzymuje zasłużoną karę, która nie jest wieczna. Po okresie oczyszczenia dusza
wraca na ziemię i wchodzi w nowe ciało, aby pokutować za winy poprzedniego żywota. W
ten sposób wciąż odradza się i umiera. Wtajemniczony w misteria orfickie uzyskuje w
podziemiu wyrok łagodniejszy i może być zwolniony od powtórnych narodzin. Lecz samo
wtajemniczenie nie wystarcza. Jedynie ten, kto życie swe dobrze i cnotliwie przeżyje,
znajdzie łaskę u Dionizosa i połączy się z bogiem na zawsze.
Misteria orfickie były prywatne, żadne państwo się nimi nie opiekowało. Odprawiano
je pod gołym niebem albo w domach, albo w tymczasowych kapliczkach. Odbywały się
oczyszczenia, wtajemniczenia i symboliczne widowiska. Lecz główną siłą orfików była ich
literatura, liczne i rozmaite pisma wierszem i prozą. Kapłani orficcy, na kształt guślarzy,
chodzili po ulicach i domach, głosząc naukę Orfeusza i dając ludziom wskazówki, jak się
uchronić od kar pośmiertnych. Zmarłym wyznawcom dawano do grobu tabliczki pouczające,
jak się mają zachować w zaświatach. Dusza musi znać hasła potrzebne do zbawienia. Oto jak
się ma odezwać, gdy przekroczy próg śmierci: “Jestem dzieckiem Ziemi i Nieba gwiaździstego,
ale mój ród jest niebiański". Na te słowa strażnicy “zdroju pamięci" pozwolą jej
ugasić w nim pragnienie. Stąd idzie dusza przed władców podziemia i oświadcza im, że
wydobyła się z bolesnego koła życia, na co jej odpowiadają: “Będziesz bogiem, a nie
człowiekiem" i przyjmują do krainy wiecznego szczęścia.
Nauki orfickie, rozpowszechniane przez wędrownych kapłanów i proroków, przyjęły
się w całej Helladzie, zwłaszcza u warstw niższych, które w nich znajdowały pociechę i
nadzieję lepszego losu. Natomiast poglądy Ksenofanesa znalazły wielu zwolenników wśród
filozofów. Ci atakowali religię coraz ostrzej, aż w V wieku dały się słyszeć głosy zupełnego
ateizmu. Przeciwdziałała temu pobożność ogółu, oparta na uczuciach patriotycznych. Ateny z
czasów Peryklesa i z początków IV wieku w entuzjazmie patriotyczno-religijnym ozdobiły się
najpiękniejszymi świątyniami, a jednocześnie zaczęły ścigać sądami i wyrokami
wolnomyślicieli.
Ale druga połowa wieku IV odmienia ów stan rzeczy. Państwa greckie słabną i chylą
się ku upadkowi, a wraz z siłą państwową gaśnie również i patriotyczno-religijne uczucie. W
tych niespokojnych czasach wyrasta ponad inne bóstwa Tyche, bogini szczęśliwego trafu.
Przez wyprawy i podboje Aleksandra Wielkiego cywilizacja grecka zdobywa nowe
posiadłości na Wschodzie. Odtąd zaczyna przeważać znaczenie Wschodu i Grecja właściwa z
wolna, lecz stanowczo ulega wpływom orientalnym. Tę epokę, trwającą aż do I wieku,
nazwano okresem hellenistycznym.
Olimp grecki zapełnia się mnóstwem nowych bogów. Co prawda, działo się to już i
dawniej. Grecy, jak zresztą wszyscy politeiści, odznaczali się szeroką tolerancją i wielką
uprzejmością wobec bóstw cudzych. Wierzyli zapewne, że ich nigdy nie jest za wiele i że za
granicą łatwo może się znaleźć jakiś bóg, którego warto sobie pozyskać. Zwłaszcza Egipt,
odwieczny kraj cudów, nęcił i zdumiewał Greków, wierzących, że w świątyniach nad Nilem
ukrywa się jakaś mądrość tajemna. Stamtąd więc wzięli boginię, która od III wieku przed n. e.
aż niemal do końca starożytności skupiała dokoła siebie rzesze wyznawców — Izydę.
Izyda, utożsamiana z Io, Selene, Afrodytą, Demetrą i wielu innymi postaciami
mitologii greckiej, przedstawiona we wzruszającym obrazie matki trzymającej dziecko w
ramionach, otoczona kapłanami, którzy odprawiali nabożeństwa przejęte serdeczniejszym
stosunkiem do bóstwa — Izyda, objawiająca w misteriach szereg nauk kosmogonicznych i
moralnych, doszła do czci tak wysokiej, że stawała się prawie bóstwem jedynym i chwałę jej
głoszono tymi słowy: “Oto jestem macierz wszechświata, pani żywiołów wszystkich, praźródło
wszechwieków, ja, z bóstw największa, ja, cieni podziemnych królowa, spośród
niebian pierwsza, ja, której twarz obliczem jest pospólnym bogów i bogiń wszystkich, której
skinienie rządzi świetlistymi sklepieniami nieba, uzdrawiającymi tchnieniami oceanów,
rozpaczliwym piekieł milczeniem — ja, której jedno jedyne bóstwo cały czci świat we
wielorakim kształcie, w różnym obrządku i pod różnorakim imieniem". Wraz z nią utrwalił
się kult jej męża i brata, Ozyrysa, który pod imieniem Serapis rozsiał po całym obszarze
świata greckiego pokaźną liczbę swych świątyń.
Z bóstw wschodnich najszerzej czczono “Wielką Matkę", macierz bogów — Kybele.
Była to bogini frygijska (Azja Mniejsza), w której Grecy rozpoznawali swoją Reję, małżonkę
Kronosa. Kapłani Kybeli odbywali hałaśliwe procesje, połączone z namiętną muzyką, a
podczas dzikich tańców wojennych zadawali sobie rany mieczem. W swym rytuale mieli
wiele gorszących praktyk i nie cieszyli się dobrym imieniem.
Drugim potężnym bogiem ze Wschodu był Mitra, irańsko-babiloński pan słońca. Kult
jego poczyna się szerzyć w okresie hellenistycznym, a w II i III wieku n. e. dochodzi do
szczytu. Mitra urasta wówczas na bóstwo naczelne całego świata grecko-rzymskiego.
Misteria, odbywane w tajemniczych pieczarach, głoszą wiarę w nieśmiertelność duszy i
zmartwychwstanie ciała. Przez wielkie podobieństwo do chrześcijaństwa religia Mitry staje
się w pewnym czasie groźną współzawodniczką nauki ewangelicznej.
W dobie wielkich monarchii, a więc od Aleksandra Wielkiego począwszy, dawny
ustrój Grecji, oparty na miastach-państwach, przestał istnieć i nie było odtąd owej więzi
narodowej, która poszczególnym obywatelom nakazywała czcić bóstwa ojców i dziadów.
Ponieważ nowe państwa, owe rozległe monarchie, nie wywierały w tej mierze żadnego
nacisku, religia stała się rzeczą prywatną i każdy szukał boga wszędzie tam, gdzie go się
znaleźć spodziewał. Wzrosła pobożność indywidualna, silnie zabarwiona mistycyzmem, i
bujniej rozplenił się wszelki zabobon wraz z magią i wróżbiarstwem.
Jednocześnie racjonalizm poddawał krytyce wierzenia o bogach. Już od VI wieku
objaśniano alegorycznie Homera, aby go uchronić przed zarzutami Ksenofanesa, ale dopiero
filozofowie ze szkoły stoików i cyników rozszerzyli alegorię na imiona bogów i treść podań.
Zwalczając antropomorficzne pojmowanie bóstwa i wszelkie zewnętrzne ceremonie, głosili
naukę o jednej istocie boskiej, która wymaga tylko ofiary czystego serca. Zwłaszcza stoicy
pilnie, acz nieumiejętnie, zbierali materiały dotyczące obrzędów religijnych, imiona i
przydomki bogów, aby za pomocą dziwacznych etymologii objawić ich “właściwe"
znaczenie. Mówili, że Demeter wyraża po prostu chleb, Hera — powietrze, Atena — ogień.
Inną drogę obrał Euhemeros, twórca osobliwego poglądu na mitologię grecką. Napisał
on w początku II wieku przed n. e. romans podróżniczy pt. Hiera anagrafe (Święte pismo).
Opowiadał, że kiedy wyruszył z portu w Arabii Szczęśliwej, zerwał się wiatr i zagnał okręt do
nieznanej wyspy, położonej na Oceanie Indyjskim. Wyspa była niezwykle urodzajna i piękna,
a w środku niej wznosiła się świątynia Dzeusa. W tej świątyni była kolumna ze złota, pokryta
napisami hieroglificznymi. Na prośbę Euhemerosa kapłani wytłumaczyli mu napisy i
wówczas przekonał się, że jest to po prostu prawdziwa historia bogów. Przepisał ją tedy w
swym dziele, aby udowodnić, że bogowie byli pierwotnie ludźmi, których ubóstwiono bądź z
woli narodu, bądź z ich własnego rozkazu. Według Euhemerosa Dzeus był królem zdobywcą,
który wymagał od poddanych czci boskiej, aby zyskać tym większy posłuch. Kronos był
władcą łagodnym i poczciwym, którego synowie strącili z tronu. Uranos był księciem bardzo
biegłym w astronomii i stąd uznano go po śmierci za bóstwo nieba. W ten sposób wyjaśniał
Euhemeros całą mitologię, sprowadzając nieraz dostojne postacie Olimpu do rzędu figur
bardzo pospolitych.
Od epoki hellenistycznej aż do II wieku n. e. daje się zauważyć w społeczeństwie
greckim prąd, który byśmy dziś nazwali romantycznym: tęsknota za najstarszymi kultami.
Odnawiano obrzędy, o których już niemal pamięć zaginęła, podnoszono z gruzów odwieczne
świątynie, najdawniejsze igrzyska odprawiano z wielką wspaniałością i radzono się
zapomnianych wyroczni. Szczególnie popierał ten ruch cesarz Hadrian (117—138 n. e.),
monarcha zhellenizowany, pełen romantycznych porywów i szczerej miłości dla tradycji
greckiej. Ale trwało to krótko i było zbyt słabe, aby uchronić Olimp helleński przed najazdem
wschodnich bogów.
Ostatnim wielkim tworem geniuszu greckiego był neoplatonizm, ugruntowany przez
filozofa Plotyna (II wiek n. e.), który uważał siebie za ucznia i kontynuatora Platona.
Przez wiele wieków dążyli Grecy do uproszczenia swego politeizmu i do poddania go
idei największego boga. To zadanie podjął Plotyn. Stworzył pojęcie boga istniejącego poza
wszelką formą zmysłową, którego nie można ani określić, ani nazwać. Bogowie czczeni w
świątyniach byli emanacją Istoty istot. Podania rozwiązywali neoplatończycy sposobem
alegorycznym, lecz szanowali obrzędy i wszystkie praktyki religijne. Neoplatonizm zapełnił
świat demonami. Demony były jakby pośrednikami między ziemią a niebem. Były
nieśmiertelne, przewyższały człowieka rozumem i siłą i — zależnie od swojej natury — były
dobroczynne lub szkodliwe. Ta wiara w demony rozwarła na oścież podwoje magii i
wszelkim sztukom czarnoksięskim.
Neoplatonizm był ostatnim wysiłkiem, aby utrzymać i ożywić starą religię grecką,
poszedł jednak na marne, gdyż jedyną religią, która naprawdę odpowiadała potrzebie czasu
— było chrześcijaństwo.
Nie zawsze i nie od najdawniejszych czasów świątynia była miejscem czci bogów. Na
górach, w gajach, grotach, przy źródłach — modlono się wszędzie tam, gdzie domyślano się
obecności bóstwa. Pod gołym niebem ustawiano ołtarze i składano ofiary. Z wolna takie
miejsce szczególnie szanowane stawało się okręgiem świętym, w którym budowano
świątynię. Tak było w Delfach i w Olimpii — dokoła świętego okręgu skupiły się gmachy
publiczne na kształt miast całych.
Ośrodkiem kultu i samego okręgu świętego był ołtarz. Przy nim stawiano wizerunki bóstw i ofiary
wotywne. Okręg święty otaczał mur, a różne przepisy rytualne określały jego nietykalność. (Na przykład do
świętego “gaju" Dzeusa w Olimpii w pewnych porach nie wolno było wchodzić kobietom.) Przestrzegano, aby
nikt w okręgu świętym ani się nie rodził, ani umierał, albowiem narodziny lub śmierć sprowadzały stan
nieczystości.
Świątynia była domem boga, który w niej przebywał pod postacią swego wizerunku.
Wierni zazwyczaj pozostawali na zewnątrz, aby nie zakłócać spokoju bóstwa w jego
prywatnym mieszkaniu. Wchodzili tam w pewne dni uroczyste, ale i wtedy nie dopuszczano
ścisku. Tak nakazywała ostrożność ze względu na drogocenne przedmioty, które łatwo mogły
zniknąć w tłumie, zwłaszcza że świątynie były słabo oświetlone. Jedynie tam, gdzie
odprawiano misteria (np. w Eleuzis), rzesze wtajemniczonych zbierały się na wspólne nabożeństwa.
Każda świątynia otwierała się ku wschodowi i w tę stronę patrzyły oczy posągu.
Okien zazwyczaj nie było. Światło wchodziło przez drzwi, tak że w głębi świątyni panował
półmrok. Odczuwało się większą ciszę i jakby modlitewne skupienie. Często otaczały świątynię
drzewa rzędem zasadzone.
W Grecji nie istniał jakiś jednolity stan duchowny w naszym rozumieniu. Pochodziło
to stąd, że pierwotnie kulty były domowe i ojciec rodziny był zarazem kapłanem. Kapłan
grecki ani nie odbywał specjalnych studiów, ani nie odróżniał się od reszty obywateli. Służbę
bożą na równi z mężczyzną pełniła kobieta. Kapłan, jako stróż świątyni, miał funkcję
państwową. Poza tym był człowiekiem świeckim. W każdej świątyni był jeden kapłan,
któremu przydzielano do pomocy strażników i niewolników. Ponieważ nie znano ani dogmatów,
ani teologii, kapłani nie nauczali wiernych. Jedynym ich obowiązkiem było
dokonywanie obrzędów. Kapłanów wybierało zgromadzenie ludowe. W niektórych kultach
urząd kapłański był dziedziczny. W okresie hellenistycznym przywędrował ze Wschodu
brzydki zwyczaj kupowania urzędów kapłańskich. Kapłan musiał być moralnie i fizycznie
bez skazy i być pełnoprawnym obywatelem gminy. Dochody jego stanowiły osobne porcje
mięsa z każdej ofiary i okolicznościowe honoraria. Niekiedy pobierał rentę z posiadłości
należących do świątyni. Przy spełnianiu obrządków wkładali kapłani starodawny strój joński:
długi, nie przepasany chiton biały lub purpurowy, z rękawami. Czasem występowali w stroju
bóstwa. Na przykład kapłanka Artemidy w Patraj jechała na wozie zaprzężonym w jelenie, a
kapłanka Ateny w achajskiej Pellene przywdziewała w dnie świąteczne hełm i pancerz. W
życiu prywatnym ubierali się jak wszyscy.
Głównym aktem obrzędów religijnych była ofiara — dar składany bóstwu celem
pozyskania jego łaski. Na stopniach ołtarza zabijano zwierzęta: woły, krowy, owce, kozy,
świnie itd. W dniach szczególnie uroczystych liczba ofiar bywała bardzo znaczna —
nazywano to “hekatombą", czyli setką ofiar. Pojęcia hekatomby nie należy brać dosłownie. W
rzadkich tylko wypadkach zabijano setki bydląt ofiarnych, zwyczajnie zaś hekatombą zwano
większą ofiarę, złożoną z kilkunastu lub kilkudziesięciu zwierząt. Przeważnie wybierano
zwierzęta zdrowe i dojrzałe, ale istniały w tym względzie wyjątki, gdyż każdy kult wymagał
zwierząt innego gatunku, płci, maści itp. Zwykle obok ołtarza stała tablica z wypisanymi
dokładnie wskazówkami, jak ofiarę składać należy.
Zwierzęta ofiarne miały często rogi złocone, przystrajano je wstążkami i wieńcami.
Najpierw kapłan odcinał z czoła zwierzęcia garść włosów, które wrzucał do ognia, po czym
sypał na nie ziarnka zboża. Przy dźwiękach fletów zadawano ofierze cios toporem, tak żeby
krew zbryzgała ołtarz. Zabite zwierzę dzielono na dwie części: najlichszą (tłuszcz, skórę i
kości) palono na ołtarzu, drugą zaś pieczono i zastawiano ucztę dla wszystkich obecnych.
Podczas ofiar składanych przez państwo cały lud bywał ugoszczony, a najlepsze kąski
dostawali dygnitarze i kapłani. Na wsi, ilekroć chłop zabijał wołu lub cielę, najpierw składał
ofiarę, a resztę mięsa oddawał na użytek domowy.
Inaczej się działo, gdy ofiarę przeznaczano na przebłaganie bóstw podziemnych.
Spalano wówczas całe zwierzę i nie wolno było z niego jeść ani kęsa, albowiem kto zjadł
bodaj odrobinę, dostawał się pod władzę duchów piekielnych. Tak samo postępowano
składając ofiarę w zamiarze oczyszczenia się z jakiejś przewiny lub dla odwrócenia grożącej
klęski.
Ubodzy, którzy nie mieli za co kupić zwierzęcia ofiarnego, przynosili ciasto
wypieczone w kształcie wołu, krowy lub owcy. Często, w oblężonych miastach, gdy zabrakło
mięsa, składano bogom takie zastępcze ofiary. Poza tym religia grecka znała ofiary
całkowicie bezkrwawe, z owoców i wszelkich płodów ziemi, oraz libacje, wylewanie wina;
nie tylko podczas uroczystości, lecz i przy zwykłej wieczerzy odlewano z kubka kilka kropel
na cześć bogów.
Na równi z dzikimi plemionami sądzili Grecy w najdawniejszych czasach, że
najmilszym darem dla bogów jest ofiara z człowieka. Ślady tych wyobrażeń zachowały się w
Grecji do bardzo późnej epoki. Przede wszystkim mówią o tym podania (np. ofiarowanie Ifigenii),
w których jakiś wróżbita dla zażegnania gniewu bożego nakazuje złożyć ludzką ofiarę.
Ale i wieki historyczne dostarczają podobnych przykładów. W Plutarchowym Żywocie
Temistoklesa czytamy:
“Nazajutrz, skoro dzień zaświtał, Kserkses dla przypatrzenia się flocie i bitwie (było
to pod Salaminą r. 480 przed n. e.) osiadł nadbrzeżną górę powyżej świątyni Heraklesa, kędy
cieśnina Eubeję od Attyki rozłącza. Po takich z obu stron przygotowaniach, gdy Temistokles
czyni ofiary na okręcie naczelnym, przywodzą przedeń trzech jeńców pięknej urody, w
sukniach złotogłowych. Mieniono ich siostrzanami królewskimi. Skoro ich spostrzegł
Eufrantydes oraz gdy wielki i jasny ogień na ofiarach rozjaśniał i z prawej strony kichnienie
słyszeć się dało (dobry znak), wziąwszy prawicę Temistoklesa, każe mu ich zabić dla
Bachusa z przydomkiem Omestes, to jest Surowożerca: «od tego właśnie zależy zwycięstwo i
całość Grecji». Stanął zdumiony Temistokles na tak okropną wróżbę i nie śmiał jej dopełnić.
Ale lud, który zawsze w niebezpiecznych przygodach i rozpaczy woli przeciw wszelkiemu
rozumowi szukać na ocalenie swoje nadzwyczajnych pomocy, aniżeli się trzymać zwyczajnego
rzeczy porządku i roztropności prawideł, wezwał jednogłośnie Bachusa i
młodzieńców przed ołtarzem stawił na ofiarę, jak wieszczek nakazał".
Co więcej, słyszymy nawet o regularnych ofiarach z ludzi w dobie historycznej.
Corocznie zabijano człowieka na ołtarzu Kronosa na wyspie Rodos, a w mieście Abdera
kamienowano jednego z obywateli, niby kozła ofiarnego, na oczyszczenie całego
społeczeństwa. Podobny zwyczaj istniał w Atenach, prawdopodobnie do V wieku. Podczas
majowego święta Targeliów prowadzono w uroczystej procesji dwoje ludzi — mężczyznę
jako nosiciela grzechów mężczyzn i kobietę za winy niewiast — z łańcuchem białych i
czarnych fig na szyi. Po odbytej procesji wyprowadzano ich za miasto i zabijano. Tak działo
się i w innych miastach jońskich. Przeznaczano na ten cel zbrodniarzy skazanych na śmierć,
ale należy przypuszczać, że w odległej starożytności mniej ostrożnie szafowano życiem ludzkim
i ołtarze bogów greckich ociekały krwią niewinnych równie obficie, jak u wszystkich
ludów barbarzyńskich.
Z postępem cywilizacji łagodniały te pierwotne zwyczaje. Oto na wyspie Leukas corocznie w święto
Apollina zrzucano ze skały do morza jednego zbrodniarza w celu oczyszczenia całego ludu; lecz na dole
oczekiwały łodzie ratunkowe — wyławiano go z wody i skazywano na wygnanie. W Halaj, w Attyce, podczas
święta Artemidy wybierano z ludu jednego mężczyznę i zadawano mu w szyję lekkie cięcie mieczem: kilka
kropel krwi było zastępczą ofiarą za życie człowieka, które niegdyś składano w darze bogini. Jeszcze ciekawszy
był zwyczaj na wyspie Tenedos. Kapłani Dionizosa hodowali piękną krowę, a kiedy urodziło się cielę,
obchodzili się z nią jak z kobietą w połogu, cielęciu zaś wdziewali buciki na racice i prowadzili, niby dziecko,
przed ołtarz boga, gdzie je zabijali. W tym obrzędzie cielę zastępowało prawdziwą ofiarę z dziecka, której niegdyś
wymagał Dionizos od mieszkańców Tenedos.
Do wykonywania służby bożej potrzebna była czystość rytualna. Nieczysty był przede
wszystkim zabójca, lecz i ten, kto choćby bezwiednie zetknął się z mordercą lub trupem. Taki
nie miał wstępu do świątyni, a gdyby wszedł, splamiłby dom boży. Splamioną świątynię
oczyszczano w ten sposób: na ołtarzu płonął ogień, z którego kapłan wyjmował głownię i
gasił ją w wodzie; tą wodą, jako święconą, skraplał ściany, posągi i zebranych. Przed
świątynią zwykle stało naczynie z wodą święconą, w której wchodzący zanurzali dłonie.
Grek modlił się często, lecz nigdy bez określonego powodu; prosił bogów o pomoc lub dziękował za
doznaną łaskę. Przed każdym przedsięwzięciem obiecywał bogom jakąś ofiarę na wypadek spełnienia prośby.
Zwracał się do tego bóstwa, które najłatwiej mogło się zaopiekować daną sprawą, gdyż należała do jego zakresu
władzy — albo do boga, którego świątynia znajdowała się w pobliżu. Przy modlitwie stawał wyprostowany i
podnosił do góry rozłożone ręce. Jedynie bóstw podziemnych wzywał padając na kolana i bijąc dłonią o ziemię,
jakby w ten sposób chciał zwrócić uwagę istot tam mieszkających.
Do służby bożej należały również procesje, tańce, igrzyska i wszelkiego rodzaju
zabawy ludowe. Było to właściwością Greków, że widzieli we własnej radości i we własnych
rozrywkach coś niesłychanie miłego bogom, którzy zawsze brali udział w ich weselu. Na
Partenonie jest fryz przedstawiający jedną z najpiękniejszych uroczystości ateńskich, pochód
panatenajski; na fryzie tym rzeźbiarz umieścił grupę bogów olimpijskich, którzy, dla oczu
ludzkich niewidzialni, radują się widokiem pięknej młodzieży i całego ludu idącego w
procesji. Najczęściej po złożeniu ofiar odbywały się tańce. Bez igrzysk nie rozumiano
większych uroczystości. Cztery igrzyska osiągnęły największe znaczenie: olimpijskie,
pityjskie (w Delfach), istmijskie (na Międzymorzu Korynckim) i nemejskie (w Argolidzie).
Zwały się panhelleńskie — ogólnogreckie — albowiem uczestniczyła w nich cała Hellada.
Podobnie jak każde państwo i każda gmina miały własnego boga, którego uważały za
swego patrona, tak znów każda rodzina, obok Hestii, bogini domowego ogniska, czciła swoje
bóstwa domowe, będące jej wyłączną własnością. One opiekowały się jedynie swoim domem
i dla obcych mogły się okazać wrogie. Kto po raz pierwszy wchodził do domu, czy to nowy
niewolnik, czy panna młoda, składał im natychmiast ofiarę, aby pozyskać ich życzliwość.
Pannę młodą w dzień ślubu stawiano przed ogniskiem w domu męża i obsypywano figami,
orzechami, daktylami — była to ofiara miła bóstwom domowym. Nowo narodzone dziecko
musiało również wkupić się w łaski tych duchów mieszkających w kominie, na strychu, w zakamarkach
piwnic, strzegących dobytku i płoszących złodzieja. W kilka dni po narodzinach
odbywała się uroczystość Amfidromiów: dziecko obnoszono dokoła ogniska i sadzano je na
nim w popiele.
Nie dość jednak pozyskać dobre bóstewka. Należało jeszcze odstraszyć złe duchy, które tylko czekają
sposobności, aby wtargnąć do domu. Szczególnie natarczywe są wtedy, gdy w domu rodzi się nowy człowiek.
W Atenach zawieszano na drzwiach gałąź oliwną, gdy przyszedł na świat chłopiec, a wstążkę wełnianą, gdy
dziewoja. Te przedmioty odpędzały złe duchy. Podobną siłę przypisywano wieńcom z liści wawrzynu. Ale
najwięcej bały się złe duchy hałasu: gdy bito w brązowe lub żelazne talerze, uciekały. Wyszedłszy z domu,
nigdy się Grek nie odwracał, albowiem za wychodzącymi idą złe duchy i można nagle stanąć wobec nich twarzą
w twarz, co zawsze źle się kończy.
W życiu domowym łatwo się popada w stan nieczystości, np. przez dotknięcie
położnicy lub umarłego. Matka dopiero w czterdzieści dni po porodzie ma prawo wejść do
świątyni. Umarły jest jeszcze bardziej niebezpieczny. Aby obcych ustrzec przed splamieniem
się, stawiali Grecy przed domem nieboszczyka cyprys i wodę z gałęzią wawrzynu. Każdy
wychodzący zanurzał gałąź w wodzie i skraplał się cały. Tę wodę przynoszono od sąsiadów,
albowiem zmarły zanieczyszcza wszystko, co się wokół niego znajduje — nawet ogień, tak że
po upływie żałoby brano głownię z cudzego ogniska i rozpalano w domu nowy, czysty
płomień. Na drugi dzień po pogrzebie dom zmywano wodą morską.
Za najcenniejszy objaw łaski bogów uważali Grecy wróżby i wyrocznie. Wróżbici i
wróżki, ludzie obdarzeni przez boga szczególnymi zdolnościami i natchnieniem, wykładali
rozmaite znaki — lot ptaków, uderzenie piorunu, głos skądsiś, niespodziane spotkanie, ruchy,
barwy, układ wnętrzności zwierząt ofiarnych — w tym wszystkim objawia się wola bogów.
Niekiedy zaś bóg przemawia wprost przez usta swoich kapłanów i wówczas w jego świątyni
powstaje wyrocznia.
Najsławniejszą wyrocznią helleńską była delficka. Wśród gór Parnasu, u podnóża
dwóch skał nagich i czerwonych, otoczona gajem, wznosiła się świątynia Apollina, a dookoła
zbiegały się liczne budynki i posągi. Z najdalszych stron śliskimi wąwozami schodzili się
pielgrzymi, niosąc bogu swoje utrapienia i nadzieje. Po złożeniu ofiary losowano, w jakim
porządku ma każdy pytać o radę. Przed progiem domu bożego stał sługa świątynny, który
odbierał pytania składane ustnie lub na piśmie i oddawał kapłanowi, aby je powtórzył jednej z
natchnionych dziewic, zwanych Pitiami. Owe Pitie, wybierane przez kolegium kapłanów,
chowały się od dzieciństwa w świątyni, wiodąc życie klasztorne. W najświętszym miejscu
świątyni, tzw. adyton, które było, jak się zdaje, pieczarą, siadała Pitia na trójnogu, w obłokach
duszących wyziewów. Starożytni mówili, że te wyziewy szły wprost z ziemi, ale przy
odkopywaniu ruin świątyni delfickiej nie natrafiono na ślad żadnej szczeliny, skąd mogłyby
się wyłaniać gazy odurzające. Powstało zatem wśród uczonych przekonanie, że w głębi groty
spalano mocne kadzidła, które otaczały wróżkę chmurą dymów. Zaczadzona Pitia wpadała w
rodzaj ekstazy i na zadawane pytania wypowiadała mnóstwo słów bez związku. Specjalni
kapłani, profeci, układali z tych słów wiersze w heksametrach o sensie zagadkowym lub dwuznacznym.
W każdej porze tłum pytających zalegał plac przed świątynią. Byli tam ludzie, którzy
radzili się w sprawach małżeństwa, pożyczki, podróży, którzy dowiadywali się, jakie będą
zbiory lub kiedy można liczyć na spadek po bogatym wujaszku; którzy szukali skarbów
ukrytych pod ziemią lub mieli wątpliwości w wyborze zawodu. Nie tylko ludzie prywatni
zwracali się do wyroczni. Czyniły to przede wszystkim miasta i państwa greckie, a nawet i
obce, oficjalnie, przed każdym ważniejszym przedsięwzięciem, jak założenie nowej kolonii
lub wyprawa wojenna, a zwłaszcza w kwestiach dotyczących religii. Ilekroć państwo
nawiedziła klęska (posucha, trzęsienie ziemi, zaraza), którą uważano za dopust boży,
wyrocznia wskazywała sposób przebłagania bogów. Niektóre państwa miały nawet jakby
stałych ambasadorów odnoszących każdą trudną kwestię do natchnionego sądu kapłanów
delfickich. Cały świat grecki skupiał się dokoła tej świątyni, którą uważano za środek ziemi.
Szły ofiary i bogate podarki z Macedonii, z Egiptu, znad Pontu, z Marsylii, z Grecji
macierzystej i ze wszystkich jej wysp, z miast azjatyckich i z południowej Italii. Ile razy
trzeba było świątynię naprawić lub przyozdobić, składały się wszystkie państwa helleńskie.
Bliska sztuce wieszczenia była magia. W najdawniejszych czasach była tak z religią
związana, że niepodobna jednej od drugiej oddzielić. Później węzły się rozluźniły i magia
stała się obca, jeśli nie wroga religii. W religii bowiem główną rzeczą jest modlitwa, która jest
prośbą. W magii zaś prośba nie miała znaczenia, lecz akt woli, stanowcze żądanie, rozkaz.
Czarownik rozkazywał podwładnym sobie istotom przyrodzonym i nadprzyrodzonym.
Boginią czarów była tajemnicza i złowroga Hekate, która czarownikom dawała moc nad
siłami natury i znajomość ziół magicznych. Wierzono, że wszystko może zdziałać czarownik:
ściągnąć księżyc na ziemię i latać w powietrzu, duchy wywoływać i wiatry zwracać w inną
stronę, chodzić po wodzie i obudzać miłość w sercach obojętnych. Kto chciał, żeby mu się
udało polowanie lub połów ryb, kto puszczał konie na wyścigach, kto chciał deszcz
sprowadzić na swoje pola, szedł po radę i pomoc do czarownika lub czarownicy. Wykonywali
oni swe praktyki według odwiecznych przepisów, zamawiali choroby, przygotowywali
lekarstwa, rozdawali amulety i działo się to zarówno w czasach na poły jeszcze
barbarzyńskich, jak i w epoce najwyższej cywilizacji, a pod koniec świata starożytnego wiara
w magię stała się powszechna i tak silna, jak może nigdy przedtem. Usłużni taumaturdzy,
czyli cudotwórcy, wywoływali dla ludzi wykształconych duchy sławnych poetów — Homera,
Orfeusza.
W tej religii, bynajmniej nie wolnej od zdumiewających zabobonów i grubych
przesądów, uwijało się sporo takich ludzi, jakich przedstawił w swym dziele O charakterach
pisarz grecki z IV wieku przed n, e., Teofrastos, kreśląc świetny portret zabobonnika: “Zabobonem
— powiada — można nazwać obawę przed wszystkim, co demoniczne. Zabobonnik
myje ręce w naczyniu z wodą święconą, którą skrapia się całkowicie, bierze do ust liść
wawrzynu i tak chodzi przez cały dzień. Gdy mu łasica przebiegnie drogę, nie rusza się z
miejsca, dopóki ktoś przed nim nie pójdzie albo też póki nie rzuci na ziemię trzech kamieni.
Gdy spotka w domu węża, natychmiast na tym miejscu wznosi kapliczkę. Koło świętych
kamieni na rozstaju nie przejdzie, póki ich nie obleje oliwą z butelki, pada na kolana i modli
się. Kiedy mysz nadgryzie mu worek z mąką, zwraca się do wróżbity z zapytaniem, co w tym
wypadku czynić należy. Jeżeli mu ten powie, że trzeba worek załatać, zabobonnik z odwróconą
twarzą spełnia oczyszczalną ceremonię. W domu dokonywa częstych oczyszczeń,
mówiąc, że wpuszczono przez drzwi Hekate. Gdy w drodze posłyszy krzyk sowy, przeraża
się i woła: «Ateno, pomagaj!», i dopiero rusza dalej. Pilnie wystrzega się stanąć w pobliżu
grobu albo podejść do umrzyka czy położnicy. Ile razy ma jakiś sen, śpieszy do wykładaczy
snów i wróżbitów, aby zapytać się, do jakich bogów lub bogiń ma skierować swe modły i
ofiary. Aby się dać wtajemniczyć w misteria, odwiedza z żoną co miesiąc orfickiego kapłana,
a jeśli żona nie ma czasu, bierze dzieci razem z piastunką. Należy i do tych, którzy chętnie
skrapia ją się wodą morską; a gdy zobaczy jednego z tych, co biegają po rozstajach w wieńcu
z czosnku, wówczas umywa się cały od stóp do głowy i wzywa kapłanki, aby przyszły z
cebulą morską i szczenięciem i dokonały oczyszczających obrzędów. Ilekroć spotka
obłąkanego lub epileptyka, ogarnia go groza i trzy razy spluwa na piersi".
Religia Greków nie była religią czystego piękna, niezmąconej radości i beztroskiego
ukochania życia, jak ją zbyt lekkomyślnie określają. Zapewne, te elementy w niej przeważają
i czynią ją na pozór niepodobną do żadnej innej. Ale misteria eleuzyjskie i doktryny orfików
dają nam niejasno poznać głęboką zadumę religijną owych, “wesołych" Greków, którzy
umieli być bardzo poważni, a nawet smutni. Mieli również swą cześć barbarzyństwa w zabobonach
i niedorzecznych przesądach. Ich filozofia, nauka, literatura i sztuka — dobro
wieczyste i powszechne wszystkich narodów europejskich — tak potrafiły ukryć i zatrzeć
owe rysy bardzo pospolite, że jedynie dzięki żmudnym badaniom udaje się nam dzisiaj odkryć
pod idealną powłoką bóstw helleńskich ów zabawny i pokraczny grymas pierwotnych
demonów.
Kto zaś wejdzie w rojny i barwny świat mitów, nie może się opędzić pytaniu: w jaki
sposób radził sobie wśród tych sprzeczności, kaprysów i bezeceństw umysł tak inteligentnego
narodu. Dają na nie odpowiedź dzieje religii greckiej, w których można dostrzec tysiąc lat
walki między rozsądkiem i cnotą a zabobonem i niepowściągliwą fantazją. Oczyszczanie
pojęcia bóstwa z grubych przesądów lub niemoralnych mitów odbywało się i w misteriach; i
w kolegiach kapłańskich, takich jak delfickie, i u filozofów, jak Platon, i u poetów
związanych szczególnie z religią, jak Ajschylos, Sofokles, Pindar. Pojęcia te zmieniały się w
każdym stuleciu, lecz dziwnym biegiem rzeczy koniec starożytności był bardzo podobny do
jej zamierzchłych początków: wiara w demony opanowała nawet niepospolite umysły i wśród
filozofów ginącego antyku znalazły się figury podobne do cudotwórców, magów i
czarowników, jakimi już Homer gardził.
To wszystko jest przedmiotem badań historyków religii zaledwie od stu lat, nikt zaś o
to się nie troszczył przez piętnaście wieków, w ciągu których świat bogów greckich
oddziaływał na literaturę i sztukę Europy. Zawsze patrzono na mitologię jak na jeden z najpiękniejszych
tworów wyobraźni greckiej i była ona zbiorem nieśmiertelnych tematów,
motywów, symbolów, bez których i dziś sztuka nie umie się obejść i wciąż do nich wraca.
NARODZINY ŚWIATA
Na początku był Chaos. Któż zdoła powiedzieć dokładnie, co to był Chaos? Niejedni
widzieli w nim jakąś istotę boską, ale bez określonego kształtu. Inni — a takich było więcej
— mówili, że to wielka otchłań, pełna siły twórczej i boskich nasieni, jakby jedna masa nie
uporządkowana, ciężka i ciemna, mieszanina ziemi, wody, ognia i powietrza. Z tej
napełnionej otchłani, kryjącej w sobie wszystkie zarodki przyszłego świata, wyłoniły się dwa
potężne bóstwa, pierwsza królewska para bogów. Uranos — Niebo i Gaja — Ziemia. Oni dali
początek wielu pokoleniom bogów.
Z ich małżeńskiego związku wyszedł wielki ród tytanów, wśród których najstarszy był
Okeanos, bóg potężnej rzeki, co szerokim, błękitnym kręgiem opływa całą ziemię dokoła.
Młodszym rodzeństwem tytanów byli kiklopowie (cyklopi) i hekatonchejrowie — sturęcy.
Cyklopi, potwornego wzrostu, o dzikim wyglądzie, mieli jedno oko w środku czoła, a
hekatonchejrowie o stu rękach przerażali swą siłą niezłomną. Uranos nie był zadowolony z
tego potomstwa, które było szkaradne lub okrutne. Wszyscy oni napełniali go strachem i
odrazą. Nie spodziewając się po nich ani wdzięczności, ani poszanowania swej władzy
ojcowskiej, strącił ich w bezdenne czeluści Tartaru.
Stamtąd nie było już powrotu. Tartar rozciągał się tak głęboko pod ziemią, jak wysoko
ponad nią roztacza się niebo. Kowadło z brązu, rzucone z wysokości nieba, leciałoby
dziewięć dni i dziewięć nocy, zanim dosięgłoby powierzchni ziemi*. Podobnie długo, a może
jeszcze dłużej wędrowałoby owo kowadło do głębin Tartaru, gdzie panuje noc potrójna. Ktoś,
kto by tam wszedł, nie zdołałby przez rok cały dojść do ostatecznych granic tego bezmiaru
ciemności, ów zabłąkany podróżny pielgrzymowałby bez przerwy, unoszony gwałtownym
wichrem podziemnych huraganów. Wieść niesie, że gdzieś pośrodku tych straszliwych
mroków stoi smutne dworzyszcze Nocy, otoczone nieprzeniknionymi chmurami.
Gaja słyszała jęk potępionych tytanów dobywający się z przepastnych wnętrzności
ziemi. Znienawidziła wyrodnego ojca i zaczęła knuć spisek przeciw jego władzy
bezwzględnej. Namowom matki uległ najmłodszy z tytanów — Kronos, dotychczas nie
pozbawiony wolności. Uzbrojony w żelazny sierp, zaczaił się na Uranosa, okaleczył go
haniebnie i strącił ze świetlistego tronu niebios. Z krwi, która wyciekła z rany powalonego
boga, zrodziły się trzy straszne boginie zemsty, Erynie, o włosach wężowych. Uranos, ukryty
* Łatwo obliczyć tę przestrzeń. Okazuje się, że w naszym pojęciu niebo greckie nie było zbyt wysokie. Droga
owego kowadła wynosiłaby zaledwie półtorej odległości Księżyca od Ziemi.
w błękitach nieba, zeszedł z widowni dziejów boskich.
Razem z bogami rodził się świat. Nad ziemią, która jako ląd stały wydobyła się z
chaosu, świeciło młode słońce, a z chmur spadały deszcze obfite. Podniosły się pierwsze lasy
i ziemię przykryła wielka, szumiąca puszcza. Po nieznanych wzgórzach błądziły rzadkie
zwierzęta. Z wolna rzeczy zaczęły przybierać znajome kształty. Źródła znalazły swe groty, a
jeziora wygodne kotliny; góry śnieżnym grzebieniem zarysowały się na jasnym niebie.
Gwiazdy lśniły w ciemnych przestworzach nocy, a kiedy one bladły, ptaki wydzwaniały
jutrzence swą pierwszą pieśń powitalną.
Nad światem rządził Kronos wraz z małżonką Reją. Był to władca ponury i
podejrzliwy. Większą część uwięzionych braci pozostawił w otchłaniach Tartaru. Zachował w
pamięci klątwę ojca, który mu przepowiedział, że i jemu syn odbierze berło. Każde więc
dziecko, które powiła Reja, natychmiast połykał. W ten sposób pięcioro dzieci dostało się do
potwornych wnętrzności tytana. Gdy urodziło się szóste dziecko, Reja podała Kronosowi
kamień zawinięty w pieluszki. Kronos połknął kamień sądząc, że połyka syna.
Tymczasem Reja zeszła na ziemię. Chciała umyć niemowlę, ale nigdzie nie mogła
znaleźć źródełka. Pomodliła się do Gai i uderzyła berłem o skałę. Z twardego głazu wypłynął
jasny strumień wody. Wykąpawszy małego, nadała mu imię: Dzeus. Powędrowała na Kretę i
w złotej kołysce złożyła go w grocie idajskiej, której wejście osłaniał gęsty las, a po ścianach
pełzały lśniące zwoje bluszczu. Dzeus chował się pod opieką nimf górskich, karmiony
mlekiem kozy Amaltei. Dziecko kochało ją bardzo. Kiedy Amalteja złamała sobie jeden róg,
Dzeus wziął go w swe boskie ręce i pobłogosławił, tak że odtąd napełniał się on wszystkim,
czego zapragnął ten, kto go posiadał. Tak powstał róg obfitości, zwany rogiem Amaltei.
Złotą kołyskę nowego boga otaczała miłość całej przyrody. Gołębie znad brzegów
Oceanu przynosiły mu ambrozje, a orzeł co wieczór nadlatywał niosąc w szponach kubek
pełen nektaru. Pszczoły zbierały dlań miód najsłodszy. Jedna z nimf sporządziła cudowną
zabawkę. Była to przeźroczysta kula ze złotych pierścieni, między którymi wił się bluszcz.
Gdy rzucona w powietrze spadała, zostawiała za sobą bruzdę jaśniejącą. Aby zaś płacz i
kwilenie dzieciątka Dzeusa nie doszło do uszu czujnego Kronosa, kapłani Rei, kureci,
wykonywali nad jego kołyską hałaśliwe tańce wojenne wśród grania bębnów, rogów i
piszczałek.
Dzeus dorósł i wyszedł z ukrycia, miał teraz stanąć do walki z ojcem. Poradził matce,
aby przede wszystkim dała Kronosowi potajemnie środek na wymioty. Wtedy Kronos, wśród
straszliwych męczarni, wyrzucił z powrotem połknięte potomstwo. Był to wcale piękny
zastęp młodych bogów: synowie — Hades i Posejdon, i trzy siostry — Hera, Demeter i
Hestia. Właśnie umarła dobra koza Amalteja. Nawet po śmierci oddała swemu wychowankowi
jeszcze jedną przysługę, albowiem z jej skóry uczynił sobie Dzeus puklerz, którego nie
mógł przebić żaden pocisk. Tak powstała egida, cudowna tarcza, którą Dzeus brał zawsze do
bitwy. Pierwsza, którą stoczył, była przeciw ojcu. Polem walki były równiny Tesalii.
Kronos z tytanami zajął góry Otrys, Dzeus ze swoimi sprzymierzeńcami opanował
śnieżne szczyty Olimpu. Dziesięć lat trwała wojna bez widocznego skutku, gdy Dzeus
postanowił wprowadzić nowe siły do tych śmiertelnych zapasów. Uwolnił mianowicie z
Tartaru cyklopów i sturękich, trzech olbrzymów, z których każdy miał sto rąk i głów
pięćdziesiąt. W owym dniu wywiązała się zaciekła bitwa. Z gwałtownym hukiem morza
mieszał się jęk ziemi i nieba. Pod nogami nieśmiertelnych drżał Olimp, a drżenie to dawało
się odczuć w najdalszej głębi Tartaru. Z obu stron podnosił się zgiełk nieopisany. Gwiazdy
spadały z firmamentu.
Ze szczytów Olimpu Dzeus bez przerwy ciskał pioruny, które dniem i nocą wykuwali
cyklopi. Gromy rozbiegały się po górach, a na równiny lał się ogień święty. Ziemia pękała w
płomieniach, lasy całe paliły się jak smolne pochodnie. Morza i rzeki wrzały. Płomienne
opary otoczyły tytanów, którym oczy ślepły od niesamowitego blasku. Gwałtowne wiatry
wzbijały tumany pyłu, zdawały się unosić w czarnych skrętach pioruny i błyskawice. Gdy na
chwilę rozpraszały się chmury, widać było w pierwszym rzędzie walczących trzech
olbrzymich sturękich, którzy za każdym razem ciskali w tytanów trzysta skał, okrywając ich
jakby chmurą kamienną. Lecz nie byli oni tak groźni jak pioruny Dzeusa, wobec których
stawali tytanowie ogłuszeni i bezradni, albowiem nikt z nich dotąd nie widział tej straszliwej
ognistej broni. Raz wraz któryś z nich padał omdlały i bezwładny, w potoku czerwonego
światła i wśród przeraźliwego huku gromów. Wówczas olbrzymi sturęcy (hekatonchejrowie)
chwytali te ogromne ciała, z których, zda się, życie uciekło, i wrzucali je w przepaści Tartaru,
między wygasłe i dymiące kratery, cuchnące bagna i lodowe góry, gdzie brał ich już w swe
wieczyste posiadanie nieprzenikniony mrok i noc nieskończona.
Jak wprzód dostojny Uranos, tak obecnie Kronos zwalił się w nicość zapomnienia, z
której dochodziły już tylko słabe echa. U ludu nie mówiono o nim źle. Obchodzono ku jego
czci prastare święto Kronia, podczas którego weselono się na pamiątkę złotego wieku, jaki za
jego czasów panować miał na ziemi. Kronos nie posiadał ani świątyń, ani ołtarzy. W Olimpii
istniało wzgórze jego imienia, a nie opodal stało szanowne Metroon, przybytek Rei, “matki
bogów". Na posągach, które pojawiają się bardzo rzadko, wyobrażano Kronosa jako
poważnego, starszego mężczyznę z brodą: głowę ma nakrytą połą płaszcza. Małżonkę jego,
Reję, utożsamiali Grecy z azjatycką boginią Kybele i przedstawiali jako tęgą niewiastę na
wozie w lwy zaprzężonym, trzymającą gałąź lub wieniec dębowy i klucz, na głowie zaś miała
diadem z obronnych wież i bastionów.
Nowe pokolenie bogów niedługo pożywało owoce zwycięstwa. Powstał przeciw nim
ród gigantów, synów Ziemi. Jedni z nich byli podobni do ludzi, chociaż kształtów
olbrzymich, inni mieli potworne cielska zakończone splotami wężów. Z gór poprzerzucanych
stworzyli barykady, aby się dostać na Olimp. Trwoga opanowała bogów, gdy posłyszeli z
dołu idące okrzyki i ujrzeli na stokach swej świętej góry odważnych napastników. Dzeus
tylko, spokojny i nieustraszony, wyznaczył każdemu z bogów stanowisko i sam jął razić
wroga piorunami. Giganci nie ustępowali. Ciskane przez nich skały sypały się niby grad, a
spadając do morza zostawały wśród jego fal jako wyspy. Pioruny nie wyrządzały im szkody.
Dzeus, zajrzawszy do księgi Przeznaczenia, dowiedział się, że pokonać gigantów może tylko
człowiek śmiertelny. Wtedy Atena sprowadziła Heraklesa.
Zaczął się ostatni dzień walki. Dookoła Heraklesa skupili się wszyscy bogowie i
wszystkie boginie. Bohater nakładał co chwila strzałę na cięciwę i szył w zbitą gęstwę
nacierających. Nagle przyszedł mu z pomocą nieoczekiwany sprzymierzeniec. Dionizos
nadciągnął z czeredą swoich satyrów siedzących na osłach. Kłapouchy, popędzane żegadłami,
zmieszane wrzawą wojenną i widokiem dzikich postaci gigantów, podniosły ryk tak okropny,
że bezmyślny, nieopanowany popłoch ogarnął nieprzyjaciela. W rozsypce łatwo już było
dobić uciekających. Pozostał tylko jeden, piękny i wspaniały Alkioneus. Ten pierworodny syn
Ziemi drwił ze wszystkich ciosów, albowiem wystarczało mu dotknąć tego miejsca ziemi, na
którym się urodził, a natychmiast goiły się rany i wracały mu świeże siły. Herakles porwał go,
zaniósł daleko poza granice jego ojczyzny i tam zabił.
Ta walka bogów z gigantami była po wszystkie wieki dla sztuki greckiej
niewyczerpanym źródłem natchnienia. Triumf doskonałości, szlachetności, inteligencji nad
brutalną, potworną siłą zwierzęcą, opiewany w wierszach poetów, błyszczał pełną chwałą w
niezliczonych płaskorzeźbach świątyń, na malowidłach, na rysunkach waz greckich. Po
wojnach perskich Grecy chętnie widzieli w scenach gigantomachii symboliczne
przedstawienie ich własnych zmagań z przemocą barbarzyńskiej Azji.
Giganci byli dziećmi Gai. Sędziwa bogini nie mogła przebaczyć bogom, że tak okrutnie wytępili jej
potomstwo. Uniesiona pragnieniem zemsty wydała na świat najstraszliwszego potwora, jakiego kiedykolwiek
oglądało słońce. Nazywał się Tyfon. Od głowy do lędźwi miał ciało olbrzyma ludzkiej postaci, a zamiast nóg
wiły się sploty wężów. Całe ciało miał upierzone, tylko na głowie i brodzie jeżyły się włosy szczecinowate.
Wzrostem najwyższe góry przenosił i aż do gwiazd sięgał. Gdy rozłożył ramiona, palcami lewej ręki dotykał
miejsca, skąd słońce wschodzi, a prawa dłoń nurzała się w mrokach dalekiego zachodu. Największymi skałami
rzucał jak piłką. Latał w powietrzu napełniając je krzykiem i sykiem. Z paszczy płynęła mu wrząca smoła, a
ogień buchał ze ślepiów.
Kiedy bogowie ujrzeli tego potwora u bram niebieskich, ogarnął ich popłoch. Uciekli do Egiptu, gdzie
zmienili się w zwierzęta, żeby ich Tyfon nie poznał. Dzeus sam jeden stanął do walki z żelaznym sierpem,
okrutną bronią, którą niegdyś Kronos okaleczył swego ojca, Uranosa. Tyfon, zraniony, broczył krwią tak obficie,
że góry trackie zabarwiły się na czerwono i odtąd zwano je Hajmos — góry krwi. Na koniec osłabł zupełnie.
Dzeus przywalił go wyspą Sycylią. Ilekroć Tyfon stara się wydobyć z tego więzienia, ziemia sycylijska drży, a
przez krater Etny bucha ogień z paszczy pokonanego potwora.
Pamięć o tych walkach nie wygasła i dziś wśród ludu greckiego, chociaż tyle wieków
upłynęło i tyle się zmieniło na starej ziemi Hellenów. Ale w pojęciach współczesnego chłopa
greckiego zlały się postacie tytanów, cyklopów i gigantów w jedną całość. Opowiadają sobie
po wsiach o jakichś olbrzymach, zwanych gigantami, nadludzkiego wzrostu i niezwykłej siły,
co mają jedno tylko oko w środku czoła, błyszczące jak ogień, i noszą bardzo długie brody.
Ojcem ich jest pewien diabeł, a matką jakaś czarownica. Mieszkają w głębi ziemi, gdzie
budują olbrzymie gmachy, kładąc wielkie głazy jeden na drugim. Podczas trzęsienia ziemi
mówią chłopi: “Na pewno znów jakaś budowla gigantów się wali". W podziemiach zamknął
ich Pan Bóg za to, że kiedyś zbuntowali się przeciw niemu.
Kiedy Dzeus osiadł tron niebieski, ludzie już byli na ziemi i przed ich zatrwożonymi
oczyma rozgrywały się walki bogów o panowanie nad światem. O powstaniu rodu ludzkiego
różne były podania: że wyszedł wprost z ziemi, wspólnej macierzy wszystkiego, co żyje; że
lasy i góry wydały ludzi na podobieństwo drzew i skał; że ludzie pochodzą od bogów — tego
mniemania byli zwłaszcza królowie i szlachta. Najchętniej jednak przyjmowano baśń o
czterech wiekach ludzkości.
Najpierw był, oczywiście, wiek złoty. Panował wtedy Kronos. Rzeki płynęły mlekiem,
z drzew sączył się miód najprzedniejszy, a ziemia rodziła wszystko w obfitości, nie
przymuszona pracą rolnika. Ludzie żyli jak niebianie, bez trosk, bez trudów, bez smutków.
Ciało ich nie starzało się nigdy i żywot swój trawili na nieustannych biesiadach i zabawach. Z
upadkiem Kronosa skończył się wiek złoty, a ówcześni ludzie zmienili się w dobroczynne
demony.
Następne pokolenie było srebrne, a więc znacznie lichsze. Ludzie rozwijali się bardzo
powoli. Okres dzieciństwa trwał u nich sto lat, a kiedy dochodzili do wieku dojrzałego, życie
ich było krótkie i pełne zgryzot. Byli źli i dumni, bogom nie chcieli składać ofiar ani czcić
ich, jak należy. Dzeus wytępił ich do ostatniego, lecz w pamięci ludzkiej pozostali oni jako
dusze błogosławione.
W wieku brązowym żyło plemię gwałtowne, miłujące wojnę. Ludzie mieli siłę olbrzymów i serca
twarde jak kamień. Żelaza nie znali. Wszystko sporządzali z brązu: i mury miast, i domy, i sprzęty, i oręż. Był to
okres heroiczny. Wówczas żył wielki Herakles i dzielny Tezeusz, i bohaterowie spod Teb, i spod Troi.
Dokonywano czynów tak niezwykłych, jakie już nie powtórzyły się w wieku następnym, żelaznym, który trwa
do dzisiaj.
Inne podania głosiły, że człowiek jest tworem jednego z tytanów — Prometeusza,
który ulepił go z gliny pomieszanej ze łzami. Duszę zaś dał mu z ognia niebieskiego, którego
parę iskier ukradł z rydwanu słońca. Niedaleko miasta Panopeus pokazywano chatę z cegieł,
gdzie Prometeusz ongi dokonywał swej pracy. Dokoła leżały odłamki gliniastej ziemi, a szedł
z nich zapach jakby ciała ludzkiego. Były to bowiem resztki nie zużytego materiału. Dziś
jeszcze czerwona ziemia beocka przypomina baśń o stworzycielu rodu ludzkiego.
Człowiek Prometeusza był słaby i nagi. Palce miał zakończone zbyt kruchymi paznokciami, by mu były
obroną przed pazurami dzikich zwierząt. Jedynie jego postać, niepodobna do otaczających stworzeń, była
widocznym obrazem bogów. Brakowało mu tylko ich siły. Niby mdłe zjawy senne błądzili ludzie, bezradni
wobec potęg przyrody, której nie rozumieli. Wszystkie ich czyny były nieświadome i bezładne. Widząc to
Prometeusz ponownie zakradł się do wielkiego spichlerza ognia niebieskiego i przyniósł na ziemię pierwsze
zarzewie. W siedzibach ludzkich zapłonęły jasne ogniska ogrzewając mieszkańców i płosząc drapieżne bestie.
Mądry tytan uczył ludzi umiejętnego używania ognia, sztuk i rzemiosł.
Nie podobało się to Dzeusowi. Mając w pamięci niedawną walkę z gigantami, obawiał się wszystkiego,
co pochodzi z ziemi. Kazał wtedy Hefajstosowi, z bogów najbieglejszemu we wszystkich kunsztach, stworzyć
kobietę cudnej urody, na wzór bogiń nieśmiertelnych. Gdy misterne to dzieło już było gotowe, Atena nauczyła
pierwszą niewiastę pięknych robót kobiecych; Afrodyta otoczyła jej oblicze wdziękiem i w oczy wlała urok
uwodzicielski; Hermes dał jej skryty i pochlebczy charakter wraz z darem kuszącej wymowy; w końcu ubrano ją
w złoto i uwieńczono kwiatami. I nazwano ją Pandorą, albowiem była ona darem dla ludzi od wszystkich bogów
i każdy z bogów obdarzył ją jakąś szczególną właściwością. W posagu otrzymała glinianą beczkę szczelnie
zamkniętą, której zawartości nikt nie znał.
Tak wyposażoną Pandorę zaprowadził Hermes, posłaniec bogów, na ziemię i zostawił ją przed chatą
Prometeusza. Mądry tytan wyszedł przed dom przyjrzeć się pięknej nieznajomej i od razu zwietrzył jakiś
podstęp. Nie przyjął jej więc, ale odprawił i innym doradzał tak samo postąpić. Lecz Prometeusz miał brata nie
bardzo rozumnego, imieniem Epimeteusz, co się wykłada: “wstecz myślący". Ten nie tylko nie wygnał Pandory,
lecz natychmiast z nią się ożenił. Pandora ciekawa była zajrzeć do owej beczki, którą bogowie dali jej we
wianie. Ale przyszedł Prometeusz, odwiódł brata na stronę i przestrzegał: “Niemądry Epimeteuszu — rzekł —
zrobiłeś już jedno głupstwo, żeś tę niewiastę, na zło chyba stworzoną przez bogów, przyjął do domu. Nie czyń
przynajmniej drugiego głupstwa i nie otwieraj beczki ani żonie nie pozwalaj, bo tak mi się zdaje, że w niej jakieś
wielkie licho siedzi". Epimeteusz przyrzekł, że się nad tym zastanowi. Miał zwyczaj myśleć bardzo długo i
powoli, tak że zanim zdążył rozważyć słowa brata, szybkomówna Pandora nakłoniła go do otwarcia beczki. I
oczywiście stało się nieszczęście. Ledwo podniesiono wieko, wyleciały na świat wszystkie smutki, troski, nędze
i choroby i jak kruki obsiadły biedną ludzkość.
Prometeusz chciał teraz bogom podstępem za podstęp odpłacić. Zabił wołu i podzielił
go na dwie części: osobno złożył mięso, które owinął skórą, oddzielnie zaś kości, i nakrył je
tłuszczem. Za czym poprosił Dzeusa: “Którą część weźmiesz, będzie odtąd bogom poświęcona".
Dzeus wybrał tę, gdzie było więcej tłuszczu, domyślając się pod jego grubą
warstwą najdelikatniejszego mięsa. Natychmiast przekonał się, że były to same kości, okryte
najgorszym tłuszczem. Ale wyrok był nie cofniony: te właśnie części zwierząt składano w
ofierze bogom niebieskim.
Dzeus zemścił się okrutnie. Na jego rozkaz przykuto Prometeusza do skały Kaukazu. Co dzień
zgłodniały orzeł zlatywał, by mu wyjadać wątrobę, która wciąż odrastała. Wokoło było pusto i głucho.
Skazaniec nie słyszał głosu ludzkiego ani nie ukazywała mu się twarz przyjazna. Palony gorącymi, promieniami
słońca, bez ruchu i spoczynku, trwał Prometeusz, niby wieczny wartownik, dla którego zawsze za późno
przychodzi noc w płaszczu gwiaździstym i za późno zorza poranku roztapia się w ciepłocie dnia. Jego próżne
jęki spadały w przepaść gór jak martwe kamienie.
Prometeusz jest jedną z najwznioślejszych postaci w mitologii — bóg, który cierpiał
przez miłość dla ludzi. Zanim do nich przemówił, byli jak ślepcy i brodzili w mroku, nie
wiedząc ani o sobie nic, ani o świecie otaczającym, były im obce budowy kamienne,
strzelające ku słońcu, nie znali sztuki ciesielskiej. Nie umieli powiedzieć, kiedy następuje kres
zimy lub kwietnej wiosny albo jesieni bogatej w plony. Żyli jak mrówki w ciemnych
jaskiniach, aż on im pokazał, gdzie wschodzą gwiazdy i kędy zachodzą. Dał im naukę o
liczbach, najprzedniejszą wiedzę i objawił kunszt pisma, ten skarbiec pamięci i źródło poezji.
Oswoił zwierzęta, konie zaprzągł do wozu i na słone morze spuścił płóciennoskrzydłe statki.
Dał chorym lekarstwa kojące i wynalazł zioła, które ból usuwają. W głębi ziemi wyśledził
cenne metale i objawił, jak ze snu, lotu ptaków i głosów w przyrodzie odgadywać przyszłość.
Prometeusz w człowieku rozbudził ducha i dał mu moc panowania nad światem.
Gdy zabrakło jego mądrego kierownictwa, ludzie, nękani cierpieniami, pełni żądz,
których poskramiać nie umieli, stawali się źli i występni. Bogowie, ilekroć zeszli na ziemię,
narażali się na zniewagi i obelgi. Na Olimpie mówiono, że winna temu zbrodnicza krew
gigantów, którą przesiąknięta była ziemia, z jakiej Prometeusz ulepił ludzi. Gdy więc i
Dzeusa spotkała śmiertelna obraza — król Lykaon poczęstował go mięsem ludzkim podczas
wieczerzy — na radzie niebieskiej postanowiono wytępić ród ludzki potopem.
Wysłano wiatry, aby zewsząd pospędzały chmury. Z pierwszym gromem spadły
wielkie deszcze. Morza i rzeki wystąpiły z brzegów. Najwyższe domy skryły się pod wodą.
Nie było granicy między ziemią i morzem. Człowiek żeglował po polach, po których niedawno
chodził za pługiem. Nereidy, zdumione i przerażone, pływały po ulicach miast
zatopionych. Wszystko ratowało się bezładną ucieczką. Z białych fal wychylały się płowe
grzywy lwów, a wilk prowadził trzodę owiec do nie istniejącej przystani. Ptaki znużone
lotem, nie widząc nigdzie oparcia, spadały w głębinę. Ziemię zaległa cisza i pustka. Bogowie
ze szczytów Olimpu słyszeli tylko oddech bezkresnego morza.
Najwyższe góry znikły. Ponad falami wyrastał jeden wierch Parnasu, w Beocji. Na
bezbrzeżnym oceanie kołysało się nędzne czółno, a w nim drżało z trwogi dwoje staruszków:
Deukalion i Pyrra. Ich słaby wzrok nie mógł ogarnąć całego bezmiaru klęski. Po dziewięciu
dniach i dziewięciu nocach wędrowania czółno stanęło na szczycie Parnasu. Wody zaczęły
opadać. Z wolna ukazywały się wzgórza, po nich wyższe płaszczyzny, wreszcie niziny pełne
szlamu, w którym leżały trupy ludzi i zwierząt.
Pobożni staruszkowie zeszli do groty delfickiej, aby się dowiedzieć, co czynić należy.
Chcieli bowiem w jakiś sposób ziemię na nowo zaludnić. Z wróżebnej pieczary posłyszeli
głos: “Idźcie, twarze zasłoną przykryjcie i rzucajcie poza siebie kości waszej matki". Pyrra,
która była córką Epimeteusza i Pandory, oburzyła się mówiąc, że niegodną jest rzeczą
rozrzucać święte szczątki rodziców. Ale Deukalion, syn mądrego Prometeusza, zrozumiał, że
bóstwo nie może doradzać złych uczynków, i tak sprawę wyjaśnił: wspólną macierzą
wszystkiego, co żyje — jest ziemia, a kośćmi ziemi są kamienie.
Wyszli tedy na pole otwarte, twarze okryli zasłoną, odwiązali ze szat przepaski i tak
idąc, krok za krokiem, rzucali poza siebie kamienie. A kamienie traciły zwykły kształt i
twardość: zmieniały się w ludzi. Z głazów, ciśniętych ręką Deukaliona, powstawali mężczyźni,
Pyrra zaś wywoływała z okruchów skalnych kobiety. Gdy się zmęczyli, usiedli, aby
odpocząć. Dookoła świat się odnawiał. Z użyźnionej wielkimi deszczami gleby rodziły się
rośliny, ptaki i zwierzęta. Niezmierna, zielona puszcza przykryła ziemię, nad którą śpiewały
skowronki, przelatywały bociany i jaskółki. Dopiero z wolna i gdzieniegdzie podnosiły się
nieśmiało pierwsze osady. Budowało je plemię wyrosłe z kamieni, a więc zdatniejsze do
życia, wytrzymałe na ból i trudy. Deukalion, jak patriarcha, chodził wśród swoich dzieci,
nauczał ich rzeczy niezbędnych do życia, krzewił cześć należną bogom i stawiał świątynie.
Z okien dworzyszcza olimpijskiego Dzeus widział, jak świat dźwigał się do nowych
przeznaczeń. Przekonał się niebawem, że ludzie, niepamiętni kary, jaka spotkała ich
poprzedników, bynajmniej nie stają się lepsi, ale już więcej nie zsyłał na nich potopu.
BOGOWIE OLIMPIJSCY
Olimp
Łańcuch gór, pełen ogromnych skał kształtem przypominających głowy, okrytych
siwizną śniegów, przepastne otchłanie pieczar, w których biją źródła spływające wartkimi
strumieniami, ze stromych zboczy porosłych zieloną szczeciną lasów. Olimp. W przejrzystym
powietrzu widać stąd całą Macedonię i całą Tesalię, której rzeki rysują się jak na karcie
błękitnymi wstęgami; na wschodzie morze zatacza krąg olbrzymi, od góry Atos aż do wyspy
Skyros, gdzie chował się młody Achilles wśród córek króla Lykomedesa; na zachodzie
łańcuch Pindu zamyka horyzont murem zębatym. Płuca rzeźwią się bezcennym nektarem tego
powietrza, o którym dzisiejsi chłopi tesalscy mówią, że mocą swą cudowną rany goi. Wśród
skał i lasów stoi klasztor św. Dionizego, a pod najwyższym szczytem, gdzie ongi wznosił się
pałac Dzeusa, do nagich złomisk tuli się nędzna i krucha kaplica św. Eliasza, zbudowana z nie
ociosanych kamieni. Dzień i noc dzwony klasztorne zapełniają opustoszałą dziedzinę bogów
surowymi dźwiękami pieśni chrześcijańskich. I dzieje się tak chyba już od owej cudnej nocy
wiosennej, gdy na tym miejscu zasiadł Apollo z formingą u stóp apostołów i w otoczeniu
muz, które dokoła niego “skupiły się na kształt stada białych łabędzi", śpiewał nie zasłyszane
dotąd nigdy na wysokościach Olimpu słowa: “Pod Twoją obronę uciekamy się..."*
Olimp był właściwym królestwem Dzeusa, odkąd, po wojnie z gigantami, podzielił się on władzą nad
światem z dwoma braćmi: Posejdonem i Hadesem. Wszyscy trzej ciągnęli losy. Dzeusowi dostało się niebo i
ziemia wraz z Olimpem, Posejdonowi morze, Hadesowi królestwo umarłych w podziemiu. Dzeus, jako pan
nieba, obwołał się bogiem najwyższym, któremu wszyscy winni posłuszeństwo. W początkach bracia burzyli się
nieraz, zwłaszcza gwałtowny Posejdon, bywały nawet rewolucje pałacowe, lecz zawsze Dzeus dzięki sile i
rozumowi odnosił zwycięstwo, póki wszyscy nie poddali mu się bez szemrania.
I ziemię dzielili bogowie między siebie: każdy z nich otrzymywał jakieś miasto lub
jakąś wyspę, gdzie doznawał szczególnej czci od mieszkańców. Te działy rodzinne odbywały
się zgodnie; podpisywano umowy i zawierano kontrakty. Ale nieraz przychodziło do walki. I
tak np. Posejdon nie chciał ustąpić Atenie miasta Aten. Dla pogodzenia zwaśnionych
postanowiono, że ten miasto otrzyma, kto jego mieszkańcom złoży dar cenniejszy. Posejdon
uderzył trójzębem o ziemię i wyskoczył z niej koń (według innych wytrysło źródło słone),
Atena zaś wywołała z głębi nieurodzajnej ziemi attyckiej drzewo oliwne. Wszyscy bogowie i
ludzie zgodnie uznali, że dar Ateny jest cenniejszy jako prawdziwe błogosławieństwo ubo-
* Henryk Sienkiewicz: Na Olimpie.
giego kraju. Kiedy już całą ziemię w ten sposób podzielono, okazało się, że dziwnym trafem
zupełnie zapomniano o najjaśniejszym z niebian, Heliosie, wszystkowidzącym bogu słońca.
Na szczęście, w kilka dni później, wyłoniła się z morza piękna wyspa Rodos, którą
ofiarowano Heliosowi. Na tej wyspie, różami pachnącej, miał on świątynie i ołtarze, i
wiernych wyznawców.
Pięknie urządził się Dzeus na Olimpie. Dzikie zwierzęta nie miały tam przystępu i
nigdy wiatr zimny nie niósł zadymki śnieżnej. Czystego powietrza nie ćmiła żadna chmura.
Panowała tam wieczna wiosna. Pod najwyższym szczytem błyszczał pałac Dzeusa, cały ze
złota i drogich kamieni, a wśród innych wierchów i po wąwozach stały skromniejsze dwory
innych bogów. Wszystkie były dziełem Hefajstosa, niezrównanego mistrza wszelkich
kunsztów. Wrót Olimpu strzegły hory, dziewczęce boginie pór roku.
Szczęśliwe życie pędzą bogowie na Olimpie. Nie słychać jęków ani stękania chorych,
bo choroby nie mają władzy nad złocistymi ciałami niebieskich panów. Czasem tylko bóg
któryś, co wdał się niebacznie w mężobójczą wojnę, wraca zraniony, lecz wnet jego rany goją
się pod opieką troskliwych lekarzy. Kłótnie i spory trwają zwykle krótko, bo je Dzeus swą
powagą rozstrzyga i ucisza. Jedynie małżonka, Hera, czyni panu wszego świata głośniejsze
wymówki, ile że jest swarliwa i łatwo daje się unosić podejrzeniom. Bogowie łączą się w
bliższe i bardziej zażyłe kółka towarzyskie, a na większe uroczystości i narady schodzą się do
przestronnego zamku Dzeusa.
Zebrania bywają mniejsze i większe. Na pierwsze, bardziej poufne, proszeni są tylko
Olimpijczycy, najwyższa arystokracja bogów. Kiedy indziej znów odbywają się prawdziwe
wiece i szybkonogi posłaniec bogów, Hermes, musi zbiegać wszystkie lądy i morza, aby
zawiadomić o woli Dzeusa cały ten tłum bożków, całą tę hołotkę nieśmiertelną, co ze
zdumieniem i z ustami otwartymi, aby lepiej widzieć, przypatruje się wspaniałościom
niebieskim, a nie śmie słowa przemówić w obecności potężnych władców, którzy spoglądają
z wysoka, jakby się pytali: “Po kiego licha ojciec Dzeus sprasza to wszystko?" A przecież są
to bardzo miłe bożki. Oto cisną się tłumem nieprzebranym błękitnookie boginki źródeł i rzek,
nimfy drzew o białym ciele i te, które mieszkają wśród gór, i te z łąk wilgotnych. Słowem,
wszystkie dobre duchy, co otaczają człowieka codziennie i są mu bliskie, bliższe nawet od
tych wyniosłych panów Olimpu, i mówią doń szmerem wód i poszumem liści, i odpowiadają
mu głębokim, trzykrotnym echem wśród skał.
Po takich naradach następuje uczta. Wówczas driady wracają do swych drzew w
lasach, oready do swych gór, najady do swych źródeł i strumieni, lejmoniady z powrotem
ukrywają się wśród kwiatów i traw na łąkach i długo jeszcze opowiadają sobie o tym, co
widziały w niebie. A tymczasem na Olimpie bogowie zasiadają do stołów lub raczej,
zwyczajem starożytnych, układają się na łożach z kości słoniowej i szylkretu, miękko
wyścielonych poduszkami. Dokoła ucztujących uwija się cudna para: bogini młodości Hebe i
śliczny chłopczyk Ganimedes, ulubieniec Dzeusa, który sam go porwał z ziemi i uczynił
nieśmiertelnym. Hebe i Ganimedes roznoszą ambrozję. Był to zwyczajny pokarm bogów,
jakaś dziwnie rozkoszna słodycz, rozpływająca się w ustach: dawała moc ciału, pogodę
myślom i nieśmiertelność duszy. W złote puchary nalewano nektar, wino olimpijskie o
niewysłowionym zapachu.
Kiedy już wszyscy mieli do syta jadła i napoju, wstawał Apollo i, otoczony orszakiem
dziewięciu muz, śpiewał wraz z nimi pieśni cudne i grał na harfie. Radowały się serca bogów
w milczeniu szczęśliwym. Charyty, dziewice o białych stopach, ubrane w kwiaty, wiodły
tańce wymyślne, wziąwszy się za ręce. A gdy już rydwan słońca przejechał oznaczony bieg
dzienny, wszyscy rozchodzili się do domów na spoczynek. Budziła ich nazajutrz Eos,
różanopalca bogini jutrzenki.
Tak sobie Grecy wyobrażali życie bogów. Było to właściwie życie ludzkie
przeniesione w wieczność. Boga od człowieka nie dzieliła przepaść nie do przekroczenia. Z
początku i ludzi wybitniejszych zapraszano do stołków olimpijskich. Później zaniechano tego,
gdyż goście ziemscy nie umieli się przyzwoicie zachować, a mając zbyt długi język,
rozpowiadali swym bliźnim wszystko, co tam posłyszeli. Jedyna różnica między człowiekiem
a bogiem była ta, że bóg był nieśmiertelny, a człowiekowi najpiękniejsze chwile w życiu
mącił strach przed śmiercią. Bogowie byli nieśmiertelni, ale nie wieczni: każdy z nich urodził
się kiedyś i żaden nie mógł powiedzieć o sobie, że nie było nigdy takiego czasu, kiedy jego
nie było.
Od starości i śmierci chroniła ich ambrozja. Zawierała ona tajemniczą siłę i nawet zwykły człowiek
mógł stać się nieśmiertelnym, spożywając ten pokarm cudowny. Bogowie nie byli wszechobecni, ale mogli
poruszać się z niezmierną szybkością i lotem błyskawicy przenosić się z miejsca na miejsce. Wiedzę i potęgę
posiadali wielką, ale nie nieskończoną. Ich działalność ograniczała Mojra, czyli Przeznaczenie, a poza tym
wzajemnie się ograniczali, ponieważ każdy miał sobie powierzony pewien zakres władzy. Bynajmniej nie
zażywali bezkarności. Rządzili się własnymi prawami, którym musieli być posłuszni. Najsurowiej karano
krzywoprzysięstwo. Gdy któryś bóg miał przysięgać, Iris, tęczoskrzydła posłanka, zlatywała po wodę Styksową.
Albowiem na krańcu świata mieszka straszliwa Styks, najstarsza córka Okeanosa. Z dala od bogów ma swoje
domostwo w wysokiej pieczarze skalnej, którą dokoła otaczają pod niebo sięgające srebrne słupy. Iris w złoty
kubek nabiera wody Styksowej, co wypływa z onej skały. Przysięgający wylewa wodę na ziemię. Jeśli złamie
przysięgę, musi cały rok leżeć bez tchnienia w odrętwieniu podobnym śmierci, a gdy się zbudzi po roku, czeka
go jeszcze dziewięcioletnie wygnanie. Dopiero po upływie tego czasu może zasiąść przy stole bogów.
Więksi, piękniejsi i silniejsi od ludzi, bogowie greccy mieli ciało równie jak ludzkie
podlegające znużeniu lub ranom. Krew ich była biała i tryskając z rany rozlewała woń
przedziwną. Posiadali prawie nieograniczoną zdolność zmieniania się w przeróżne kształty,
lecz prawie nigdy nie zjawiali się w postaciach straszliwych lub pokracznych. Niekiedy,
zbliżając się do ludzi, stawali się niewidzialni. Życie ich było lekkie i szczęśliwe w
porównaniu z życiem człowieka. Mieli wprawdzie swoje namiętności, cierpienia i niedole i
one im doskwierały nie mniej niż ludziom, lecz Grecy tylko takie życie uważali za
prawdziwie pełne i szczęśliwe, w którym mieszały się ze sobą zarówno zło, jak i dobro.
Dzeus (Jowisz )*
Imię najwyższego boga Grecji spokrewnione jest z indyjskim Dyaus, staroniemieckim
Ziu i łacińskim Jupiter (od: Diovis pater), gdzie pobrzmiewa wspólny indoeuropejski
pierwiastek div, co wyraża: rzucać, strzelać, błyszczeć. Jakoż Dzeus jest przede wszystkim
panem błyskawic i piorunów. Zmienny jak niebo, nad którym panuje, co chwila daje poznać
inne oblicze. W rozjaśnionym lazurze greckim, w eterycznej przejrzystości poranków czuje
się łaskawe spojrzenie ojca światłości. On zsyła deszcz, on ziemię okrywa w gronostaje
śniegu. Wśród gromów i burzy objawia się potęga władcy, który gromadzi czarne kłębowiska
chmur, huraganem podnosi ołowiane fale morza, rozmiata piasek ziemskich dróg i, otwierając
upusty niebieskich wód, na szczytach gór zapala ognie grzywiaste. Dzień i noc na dnie
dymiących wulkanów cyklopi kują pioruny dla Dzeusa.
Prawdziwie możny bóg. Gdyby linę ze złota uczepić na szczycie niebios i gdyby się na niej uwiesili
wszyscy bogowie i wszystkie boginie, nie zdołaliby ściągnąć Dzeusa na ziemię. Lecz gdyby on sam z kolei
poderwał linę, wszystkich bogów wraz z morzem i ziemią podniósłby do góry i uwiązał dokoła skały Olimpu.
Tak przynajmniej sam się przechwalał. Ares, bóg wojny, który na niewielu rzeczach tak dobrze się rozumiał, jak
na wszystkim, co dotyczy siły fizycznej, oburzał się głośno: “Nie przeczę — mówił — że Dzeus jest silniejszy i
potężniejszy od każdego z nas, ale żebyśmy wszyscy razem tak mało wobec niego znaczyli, to już nie mieści mi
się w głowie". I przypomniał, jak to raz za dawnych czasów wybuchł spisek przeciw Dzeusowi. Hera, Atena i
Posejdon napadli go i skrępowali tak mocno, że nie mógł się ruszyć. Nie wiadomo, co byłoby się stało, gdyby
nie boginka morska, Tetyda, późniejsza matka Achillesa. Zbiegła prędko do Tartaru, sprowadziła sturękiego
Briareusa i ten uwolnił pana niebios. Tak, to prawda, wszyscy go pamiętali. Ale od Aresa w tym dniu stronili.
Przezorny Hermes zbliżył się chyłkiem do wojowniczego boga i szepnął mu na ucho: “Daj spokój. Ani mnie nie
jest bezpiecznie słuchać podobnych rzeczy, ani tobie mówić". Miał słuszność. Dzeus był popędliwy i unosił się
łatwo, a gdy się rozsierdził, rzucał bez miłosierdzia bogami po salach swego pałacu, aż drżały ściany ze złota.
Wyobrażenie, jakie mieli Grecy o Dzeusie, zmieniało się z postępem cywilizacji
* W nawiasach podajemy to brzmienie imion bogów, które za pośrednictwem łaciny utarło się u nas od dawna.
helleńskiej. Gdy byli jeszcze na wpół barbarzyńcami, cenili w nim przede wszystkim siłę i
złowrogą moc niszczenia. Później ozdabiali go coraz doskonalszymi zaletami serca i umysłu,
aż powstał idealny obraz najwyższego bóstwa, którego mądrej władzy podlegają wszystkie
dziedziny życia. Dzeus jest opiekunem praw i jako Horkios ze szczytów swojego tronu, na
którego stopniach siedzi bogini Sprawiedliwości, przestrzega świętości przysięgi, którą ludzie
składają wznosząc ręce i oczy do nieba i wymawiając jego imię; jako Ksenios broni
nienaruszalnego prawa gościnności, jest patronem przybyszów proszących o pomoc i
przytułek, pod jego opieką pozostają posłowie i heroldowie, nawet najlichszy żebrak broni się
przed zniewagą groźnym imieniem Dzeusa i gdy dłoń położy na krawędzi ogniska
domowego, włos mu z głowy spaść nie może. Dzeus jest krzewicielem uczuć szacunku,
łagodności i miłosierdzia, przestrzega, aby ludzie nie byli względem siebie surowi i nieubłagani.
Stojąc na straży całości społeczeństwa Dzeus żąda posłuchu dla praw moralnych.
Dobry i łagodny, otacza opieką wszelką pracę ludzką. Na złotych szalach waży losy
śmiertelnych i wedle wskazań tej wagi zsyła dobro i zło, dolę lub niedolę. Każda osada ma
swego Dzeusa z przydomkiem Herkejos (patron zagrody), który czuwa nad prawem
własności i nierozerwalnością rodu lub gminy. Wreszcie otrzymał Dzeus piękne imię
Hellenios, jako bóstwo narodowe, które różnorodne szczepy greckie łączy w jedną całość i
nie pozwala im przepaść w morzu sąsiednich plemion barbarzyńskich.
Pewnego razu, przebrany za człowieka, udał się Dzeus wraz z Hermesem na ziemię,
żeby się przekonać, czy ludzie zachowują jego święte prawo. O zachodzie słońca weszli do
jakiegoś miasta i idąc od domu do domu szukali noclegu. Lecz wszystkie drzwi zamykały się
przed dwoma podróżnymi. Już noc była, gdy zapukali do małej chatki stojącej na wzgórzu za
miastem. Żyło tam dwoje ubogich staruszków: Filemon, i Baucis.
Dobrzy ludziska podsunęli nieznajomym stołki i rozniecili wesoły ogień, dorzucając
suchych liści i kory drzewnej. Filemon przyniósł z ogrodu trochę jarzyn, które Baucis
ugotowała w garnku glinianym. Nakryli do stołu i ułożyli gości na łóżkach, wyścieliwszy je
jak mogli najwygodniej. Widząc jednak, że jedzenia i napojów wciąż przybywa i że ich
skromne naczynia zmieniają się w złotą zastawę, poznali bogów i padli na kolana. Filemon
chciał złożyć ofiarę i zabić jedyną gęś, która chowała się w domu, ale Dzeus go zatrzymał.
Wszyscy czworo wyszli na szczyt góry i w promieniach jutrzenki ujrzeli staruszkowie na
miejscu swojej lepianki wspaniałą świątynię przeglądającą się w toni wielkiego jeziora.
Bogowie zatopili niegościnne miasto, a jego mieszkańców przemienili w żaby. Filemon i Baucis
żyli jeszcze długie lata, pełniąc służbę kapłańską w nowej świątyni, aż pewnego dnia
wrośli w ziemię jako dwa drzewa, pniami ze sobą, złączone. Było to spełnienie ich ostatniej
prośby: umrzeć razem, aby jedno nie patrzyło na śmierć drugiego. W gałęziach drzew ptaki
ścieliły sobie gniazda, a podróżni, wypoczywając w ich cieniu, opowiadali historię o
niegodnych mieszkańcach jeziora i pobożnych staruszkach.
Na całym obszarze świata greckiego odbierał Dzeus cześć najgłębszą. We wszystkich
większych miastach stały jego świątynie. Na Lykajonie w Arkadii spełniały się dlań
tajemnicze obrzędy, splamione krwią ludzką. Ale najświętszymi miejscami były Dodona i
Olimpia.
U podnóża epirskiego Tinarosu, w dolinie żyznej i wilgotnej, owianej chłodnymi
wiatrami, stała odwieczna świątynia dodońska. Gołębica przyleciała tu z dalekiego Egiptu, ze
świętych Teb, i usiadłszy na dębie przemówiła głosem ludzkim. Na ten znak boży zbudowano
świątynię, w której służbę pełnili dziwni kapłani, zwani selloi. Wiedli życie surowe, spali na
gołej ziemi i nie myli się nigdy, podobni w tym do późniejszych ascetów. Zadaniem ich było
objaśniać wolę boga ze szmeru liści dębu. Mówiono, że w pniu tego drzewa samo bóstwo
przebywa. W jego koronie gnieździły się święte gołębie, a spod korzeni wypływało źródło
cudowne. Stała tam jeszcze miednica z brązu, w której ściany uderzała zawieszona kulka i z
tego dźwięku również starano się wyrozumieć przyszłość. Wyroczni udzielali kapłani
odpowiadając na pytania, które podawano wyryte na ołowianych tabliczkach. W dzisiejszej
Dodonie odkopano* sporo takich tabliczek i możemy się z nich dowiedzieć, jakimi to
ważnymi kwestiami trapiono boga. Na jednej z nich czytamy: “Agis zapytuje, czy kołdry i
poduszki zgubiono, czy też skradziono". Kapłani odpowiadając przemawiali wierszami, które
niezmiennie zaczynały się od słów: “Dzeus był, Dzeus jest, Dzeus będzie".
W krainie Elis, na Peloponezie, leżała Olimpia, najsławniejsze miejsce kultu Dzeusa
w całej starożytności. U zbiegu dwóch rzek, Alfejosu i Kladeosu, między wzgórzami
zarosłymi borem, wśród łąk zielonych, zebrane w świętym okręgu stały liczne świątynie i
budowle przeznaczone na mieszkania kapłanów, ćwiczenia zawodników, składy kosztownych
podarków. Co cztery lata odbywały się igrzyska, które od r. 776 przed n. e. przetrwały aż do r.
393 n. e., kiedy to zniósł je cesarz Teodozjusz; jego następca w trzydzieści lat później kazał
spalić świątynię Dzeusa. Olimpia zmieniła się w to rumowisko, jakim jest dzisiaj, gdzie
połamane kolumny i poprzerzucane kamienie porasta trawa pomieszana z rumiankiem.
Olimpia nie była miastem, lecz jakby osadą świątyń, dokoła których kapłani spełniali nakazane
obrządki. Ożywiała się jedynie raz na cztery lata, przez kilka dni igrzysk, wypadających w drugą lub trzecią
pełnię Księżyca po przesileniu letnim, a więc w połowie sierpnia lub września. Na ten czas ustawały w całej
Grecji spory i wojny: ogłaszano “pokój boży", aby szczęk oręża nie mącił powszechnej radości. W dolinie
* Miejsce, na którym stała Dodona, odnalazł i pierwsze wykopaliska podjął w drugiej połowie XIX w. Polak
Zygmunt Minejko, powstaniec z 1863 r.
Alfejosu kramarze rozbijali namioty, budy i stragany. Pasterze z Arkadii i Mesenii spędzali trzody bydła, kóz i
owiec, które chętnie kupowano na ofiary. Szły gromadnie orszaki pielgrzymów śpiewając pieśni pobożne lub
wesołe. Ze wszystkich stron ściągali zawodnicy, każdy ze swoim nauczycielem gimnastyki. Na wozach jechali
wielcy panowie, których konie stawały do wyścigów. Uroczyste procesje miast greckich wiozły bogate dary dla
świątyni Dzeusa.
Igrzyska trwały kilka dni i obejmowały wszelkie popisy zręczności i siły. Nagrodą był wieniec oliwny,
symboliczny dar, bezcenny w oczach tysięcy młodych ludzi, którzy z najodleglejszych stron świata greckiego
dążyli do Olimpii w nadziei zwycięstwa. Zawodnik ozdobiony tą świętą gałązką wracał do miasta rodzinnego
jak triumfator. Stawiano mu posągi, na jego cześć układano hymny. Zajmował pierwsze miejsce na
uroczystościach publicznych i miał utrzymanie na koszt państwa. Grecja, rozbita na szczepy, miasta i państewka,
jednoczyła się pod dobrotliwym spojrzeniem Dzeusa. W Olimpii ogłaszano powszechnie ważne rozporządzenia i
układy, historycy i poeci odczytywali swoje utwory, mówcy i filozofowie występowali z odczytami, wiedząc, że
słucha ich naprawdę cała Hellada.*
W świątyni olimpijskiej stał posąg Dzeusa, dzieło mistrza ateńskiego, Fidiasza —
jeden z siedmiu cudów świata. Na złotym tronie siedział bóg olbrzymi, osiemkroć
przerastający miarę ludzką. Głową sięgał sufitu, barkami rozpierał się na całą szerokość
nawy. Mówiono, że gdyby wstał nagle, rozniósłby całe wiązanie gmachu. W wyciągniętej
lewej ręce trzymał boginię Zwycięstwa, prawą zaś dzierżył berło, na którym złoty orzeł
roztaczał skrzydła. Fałdzisty płaszcz szczerozłoty, ozdobiony figurami zwierząt i kwiatów,
przez lewe ramię z tyłu przerzucony, owijał mu lędźwie i nogi aż ku stopom, odsłaniając nagą
pierś z kości słoniowej. Nogi w złotych sandałach opierały się na podnóżku podtrzymywanym
przez lwy. Bujne kędziory, ujęte złotym wieńcem oliwnym, spływały po obu stronach twarzy,
pełnej majestatu, łagodności i pogody.
Posąg ten, na rozkaz jednego z cesarzy rzymskich przeniesiony do Konstantynopola,
spłonął tam w czasie pożaru. Lecz dzieło Fidiasza było dla całej starożytności tak
uświęconym wzorem, że tysiące posągów Dzeusa w naszych muzeach pozwalają domyślać
się, jak ono mogło wyglądać.
Hera (Junona)
Z ciemnych obłoków wysuwają się dwa pawie. Za nimi druga para, trzecia, czwarta
— cały rój pawi. Roztaczają szeroko skrzydła, z których słońce dobywa ogni różnobarwnych.
Błękitnawe szyje ptaków wyginają się w locie. Ciągną złocisty rydwan. Lejce, delikatne jak
przędza pajęcza, trzyma w białych dłoniach bogini Iris o skrzydłach tęczowych. Tuż za nią,
* Por. Jan Parandowski: Dysk olimpijski.
wsparta na berle, stoi druga bogini: wysoka, dumna, ubrana w fałdziste szaty, na głowie ma
diadem z gwiazd, spod którego patrzą ciemne, surowe, rozkazujące oczy — Hera, królowa
nieba, małżonka Dzeusa. Odbywa ranną przejażdżkę nad światem, który uważa za swoją
własność.
W istocie jednak mało się dzieje wedle jej woli. Dzeus ulega jej często, ale nie
zawsze, raczej aby uniknąć kłótni, do której Hera jest skora. Gdy mu zbraknie cierpliwości,
daje jej odczuć swą wyższość w sposób nieco gwałtowny. Raz związał ją złotym łańcuchem i
powiesił za ręce u szczytu Olimpu, a dla większej męczarni przydał do nóg dwa ciężkie
kowadła. Dopiero na prośbę bogów uwolnił ją w kilka dni później.
Była bardzo wrażliwa na wszystko, co mówiono o jej urodzie. Nie znosiła żadnych
porównań, w mniemaniu, że królowa nieba powinna być najpiękniejsza na świecie. Poeci,
chcąc się jej przypodobać, chwalili olśniewającą białość jej ramion i wielkie, ciemnobłękitne
oczy, które przyrównywali do ócz młodej jałówki. Ale kobiety sądziły o tym inaczej. Córki
króla Projtosa mówiły głośno, że jej nie ustępują w piękności. Hera zesłała na nie szaleństwo,
a one uciekły do lasu, beczały, pasły się na łąkach i uważały siebie po prostu za krowy. Inne,
podobnie zarozumiałe panny ukarała w ten sposób, że je zamieniła w kamienne schody
prowadzące do świątyni. Ojciec ich, który był kapłanem, stąpał codziennie po skamieniałych
ciałach córek i słyszał cichy jęk dzieci pod swymi stopami.
Białoramienna bogini była patronką niewiast. Do niej modliły się panny w dniu ślubu, ona opiekowała
się macierzyństwem i niosła pociechę wdowom. W Olimpii, gdzie stała jedna z najstarszych świątyń Hery,
odbywały się co pięć lat igrzyska dziewcząt. W krótkich koszulkach, z rozpuszczonymi włosami, biegły do mety
walcząc o nagrodę, którą była gałązka oliwna i kawał pieczeni ze zwierząt ofiarnych. Zresztą w każdym mieście
miała Hera świątynię, kaplicę lub ołtarz. W czasach pierwotnych jej wizerunkiem był prosty słup lub belka.
Później przedstawiano ją jako poważną matronę o majestatycznej urodzie. Tak ją wyrzeźbił Poliklet w
kolosalnym posągu, który stał w świątyni Hery w Argos. Bogini siedziała na tronie trzymając w jednej ręce
jabłko granatu, symbol płodności, w drugiej berło z kukułką, ptakiem jej poświęconym.
Atena (Minerwa)
Dzeus, który od dłuższego czasu odczuwał dotkliwe bóle głowy, wezwał Hefajstosa, z
bogów najtęższego kowala, i kazał sobie toporem rozbić czaszkę, aby się przekonać, co jest
powodem cierpienia. Ledwo Hefajstos zadał mu cios żądany, gdy z otwartej głowy wyskoczyła
dorodna bogini, w jasnej zbroi. W tak dziwny sposób przyszła na świat Atena,
bóstwo mądrości. Dzeus kochał ją najbardziej ze wszystkich swoich dzieci, sadzał wysoko na
radzie bogów, cenił zawsze jej zdanie i na znak szczególnej łaski pozwalał używać swej
strasznej broni — piorunu.
Była to surowa i niedostępna dziewica, postawy olbrzymiej, wielkiej siły i
niezłomnego hartu. Nigdy nie myślała ani o miłości, ani o małżeństwie. Nie miała po prostu
na to czasu. Zajmowało ją wszystko. Wynalazła mnóstwo pożytecznych rzeczy, a uczeni i
filozofowie widzieli w niej swoją patronkę. Potępiali jedynie jej zamiłowanie do wojny. Lecz
Atena zbroję nosiła tylko po to, żeby bronić słusznej sprawy i miast napadniętych
zdradziecko. Gałąź z poświęconego jej drzewa oliwnego stała się symbolem zgody między
zwaśnionymi. Kapłanom zaś zalecała głosić takie prawa: “Nie wzbronisz nikomu wody ni
ognia. Nie będziesz wskazywał fałszywej drogi. Nie zostawisz niczyich zwłok bez pogrzebu.
Nie zabijaj wołu ciągnącego pług".
Atena szczególnie celowała w robotach tkackich i wyszywaniu. Ponieważ żadna z
bogiń tym się nie zajmowała, przyznawano jej na Olimpie w tych rzeczach niedoścignione
pierwszeństwo. Inaczej się działo na ziemi, gdzie pewna księżniczka, imieniem Arachne,
zapewniała, że potrafi wyszywać równie pięknie, a może jeszcze piękniej niż sama bogini.
Wtedy Atena stanęła z nią do zawodów: która z nich cudniej wyhaftuje tkaninę. Arachne
skreśliła igłą na płótnie przedziwne bajki. Był tam Dzeus porywający Europę i Leda bawiąca
się z łabędziem, Danae nakryta złotym deszczem i wiele innych rzeczy, a wszystko takie
żywe i takie ładne, że Atena, której własna robota nie była piękniejsza, podarła ze złości
tkaninę Arachny. Biedna dziewczyna powiesiła się z rozpaczy. Teraz dopiero Atena poznała,
jak dalece gniew ją zaślepił. Wróciła jej życie i jednocześnie zamieniła w pająka. Odtąd
Arachne “srebrne w belkach płócienka przędzie"*, na których zawisają tęczowe źdźbła słońca.
Ze wszystkich miast greckich Atena kochała najbardziej to; które od niej wzięło swą
nazwę — dumne, wspaniałe Ateny.* Tam miała najpiękniejsze świątynie i najokazalsze
uroczystości. Ateńczycy obchodzili od niepamiętnych czasów, w porze żniw, z początkiem
sierpnia, Panatenaje. Były one pierwotnie świętem chłopskim, aż król Pizystrat (VI wiek
przed n. e.) uczynił z nich naczelną uroczystość ateńską, sprawianą co cztery lata z wielką
wystawnością. W czasie Panatenajów odbywały się wyścigi na wozach, zapasy atletów i
koncerty muzyczno-wokalne. Ze wszystkich stron zjeżdżali się artyści i występowali w
Odejonie, wielkim gmachu koncertowym, u stóp skały Akropolis. Zwycięzcy otrzymywali
pewną ilość oliwy wyciskanej ze świętych oliwek Ateny i przechowywanej w malowanych
dzbanach. Po zawodach odbywał się przy akompaniamencie fletów taniec pirryjski, stary
* Juliusz Słowacki: Zawisza Czarny.
* Albo raczej było odwrotnie: z przedgreckiej nazwy Aten urobiono imię bogini, które w uszach Greków
brzmiało jako Atenka.
wojenny taniec, o którym opowiadano, że pierwsza zatańczyła go Atena po zwycięstwie nad
gigantami. Występowały kolejno trzy chóry: chłopców, młodzieńców i mężów — wszyscy
nago, z tarczą tylko na lewym ramieniu i z hełmem na głowie. Po konkursie piękności
męskiej, do którego stawali najpiękniejsi młodzieńcy i mężowie z całej Attyki, urządzano
bieg z pochodniami. Ulice do późnej nocy rozbrzmiewały śpiewami.
Nazajutrz przed świtem gromadzono się przy jednej z bram miasta, skąd miała wyjść uroczysta
procesja. O pierwszych brzaskach ruszał orszak, na którego czele widniał okręt święty, posuwany na kołach lub
niesiony na ramionach mężczyzn. Na maszcie i rejach rozpościerał się peplos, wspaniała szata z materii
wełnianej, barwiona żółto i fiołkowo, pokryta haftami, przedstawiającymi zazwyczaj sceny z gigantomachii.
Pracowały nad jej wykonaniem przez cały rok cztery dziewice z najpierwszych rodzin ateńskich pod kierunkiem
kapłanki Ateny. Za okrętem prowadzono bydło ofiarne: krowy i owce. Dalej zaś postępował pochód wedle
porządku przestrzeganego przez osobnych urzędników: dziewice w bieli ze świątynnymi przyborami,
dygnitarze, wojsko, wreszcie konnica, świetne arystokratyczne rycerstwo ateńskie. Ulice na ten dzień starannie
oczyszczono, domy ozdobiono zielenią i kwiatami, a rzędem stali niewolnicy i cudzoziemcy z gałązkami
dębowymi. Wśród śpiewania hymnów i muzyki procesja obchodziła wszystkie święte miejsca, aż zatrzymywała
się przed wejściem na Akropol. Z okrętu zdejmowano peplos i u wrót świątyni oddawano w ręce kapłanki
Ateny, która nim przyodziewała prastary posąg z drzewa. Stada bydła szły pod nóż ofiarnika i w chwili gdy ku
niebu wznosił się dym z ognia płonącego na ołtarzu, wszyscy zasiadali do uczty. Najuroczystszy dzień w roku
kończył się powszechnym świętowaniem: odwiedzano się wzajemnie, chodzono po ulicach z wieńcami na
głowach, nocą śpiewano po gajach i ogrodach.
W ostatnim, dziewiątym dniu Wielkich Panatenajów odbywały się w Zatoce Salamińskiej wyścigi
żeglarskie. W blaskach sierpniowego słońca uwijały się roje łodzi i drobnych stateczków. Na słabym wietrze
furkotały żagle mieniąc się wszystkimi barwami. Piękne święto zamykano obrazem, pozostającym na długo w
pamięci — radosną wizją lazurowego morza, złotego słońca i cichego, pogodnego błękitu nieba.
Ateńczycy widzieli w swojej bogini idealne uosobienie samych Aten i najdoskonalszy
wyraz wszystkich cnót ateńskich. Dawano jej rozmaite przydomki ze względu na jej rozliczne
zajęcia. Zwano ją Ergane, czyli Pracownicą, Polias, czyli Patronką Miast, Promachos, czyli
Panią Zastępów, Pallas, czyli Panną, jak to imię objaśnia geograf grecki Strabon, mówiąc:
“urodziwą i świetnego rodu pannę zowie się u Hellenów: pallas". Lecz najmilsza była dla niej
nazwa Partenos —Dziewica.
Atenie-Dziewicy zbudowano w Atenach świątynię, Partenon, której wspaniałe ruiny
do dziś się zachowały. W świątyni był posąg Ateny, roboty Fidiasza, równie kosztowny jak
jego Dzeus olimpijski: cały ze złota i kości słoniowej, wysoki na dwanaście metrów. Bogini
stała opierając się lewą ręką na tarczy, spod której wychylał się wąż, a w prawej dłoni
trzymała skrzydlatą boginię zwycięstwa, Nike. Na głowie miała hełm ozdobny, a ubrana była
w długą szatę opadającą do stóp w poważnych fałdach. Była to postać pełna szlachetności,
siły i majestatu, tak jak ją widzimy w licznych zachowanych posągach. Ptakiem
poświęconym Atenie była sowa, do dziś symbol wiedzy i mądrości *.
Apollo
Apollo był synem Dzeusa i Latony. Urodził się na wyspie Delos, pod drzewem
palmowym. Gdy miał przyjść na świat, ze wszystkich stron przypłynęły łabędzie, a
otoczywszy zwartym kołem błogosławioną wyspę śpiewały cudnie. Od tej chwili jałowe
skały Delos zakwitły i napełniły się radością świeżej zieleni. Dźwięki muzyki i hymnów
wznosiły się ku niebu w błękitnych zwojach kadzidlanych. Rzesze pobożnych wyznawców
Apollina szły ku białym świątyniom, ukrytym wśród palm, cyprysów i wawrzynów.
Apollo był najpiękniejszy z bogów. Wysoki, smukły, jasnowłosy, zachował dar
wiecznej młodości i boskie przejrzyste oczy, które widziały daleko w głąb czasu i przestrzeni.
Był bogiem wyroczni i wróżb, a odblask jego urody odgadywano w złotym obliczu słońca,
którego był panem. Jako ten, co daje jasnowidzenie, był Apollo patronem wieszczów,
śpiewaków i poetów, których zwano “dziatwą Apollina". Sam grał mistrzowsko na cytrze.
Raz nawet wdał się w zawody z niejakim Marsjasem, który był nieporównanym
flecistą. Sędziami obrano pasterzy i pasterki strzegące swych trzód na górze Nysa. Marsjas
grał pierwszy i wszystkich zadziwił. Jego fletnia naśladowała kląskanie słowików, szmer
źródeł, daleki głos ech leśnych, poszum burzy, tworząc jak gdyby hymn pochwalny na cześć
tej przyrody, której nieuczony Marsjas był dzieckiem i wychowankiem. Już był pewny
zwycięstwa, gdy Apollo uderzył w struny swej cudownej cytry. Grał i śpiewał jednocześnie.
Co chwila dobywał z dusz słuchaczy to uniesienie radości, to słodkie pragnienie, to znów
smutek serdeczny. Przyznano mu pierwszeństwo. Wtedy Apollo schwycił pokonanego
Marsjasa, przywiązał go za ręce do drzewa i żywcem odarł ze skóry. Umarł Marsjas i wielki
płacz ozwał się z głębi lasów i gór; wszystkie boginki górskie, wszyscy bogowie leśni
wylewali po nim łzy tak obficie, że z tych łez wypłynęła rzeka, którą nazwano jego imieniem
— Marsjas.
A przy tym zdarzyła się rzecz bardzo śmieszna. Oto król Midas, który był również
świadkiem owych zawodów, odszedł niezadowolony. Jemu nie podobała się gra Apollina, on
jeden głosował za Marsjasem. Bóg zemścił się i dał mu ośle uszy. Królowi jednak nie wypada
mieć oślich uszu. Midas ukrywał swą hańbę pod czapką, której nigdy nie zdejmował. Ale był
ktoś, kto znał tajemnicę królewską — nadworny fryzjer, który goląc Midasa widywał go bez
* Por. Jan Parandowski: Dwie wiosny, rozdział pt. “Stolica niebieska”.
czapki. Król pod karą śmierci nakazał mu milczenie. Zacny balwierz bał się śmierci, ale
posiadanie tak niesłychanego sekretu nie dawało mu spokoju. Koniecznie chciał się komuś
zwierzyć. Nie mogąc inaczej, pobiegł nad brzeg morza, wykonał tam jamkę w ziemi i w głąb
niej krzyknął, co miał sił: “Król Midas ma ośle uszy!" To mu ulżyło. Tymczasem —
widocznie za zrządzeniem bogów — na tym miejscu, gdzie była jamka, wyrosła trzcina, cały
łan trzciny. I ledwo tylko wiatr powiał, trzciny jęły się poruszać, szemrzeć, zbierać się w głos,
który mówił: “Król Midas ma ośle uszy". Po całym kraju szedł ten zdradziecki szept trzcin i
rzecz się stała jawna ku wielkiemu zmartwieniu dobrego króla, którego jedyną wadą było to,
że nie znał się dobrze na muzyce.
Apollo, mimo że należał do najwyższej arystokracji bogów, chętnie przebywał na
ziemi. Miał tu swoje sprawy i dawne wspomnienia. Pamiętał, jak raz, wygnany z Olimpu,
służył za parobka u króla Admeta w Tesalii, gdzie pasł trzody grając na fujarce. Gospodarze
więc modlili się do niego, by bydło chronił od wilków. Mógł to uczynić z łatwością,
albowiem jak nikt strzelał z łuku. Mówiono, że strzały jego rażą znienacka, nie zostawiając
śladów, i każdą nagłą śmierć przypisywano gniewowi Apollina.
Jeszcze wyrostkiem był, gdy uważał się za niedoścignionego łucznika. Szydził nawet
z Erosa, boga miłości, i przechwalał się, że lepiej strzela od niego. Podrażniony Eros wyjął z
kołczana dwie strzały: miłości i nienawiści. Strzała miłości trafiła w serce Apollina, a strzałą
nienawiści w płochliwe serduszko nimfy Dafne. Za zbliżeniem się Apollina Dafne uciekała.
Gonił ją przez góry i lasy. Nad brzegiem pewnego strumienia już miał ją pochwycić, gdy
wtem ona zwróciła swe prośby ku matce Ziemi, która ją natychmiast zmieniła w drzewo
laurowe. Rzecz tę opisał u nas pięknymi oktawami Samuel ze Skrzypny Twardowski w
poemacie Daphnis w drzewo bobkowe przemienieła się.
Tak dziwnie się składało, że do kogo Apollo się przywiązał, tego spotykało jakieś
nieszczęście. Miał Apollo serdecznego przyjaciela w młodym Hiakintosie, którego uczył
strzelać z łuku i grać na cytrze. Tymczasem Zefir, bożek łagodnego wiatru, tak pokochał
pięknego młodzieńca, że nie mógł znieść, iż ów porzuca jego towarzystwo dla olimpijskiego
boga. Pewnego dnia, gdy Apollo zabawiał się dyskiem, Zefir nagłym tchnieniem tak
skierował dysk rzucony przez Apollina, że Hiakintos otrzymał cios śmiertelny. Na próżno syn
Latony chciał mu wrócić życie z pomocą ziół leczniczych. Młodzieniec umarł, a z jego krwi
wyrósł kwiat, który do dziś nazywamy hiacyntem.
Jako bóg muzyki i poezji, kapelmistrz orkiestry olimpijskiej, był Apollo
zwierzchnikiem muz, dziewięciu cór Dzeusa i Mnemosyne (Pamięć). Mieszkały one na
szczytach gór, na beockim Helikonie i Parnasie, gdzie bije święte źródło kastalskie, lecz
ulubioną ich siedzibą były wyniosłości Pierii pod Olimpem. Tam kwitły łąki rozkoszne,
których nigdy nie tknęła kosa, i na nich wypasały się trzody będące własnością bogów. Grecy
dzisiejsi opowiadają, że w górach Pierii gnieżdżą się złe duchy, które zbłąkanych oślepiają
szaleństwem i strącają w przepaść.
Lecz w starożytności przynosiły one inne szaleństwo, urocze szaleństwo poezji. Oto
jaką wizją otwiera się poemat Teogonia Hezjoda, którego muzy same wybrały na swego
kapłana:
“Wdzięczne ciała obmywszy w rzeźwiących nurtach Permesu, muzy, Olimpu
dziewice, korowód piękny zawiodły na Helikonu wyżynach, stąpając pieśniom do wtóru.
Stamtąd, ruszywszy gromadą, w całuny mgielne spowite, szły pośród nocy w dolinę,
śpiewając głosem przecudnym. One to niegdyś Hezjoda uczyły pięknego śpiewania u
Helikonu podnóża, gdzie owce pasł białorune. Kostur dały mi potem do rąk, ułamawszy
laurową gałąź pięknie rozkwitłą — i boską natchnęły mnie pieśnią".
W późniejszych czasach powierzono każdej z muz jakąś sztukę, którą się szczególnie
miała opiekować, i przedstawiano je w rzeźbach i malowidłach ze stałymi atrybutami, aby je
łatwiej rozróżnić.
Kalliope (Pięknolica), muza pieśni bohaterskiej, trzyma rylec i tabliczkę do pisania;
Klio (Głosząca sławę) zajmuje się historią i ma zwój pergaminu; Euterpe (Radosna), patronka
liryki, gra na flecie; Taleja (Rozkoszna) pokazuje maskę komiczną jako muza komedii;
Melpomene (Śpiewająca) jest muzą tragedii i poznać ją można po smutnej masce, którą jej
dają za godło; Terpsychora (Kochająca taniec) z wielką lirą w ręku uczy ludzi tańca; Erato
(Umiłowana) na małej cytrze wygrywa pieśni miłosne; Polihymnia chodzi w głębokiej
zasłonie, jakiej używało się przy obrzędach religijnych, albowiem zsyła natchnienie tym,
którzy piszą hymny i pieśni pobożne; Urania (Niebiańska) dźwiga globus astralny, bo jej
dziełem jest gwiaździarstwo.
Apollo był jedną z najjaśniejszych postaci greckiego Olimpu. Nazywano go Zbawcą,
gdyż wspierał ludzi w cierpieniu, ratował z nieszczęścia, śmierć odwracał, zbrodniarzy
oczyszczał z grzechów. Był lekarzem duszy i ciała — ten bóg światła i pociechy, łaskawy i
dobroczynny. Takiego właśnie pokazał Wyspiański w Akropolis, gdzie bóstwo pogańskie
zlewa się w jedno z Chrystusem.
W Atenach po zbiorach jesiennych obchodzono ku czci Apollina święto, w czasie
którego młodzież niosła gałąź oliwki obwieszoną ligami, bułkami, oliwą i winem w
dzbanuszkach, owiniętą wełnianymi wstążkami, stawała przed każdym domem, jakby u nas z
kolędą, oddawała ją gospodarzom, a ci ową gałąź, zwaną ejrezjone, zawieszali na drzwiach aż
do następnych świąt; wówczas ją palono i zastępowano świeżą. Chłopcy, idący z ejrezjoną,
śpiewali pieśń, którą Kniaźnin tak oddał po polsku:
Do domu tego przychodzę,
Gdzie samo szczęście przebywa;
Słyszałem wszędy po drodze:
Mąż tu w dostatki opływa.
Niechaj otworzą te wrota!
Skarb wnidzie nieprzebrany,
Za nim cześć, zdrowie, ochota
I pokój wszystkim żądany.
Użytku rodzaj wszelaki
Zajmie spichlerze, obory:
Pelne owoców przetaki,
Pełne warzywa komory.
Narają swachy życzliwe
Synową piękną i młodą;
Niech ją muły niepotkliwe
Do domu tego przywiodą.
Tu ona niechaj wyszywa
I nuci u swej kądziele;
A szczęśliwymi szczęśliwa,
Wasze pomnoży wesele.
Z jaskółką równie coroczną
Powrócę do was, powrócę,
Nogi tu moje wypoczną
I piosnkę wdzięczną zanucę.
Oto już chwila upłynie
Jako stoimy przy progu;
Czy co dacie, czyli nie,
Równo polecim was Bogu.
W sztuce występuje Apollo jako ideał młodości i wdzięku męskiego, bez brody, z
bujnymi kędziorami, które swobodnie spadają na ramiona albo są fantastycznie ufryzowane:
jest to element olimpijski. Zazwyczaj nagi, czasem tylko ma przerzuconą przez ramię chlamidę,
mały płaszczyk. Na plecach nosi kołczan pełen dzwonnych, srebrnych strzał, w ręku
trzyma łuk. W orszaku muz widzimy go znów (jako Kitarodosa) w długiej powłóczystej
szacie, wysoko przepasanej, z wieńcem wawrzynu na głowie, z lirą w ręku. Wieniec laurowy
dawano w nagrodę poetom i zwyczaj ten przeżył starożytność. Widzimy go na głowie i
Petrarki, i naszego Janiciusa, przypomina go również wyraz: laureat.
Artemis (Diana)
Artemis była bliźnią siostrą Apollina. Równie jak on piękna, nie pomyślała jednak o
małżeństwie i została na zawsze dziewicą, jak Atena. Dawano jej przydomek Czystej i
wiedziano powszechnie, że nie pozwala nawet spojrzeć na siebie mężczyznom, o czym
najboleśniej przekonał się młody Aktajon (Akteon).
Był to zapamiętały myśliwy, przez co mógł był stać się miłym bogini, która tak bardzo kochała łowy.
Zgubiła go jednak własna nieostrożność. Pewnego dnia, jak zwykle, od świtu uganiał ze sforą psów po lasach i
górach. Ptaki uciekały przed nim, a on je dosięgał w locie pierzastą strzałą; ukryte w kniei zwierzęta wypłaszał
niechybnym oszczepem. W samo południe stanął nad brzegiem strumienia leśnego. Schowany w krzakach, mógł
widzieć nie postrzeżony, jak bogini Artemis kąpie się wraz z towarzyszkami. Posunął się krok dalej i trzask
suchej gałązki go zdradził. Bogini go dostrzegła. Jakby żartem prysnęła nań wodą; Natychmiast Akteon zmienił
się w jelenia. Nie wiedział teraz biedny myśliwy, co począć: czy wracać do domu, czy ukrywać się w lasach. W
chwili gdy się tak wahał, własne ogary go wytropiły. Uciekał. Chciał krzyknąć swym wiernym psom: “To ja,
Akteon. Czyż nie poznajecie swego pana?" Ale dźwięki, które wydawał, nie układały się w ludzkie słowa. W
końcu zaplątał się wśród gałęzi, psy go dopadły i rozszarpały. Tragedię ostatnich chwil Akteona oddał Bolesław
Leśmian w następującym fragmencie:
Powieść o Akteonie: wiosna szumi w borze.
Podpatrzył w blask boginię, skąpaną w jeziorze.
Za karę go w jelenia przedzierzgnęła mściwie.
Pokrwawiła się wieczność o leśne igliwie!...
Psy go własne opadły, szarpiąc, jak zwierzynę!
Wpośród godzin istnienia miał taką godzinę!...
Próżno bronił obcego, które boli, ciała!
Śmierć go, psami poszczuwszy, z jeleniem zrównała...
Próżno wzywał na pomoc dawnych towarzyszy.
Nasłuchując ich kroków na pobrzeżach ciszy!
Nikt nie poznał po głosie i po znoju rany,
Że to człowiek - nie jeleń! Duch - upolowany!
Artemis była prawdziwą królową lasów. W wysoko podpiętej sukni, w mocnych sandałach, silnymi
rzemieniami dookoła nóg uwiązanych, uzbrojona w łuk lub w oszczep, biegła, otoczona zgrają psów, na czele
białego orszaku nimf, swych towarzyszek. Chwytało się jelenie, którym rogi zaplątały się w gąszczu; zastawiało
się sidła na zające; czatowało w dziuplach wielkich drzew na ociężałe dziki. Pachnący chłód lasu, przelotny
skwar otwartej polany, szumiąca świeżość potoków! Rozkładało się ognisko z chrustu i zeszłorocznych liści.
Słup gryzącego dymu wikła się wśród ciemnych konarów. Pieczone na oszczepie mięso rogacza ma smak
wyborny, gdy się nic nie jadło od rana. Ambrozja, którą podają w niebie, jest mdła, a nektar nie może się równać
z wodą źródlaną! A pod wieczór, jeśli księżyc świeci, wszystkie biorą się za ręce i tańczą do późnej nocy. Albo
prowadzi je Artemis wiadomymi ścieżkami na szczyt Parnasu, gdzie brat Apollo gra na cytrze i muzy śpiewają.
Krzepki, rozkoszny sen obejmuje utrudzone ciało, które z jego uścisku wydobywa różowy pocałunek jutrzenki.
Lecz lud na Peloponezie czcił Artemidę jako boginię płodności i śmierci zarazem. Jej
poświęcone były źródła, rzeki i moczary, bo dają urodzaj ziemi, a imię jej sławiono i wśród
uprawnych niw w dolinach, i wśród lasów na wyniosłościach Tajgetu. Użyczała bowiem
błogosławieństwa i roślinom, i zwierzętom, i dzieciom, które polecano jej opiece, i matki
wspierała przy porodzie. W Sparcie corocznie przed jej ołtarzem ćwiczono chłopców, tak
żeby krew tryskała na posąg bogini. Była to pamiątka jeszcze z tych czasów, kiedy
Artemidzie, jako bogini śmierci, składano krwawe ofiary z ludzi. Mieszkańcy Taurydy
(dzisiejszego Krymu) prawdopodobnie w czasach historycznych zabijali jej w ofierze
schwytanych na wybrzeżu cudzoziemców.
Podobnie jak Apollo, była Artemida dobroczynną boginią. Modlono się do niej o
zdrowie drogich osób. Na jej pachnących ołtarzach dziewice składały pukle włosów, a panny
młode w dzień ślubu ofiarowywały jej zabawki dziecinne. Czytamy taką modlitwę dziękczynną:
“Przepaskę o pięknych frędzlach i tunikę złożył Attis u wrót twej świątyni, bogini
młodych dziewic, córko Latony, albowiem sprawiłaś, że dziecko jego przyszło na świat całe i
zdrowe". Pewien rybak wołał ku niej: “Ja, Monis, rybak, daję ci, Artemido, rybę smażoną.
Dla ciebie tę czarę napełniłem po brzegi czystym winem i dla ciebie ułamałem kęs
czerstwego chleba: ofiara uboga, lecz z głębi pobożnego serca dana. W zamian za to spraw,
iżby sieci moje zawsze były pełne ryb". Inni prosili ją o obronę przed złodziejami, obiecując
ofiarę z kozy; podróżny, wracając z wędrówki, zawieszał na drzewie, w gaju Artemidy,
kapelusz na znak wdzięczności za powrót szczęśliwy.
A w jej świątyni na Delos opowiadano takie zdarzenie. Zjawił się tam pewien
młodzieniec imieniem Akontios i ujrzał piękną pannę imieniem Kydippe. Zakochał się w niej
od razu, a znając stare prawa tej świątyni wziął jabłko i napisał na nim te słowa: “Przysięgam
na świątynię Artemidy, że wyjdę za Akontiosa". I rzucił jabłko pod nogi dziewczyny. Był to
podstęp. Kydippe podniosła jabłko, a przeczytawszy głośno napis, odrzuciła je nadąsana.
Lecz sama o tym nie wiedząc związała się przysięgą. Po wielu oporach i przygodach musiała
w końcu poślubić Akontiosa i była z nim szczęśliwa. Tak czysta bogini czuwała nad
świętością przysiąg, a znając serca ludzkie lepiej, niż sami ludzie je znają, kojarzyła błogosławione
małżeństwa.
Zwyczajnie wyobrażano Artemidę jako łowczynię w krótkiej, niedbale przepasanej
szacie; nogi i ręce nagie; na plecach kołczan, w ręku łuk. We włosach błyszczał diadem w
kształcie półksiężyca. W Efezie natomiast, na wybrzeżu Azji Mniejszej, stała świątynia pod
wezwaniem Artemidy, którą tam przedstawiano zupełnie inaczej: jako matkę wszego
stworzenia, o stu piersiach. Nie była to Artemida, lecz bóstwo azjatyckie, którego kult Grecy
tam mieszkający przejęli od sąsiadów i przemianowali je nazwą rodzimą.
W Atenach, w Epidauros i na wyspie Delos nosiła Artemis przydomek Hekate (W dal
godząca), przez co utożsamiono ją z boginią czczoną pod tym imieniem w Azji Mniejszej.
Ową Hekate pojmowano jako boginię śmierci, która chodzi po grobach, zjawia się w upiornej
postaci w noce księżycowe na rozstajnych drogach, w otoczeniu duchów i psów. Aby ją
ubłagać, wynoszono jej na rozdroża resztki ofiar składanych umarłym. Była boginią czarów i
czarownice wzywały jej pomocy do swych ciemnych praktyk. W najdawniejszych czasach
przedstawiano ją jako dojrzałą niewiastę, całkowicie ubraną, z dwiema pochodniami w ręku.
Około zaś połowy V wieku przed n. e. rzeźbiarz Alkamenes wykonał jej posąg, na którym
boginię przedstawiały trzy kobiece postacie tyłem do siebie zwrócone; w rękach trzymały
pochodnie i dzbanki. Często na gemmach spotykamy tę dziwną sześcioramienną boginię,
otoczoną wężami, zgoła niepodobną do bogów greckich, a przypominającą raczej bóstwa
indyjskie.
Lecz bogowie greccy dziwnie się zmieniają zależnie od czasu i miejsca. Któż by
rozpoznał to groźne bóstwo straszące po rozstajach w owej wzniosłej postaci, jaką opiewa
najstarszy po Homerze poeta grecki, Hezjod? Jego Hekate, córka Persesa i Asterii, w samym
swoim rodzie jest jakby gwiaździsta. Umiłowana przez bogów, faworytka Dzeusa, któremu
piastowała dzieci, jest łaskawa dla ludzi: zsyła bogactwo, siłę i sławę, osłania żołnierzy w
bitwach i żeglarzy na morzu, czuwa nad sprawiedliwością w sądach i prowadzi zawodników
do zwycięskiej mety. Przy każdej ofierze wzywano jej imienia.
Hermes (Merkury)
Hermes, syn Dzeusa i Mai, urodził się nad ranem na górze Kyllene w Arkadii.
Przespawszy parę godzin wstał i wyszedł z pieczary.
Po drodze zabił żółwia i z jego skorupy uczynił cytrę, nawiązawszy siedem strun ze
skręconych jelit baranich. Około południa zakradł się do obory króla Admeta w Tesalii i
wyprowadził z niej trzodę powierzoną opiece Apollina. Aby zmylić ślady, wiódł bydło
krętymi ścieżkami, wciąż zmieniając kierunek. Owinął sobie stopy liśćmi lauru i tamaryszku i
nie pozostawiał odcisków na piasku. Gdy mijał jakąś wieś, zobaczył go starzec pracujący w
winnicy. Hermes pogroził mu palcem i nakazał milczenie. Nad Alfejosem wypoczął trochę,
rozpalił ogień, zabił wołu i upiekł sobie kawał wybornego mięsa. Zaczem zgasił ogień,
rozmiótł popiół na wszystkie strony, popędził krowy i ukrył je wśród gór. Miało się już pod
wieczór, gdy wrócił do Kyllene. Cicho i lekko, niby powiew letni, wsunął się do swej
pieczary przez dziurkę od klucza, wśliznął się do kołyski i zasnął jak małe dziecko.
Ale nazajutrz przybiegł Apollo i narobił wielkiego hałasu. Wtedy Maja zaprowadziła go przed kołyskę,
w której spał Hermes. Mówiła, że chyba Apollo nie podejrzewa jej syna, który jest malutki i nie tylko nie
mógłby ukraść stada bydła, lecz nawet nie wie jeszcze, co znaczy krowa. Słysząc to chłopak nie wytrzymał i
zaśmiał się głośno. Od razu się wszystko wydało i Hermes, aby przebłagać rozgniewanego brata, ofiarował mu
cytrę ze skorupy żółwia: Apollo tak się ucieszył, że dał mu w zamian laseczkę z leszczyny, która miała cudowną
właściwość uśmierzania sporów i godzenia nieprzyjaciół. Gdy ją Hermes rzucił między dwa walczące ze sobą
węże, one natychmiast przestały się gryźć i zgodnie oplotły się dokoła laski, nachylając ku sobie głowy. Tak
powstał kaduceusz, z którym Hermes nigdy się nie rozstawał i który przetrwał starożytność w postaci pastorału
używanego przez biskupów greckiego kościoła. Szelmostwa Hermesa uczyniły go bogiem złodziei. Ledwo
bowiem wszedł na Olimp, już nazajutrz Ares chodził bez miecza; Posejdonowi gdzieś przepadł trójząb, którym
zwykł się podpierać! Afrodyta przy rannej toalecie zauważyła brak przepaski na biodra; Hefajstos nigdzie nie
mógł znaleźć obcęgów. Spostrzeżono się wkrótce, że to wszystko Hermes kradnie. Takiego boga jeszcze nie
było! “Pięknie chowasz swego jedynaka" — mówiono do mai. A ona tylko ramionami wzruszała. Dzeusowi
mało piorunu nie ukradł, ale się poparzył i narobił hałasu. Wówczas ojciec wypędził go z Olimpu.
Wszyscy bogowie lubili Hermesa, choć niejednemu wypłatał takiego figla, jak
Apollinowi, któremu za jego sprawą piekarzowa ateńska wylała szaflik przaśnego ciasta na
promienną głowę*. Miał w sobie tyle młodości i świeżego wdzięku, że Olimp bez niego wydawał
się ponury i pusty. Dzeus więc odwołał go z wygnania i mianował swoim
ambasadorem, posłem i gońcem. Wybór był doskonały, albowiem szybkonogi bożek w mig
spełniał wszelkie rozkazy, był sprytny, orientował się w każdym położeniu i umiał być w
potrzebie dyskretny. Powoli i inni bogowie i boginie zaczęli korzystać z jego usług i Hermes
musiał sobie sprawić małe skrzydełka u nóg, aby się wywiązać ze wszystkich zadań.
Żaden z bogów nie miał tylu zajęć. Już o świcie zamiatał salę biesiadną na Olimpie i przebiegał
wszystkie pokoje, w których zbierali się bogowie na wspólne uczty lub narady, aby sprawdzić, czy wszystko jest
w należytym porządku. Ukończywszy tę ranną robotę czekał, aż się Dzeus przebudzi. Ledwo posłyszał mocne
ziewnięcie syna Kronosa, biegł po rozkazy. I od tej chwili przez cały dzień biegał i latał. Wracał zziajany,
zdawał sprawę ze wszystkiego, co załatwił, i zaraz brał się do nakładania ambrozji na złote półmiski, z których
jedzą szczęśliwi bogowie. A i w nocy nie miał spokoju. Musiał zbłąkanym wskazywać drogę wśród manowców,
ludzi usypiać i śpiącym zsyłać senne widziadła. A kiedy już niebo i ziemia spały, on prowadził dusze zmarłych
do podziemia i przy sądzie piekielnym pełnił obowiązki woźnego. Gdyby nie był bogiem nieśmiertelnym i
wiecznie młodym, dawno opadłby z sił i umarłby z wycieńczenia.
Hermes miał być wynalazcą ćwiczeń gimnastycznych. Uważano go za patrona
palestry i gimnazjonu, gdzie młodzież w codziennych ćwiczeniach pielęgnowała zdrowie i
siłę ciała. Na placach publicznych, w sądach i zgromadzeniach ludowych czczono go jako
boga wymowy, bo chytry jest i umie drugich przekonać. Kupcy widzieli w nim szczególnego
swego orędownika i nieraz można spotkać posągi Hermesa trzymającego w ręce woreczek z
pieniędzmi.
Hermes miał wszędzie świątynie, ołtarze i posągi, ale najbardziej czczono go w
Arkadii, gdzie była góra Kyllene, miejsce jego urodzenia. Arkadowie widzieli w nim główne
bóstwo pasterskie, które troszczy się o zdrowie i paszę ich owiec i kóz. Obchodzono ku jego
czci święto połączone z igrzyskami i przedstawiano go jako “dobrego pasterza" (Hermes
Krioforos) z barankiem na ramionach. Gospodarze, wypędzając z rana trzody, mówili:
“Idźcie, kozy krzyworogie, idźcie i paście się zieloną trawą wśród gór, i nie bójcie się
wilków, bo Hermes czuwa".
W starej sztuce greckiej pojawia się Hermes jako mężczyzna w średnim wieku, ze
spiczastą bródką. Lecz dość wcześnie zaczęto go wyobrażać jako pięknego młodzieńca,
zwykle nagiego, z przerzuconą niedbale chlamidą. Na głowie ma często kapelusz podróżny,
petasos, ze skrzydełkami; podobne skrzydełka ma u nóg; w ręce trzyma kaduceusz.
Hefajstos (Wulkan)
* Zob. Henryk Sienkiewicz: Wyrok Zeusa.
Hefajstos jest najpracowitszy z bogów. Rzadko tylko spotyka się go na przyjęciach u
Dzeusa i wszyscy przywykli widzieć w nim samotnika. On jednak nie jest samotny. W swej
cudownej kuźni na wyspie Lemnos lub we wnętrzu Etny, pośród wiernych cyklopów, boski
mechanik dniem i nocą pracuje, jak gdyby spoczynek był mu niepotrzebny i jakby tylko w
rozgwarze twardej roboty czuł się dobrze. Kuje pioruny dla Dzeusa, naprawia rydwan Słońca;
komu potrzebna tarcza, komu miecz, komu piękny pancerz ze złota — ten idzie do Hefajstosa
i wie, że mu kulawy kowal nie odmówi. Gdy ma więcej wolnego czasu, zrobi berło dla
jakiegoś króla albo zabawia się biżuterią, której boginie Olimpu nigdy nie mają dosyć.
Wszystko, co wychodzi z jego rąk, jest dziwnie piękne i misterne. Czasem zaś wykonywa rzeczy wręcz
cudowne: niewolnice ze złota, które poruszają się jak żywe; fotele, które same biegną na salę rady bogów;
krzesło... O, to było straszne. Dwaj cyklopi zjawili się u bram Olimpu i powiedzieli, że przynoszą podarek od
swego pana dla królowej nieba. Było to krzesło. Śliczne krzesło. Całe ze złota i drogich kamieni. Wygodne
bardzo. Hera kazała je ustawić w swoim pokoju i zaraz na nim usiadła. Ale wtedy, nie wiadomo skąd, wysunęły
się jakieś kleszcze czy więzy, które trzymały tak mocno, że bogini z miejsca się ruszyć nie mogła. Kto wie, co
by się stało, gdyby nie uproszono złośliwego mechanika, który na koniec sam przyszedł i uwolnił Herę z tego
śmiesznego więzienia.
I znowu wrócił do swej kuźni. Olbrzymi piec bucha wiecznym płomieniem,
podsycany sapiącym oddechem potężnych miechów. W potwornych, okopconych tyglach
pławią się rozmaite metale: złoto, żelazo, miedź, srebro płynie lśniącym strumieniem.
Potworne cęgi gryzą czerwone sztaby, po których młoty uderzają, aż ziemia drży. Zgiełkliwy
hałas napełnia kuźnię, a Hefajstos, kulejąc i ocierając pot z czoła, chodzi koło robotników i
wydaje rozkazy.
Czasem się zatrzyma, stanie w miejscu i przez otwór w górze patrzy na niebo, objęte
złocistą chwałą słońca. Z wysokiego Olimpu słychać śpiew i muzykę. Apollo gra na lutni, a
muzy śpiewają nowy hymn. Hefajstos myśli o swej młodości. Przecież był synem Dzeusa i
Hery, królewskim synem. Chował się na Olimpie i wszyscy przepowiadali, że kiedyś
wyrośnie na bardzo mądrego boga. Kochał matkę i ujął się za nią wówczas, gdy Dzeus
powiesił Herę za ręce u szczytu Olimpu. Ojciec w gniewie zrzucił go na ziemię. Hefajstos
leciał przez dzień cały, aż nocą, niby meteor, spadł na wyspę Lemnos z połamanymi nogami.
Zaopiekowała się nim bogini morska Tetyda i zaniosła do swego domu z korali, gdzie światło
przenika przez modre zwierciadło wód. Wielkie algi pną się po ścianach groty, a duchy
morskie grają na muszlach.
Wracał do zdrowia. Srebrnonogim boginkom, z wdzięczności za opiekę, wyrabiał
cudowne ozdoby: naszyjniki tak delikatne, jakby były z puchu piany morskiej, naramienniki,
pierścienie, diademy, a wszystko to błyszczało w szmaragdowej głębinie niby migotanie
zatopionych gwiazd. Przez dziewięć lat tak żył, aż zapomnieli o nim i ojciec, i matka, i cały
Olimp. Wszyscy byli przekonani, że zginął gdzieś w przestworzach oceanu. On zaś nie chciał
wracać do świata, z którego tak boleśnie go wygnano.
Dopiero Bachus, bóg wina, spoił go raz, wsadził na osła i sprowadził na Olimp.
Radość była ogromna. Wiedziano bowiem, że z Hefajstosa w potrzebie jest dobry towarzysz,
dowcipny i mądry, a przede wszystkim taki pożyteczny: wszystko zrobi i wszystko naprawi.
Dzeus, chcąc go uczcić i wynagrodzić dawne krzywdy, dał mu za żonę najpiękniejszą
boginię, Afrodytę.
Ale nie było to szczęśliwe małżeństwo. Bogini piękności nie mogła się pogodzić z
trybem życia swego męża. Ona lubiła świat, bogów i ludzi, on tylko swoją kuźnię, ona chciała
być wszędzie tam, gdzie wesele i pląsy, on poza pracą nie znał innych rozkoszy; wyrabiał
najcudowniejsze klejnoty, a sam chodził jak ostatni niewolnik, wiecznie osmolony i brudny.
Nie pomyślano tylko o jednej rzeczy: że Hefajstos był niegdyś młody, piękny i radosny, jak
wszyscy bogowie, a dopiero potem stał się opuszczony i ponury. A że mu Dzeus dał za żonę
najpiękniejszą boginię, to uważał za nowe szyderstwo ze swojej brzydoty.
Hefajstos był bogiem ognia, tej dźwigni wszelkiego postępu. Kochał ludzkość i uczył
ją obrabiania metali i wykonywania dzieł sztuki. Czczono go szczególnie na wyspie Lemnos.
Tam był, jak się zdaje, najstarszy ośrodek kultu Hefajstosa, związany z wulkanem, który na
tej wyspie od najdawniejszych czasów był czynny i wygasł dopiero za Aleksandra Wielkiego.
Lemnijczycy utrzymywali, że właśnie w głębi tej góry ognistej znajduje się kuźnia Hefajstosa.
W Atenach obchodzono w październiku Chalkeje — święto kowali. Na cześć
Hefajstosa odbywały się lampadoforie — bieg z pochodniami. Piesi i konni nieśli pochodnie i
zwyciężał ten, kto z płonącą pochodnią pierwszy dobiegł do celu. Składano bogu ognia ofiary
całopalne.
W sztuce przedstawiano Hefajstosa jako muskularnego, brodatego mężczyznę, a dając
mu siedzącą postawę, ukrywano jego kalectwo. Zwykle ma przy sobie młot lub inny
przedmiot wskazujący na zawód kowala.
Afrodyta (Wenus)
Afrodyta nie miała ani ojca, ani matki. Mimo to nie uważała się za biedną sierotę.
Pewnego bardzo pięknego poranku wyłoniła się po prostu z piany morskiej, niedaleko Cypru.
Widocznie jej oczekiwano, albowiem na brzegu powitały ją Wdzięki, Uśmiechy, Igraszki,
wesołe i miłe bóstewka, które odtąd pozostały w jej orszaku. Z każdym krokiem Afrodyty
wyrastały pod jej stopami najcudowniejsze kwiaty. Służebnice wytarły jej ciało, namaściły
wonnymi olejkami, wykręciły wilgotne włosy i ubrały. Na głowę włożyły złotą koronę, w
uszy wpięły kolczyki z pereł, na piersiach zawiesiły naszyjnik ze szmaragdów. Odziały ją w
koszulę tak delikatną jak mgła i w płaszcz tak barwny jak tęcza. Potem sprowadziły śliczny
wózek wykładany szylkretem i zaprzęgły doń gołębie. W ten sposób bogini piękności
pojechała na Olimp. Za jej zjawieniem się o spiżowe ściany Dzeusowego pałacu obiło się
wielkie aa! wszystkich bogów, aż zazdrość ukąsiła w samo serce Herę, panią nieba, Atenę,
wyniosłą królową mądrości, i inne boginie, które, szepcąc między sobą, zmawiały się, jak by
poskromić tę przybłędę.
Lecz nic jej nie uczyniły, albowiem wszystkich podbiła swym wdziękiem. A miała na
sobie przepaskę cudowną, która sprawiała, że wszystkie serca stawały się jej uległe i
posłuszne. Została boginią miłości. Lecz wpierw sama się zakochała i poznała tego uczucia
wszystkie słodycze i wszystkie cierpienia.
Wybrańcem jej serca był Adonis, piękny myśliwy. Bogini, przyzwyczajona do
wygodnego życia, wstawała skoro świt, aby towarzyszyć Adonisowi na polowaniu. Delikatne
stopy krwawiła o ciernie i kamienie, jej lekkie szaty darły się wśród gąszczów leśnych.
Pewnego dnia, pod cedrami na szczytach Libanu, poszarpał Adonisa dzik. Za późno przybyła
bogini z pomocą. Adonis schylił głowę w jej białe ramiona i wyzionął ducha. Afrodyta polała
krew kochanka nektarem i krew czerwona zamieniła się w kwiat zwany anemonem.
Niepocieszona bogini poszła do Dzeusa z prośbą, by kazał wyprowadzić duszę
kochanka z podziemi i oblekł ją w dawne piękne ciało. Spełniono jej życzenie i odtąd Adonis
sześć miesięcy spędzał przy Afrodycie, a na drugą połowę roku wracał do Hadesu. Oddawano
mu cześć boską. Ośmiodniowe święto Adoniów było zarazem smutne i wesołe. Przez
pierwsze cztery dni opłakiwano jego śmierć nad sztucznym grobem, w którym leżała
drewniana figura, a przez następne cztery obnoszono jego posągi głosząc zmartwychwstanie
młodzieńca. Po domach ustawiano “ogródki Adonisa", wazoniki z roślinami, które, jak
rzeżucha, szybko wschodzą i prędko więdną — symbol przemijającej młodości lub lata
ginącego pod srebrną kosą zimy.
Afrodyta najchętniej przebywała na Cyprze, wyspie, która widziała jej narodziny. W
Pafos miała sławną świątynię, gdzie opowiadano cud, jaki zdarzył się za sprawą bogini w
domu Pigmaliona.
Był to król Cypru, który zamiast państwem zajmował się sztuką rzeźbiarską. Chcąc
wcielić swoje marzenia w kamień, wyrzeźbił kobietę tak cudną, jakiej nie było na ziemi. I
zakochał się w niej, i cierpiał, albowiem marmur nie mógł doń ani przemówić, ani się
uśmiechnąć, ani mu podać dłoni. Gdy tak raz zatopił się cały w swej miłości i w swoim
cierpieniu, poczuł, że czyjaś ręka dotyka jego ramienia. Obejrzał się: przed nim stał ukochany
posąg, łaską Afrodyty zmieniony w żywą kobietę. Nazywała się ona odtąd Galatea. Pigmalion
uczynił ją swoją żoną i królową, a ona dała mu syna, Pafosa, który założył miasto swego
imienia i zbudował w nim wspaniałą świątynię dobrej bogini.
Wyobrażano sobie, że bogini miłości buja po powietrzu na wozie zaprzężonym w
gołębie:
...której ciche wozy
Przez błękit gołąb niósł i gołębica —
jak powiada Słowacki w Beniowskim. Była boginią kwiatów, ogrodów, gajów i wiosny.
Święta Afrodyty obchodzono zwykle na wiosnę, nocą, w ogrodach, z tańcami i
śpiewami. Rzadko tylko zabijano dla niej na ofiarę zwierzęta (zające, kozy, prosięta).
Mówiono, że krwawych ofiar nie lubi i że w swej świątyni na górze Eryks, na Sycylii, sama
co noc zmywa ołtarz ze śladów krwi garścią trawy zwilżonej rosą. Palono dla niej wonne
kadzidła i poświęcano jej róże, jabłka, granaty, mirty.
Pochwałę tej wielkiej bogini, pani wszystkotworzącej miłości, wyśpiewał w wierszach
natchnionych poeta łaciński Lukrecjusz (I wiek przed n. e.) na wstępie swego poematu
filozoficznego pt. O przyrodzie rzeczy: “Matko narodu rzymskiego, rozkoszy ludzi i bogów,
łaskawa Wenus! Ty morze żeglarskie pod gwiazdami niebieskimi leżące, ty ziemię plony
rodzącą nawiedzasz, albowiem dzięki tobie powstaje wszystko, co żyje, i tylko dzięki tobie
ogląda światło słońca. Gdy się pojawisz, uciekają wiatry i chmury niebieskie, pod nogi ci
ściele ziemia miękkie kwiaty, do ciebie śmieją się mórz roztocza i niebo lśni ku tobie
światłością szeroką. Albowiem skoro rozewrą się wrota wiosny i powieje rodne tchnienie
zefirów, ciebie, bogini, najpierw ptaki powietrzne zwiastują; niesforne bydlęta skaczą po
łąkach wesołych i przepływają rwące potoki, gdyż wszystko idzie, posłuszne, za twoim
urokiem. Przez morza i góry, i rzeki wezbrane, i przez liściaste domy ptaków, i przez pola
zielone, powszędy przelata tchnienie twojej miłości. Ty jedna rządzisz wszechświatem, bez
ciebie ani dzień jeden nie zarumieni się świtem, bez ciebie nie rodzi się nic, co jest radosne
lub miłe".
W najdawniejszych czasach przedstawiano Afrodytę, jak zresztą wszystkie boginie, w
długiej, do kostek sięgającej szacie; w ręce trzymała jakiś owoc lub kwiat, u stóp jej siedziały
gołębie. Począwszy od IV wieku przed n. e. jawi się Afrodyta w sztuce greckiej naga lub do
połowy obnażona, zwykle w kąpieli lub jako Anadiomene, tj. “wychodząca z morza", a więc
w chwili swych cudownych narodzin. Najpiękniejszy posąg bogini miłości był dziełem
ateńskiego rzeźbiarza Praksytelesa (IV wiek przed n. e.). Oryginał się nie zachował, lecz
przetrwał w niezliczonych kopiach. Postać Afrodyty odtwarzali z równym zamiłowaniem i
malarze starożytni. Na freskach pompejańskich widzimy ją łowiącą ryby na wędkę lub
płynącą w muszli po morzu w otoczeniu małych Erosów.
Eros (Amor)
Kim jest właściwie Eros i jak wygląda? Czy jest chłopczykiem figlarnym, który z
malutkim łukiem i strzałeczkami uwija się po świecie na motylich skrzydełkach? Czy też jest
to bóg potężny i wielki, a starszy od Dzeusa i Kronosa? Właściwie i jedno, i drugie, albowiem
w różnych epokach rozmaicie go sobie wyobrażano.
Od niepamiętnych czasów, zanim jeszcze Grecy zajęli swe późniejsze siedziby, czcił
go jakiś bliżej nam nie znany lud w beockich Tespiach, w Parion nad Hellespontem i w
Leuktrach w Lakonii, gdyż wszędzie tam spotykamy ślady jego prastarego kultu. W Tespiach
czczono go pod postacią nie obrobionego głazu, który był największą świętością w tym
mieście, i wierzono, że Eros jest synem boga urodzajów, Hermesa, i podziemnej bogini
Artemis. Hezjod zaś, jeden z najdawniejszych poetów greckich, który żył w Beocji, głosił, że
Eros należy do najstarszego pokolenia bogów, że zrodził się z Chaosu, razem z ziemią i
niebem.
Później górowało inne podanie. Oto Eros stał się synem i nieodłącznym towarzyszem
Afrodyty. Uważano go odtąd za najmłodszego z bogów, który nigdy nie miał czasu wyrosnąć
i dojrzeć: pozostał na zawsze małym chłopcem i psotnym łobuzem.
Kupido, bożku zuchwały,
Składny do łuczku i śmiały...
śpiewano u nas w XVII wieku, podczas zabaw tanecznych.
Dzeus, przewidując złośliwą naturę bożka, chciał go uśmiercić zaraz po narodzeniu,
lecz Afrodyta ukryła dziecko w lasach, gdzie żywiło się mlekiem lwicy i tygrysicy. Były to
plotki, które wymyślali o nim zawiedzeni w miłości, oskarżając go, że ich serca przeszył
jadowitą strzałą. Ale wszyscy inni sławili go raczej jako tego, który życie ludzkie ozdabia
kwiatami najpiękniejszych uczuć. Kochała się w nim poezja. Poeta Agaton taką wypowiada
pochwałę Erosa: “On chłody serc ludzkich rozprasza, on je ciepłem okrasza; on łagodność
pomnaża, gwałtowność umarza; on rozbudza przyjaźń, ostudza nieprzyjaźń; dla dobrych
łaskawy, dla mądrych ciekawy; on dla bogów cud, dla straconych dziw, dla wybranych skarb.
W nim jest wykwintny wdzięk, w nim źródło powabów pieściwych, on rozkosznego
rozemdlenia bóg. On o dobrych dba, on odtrąca złych. Czy troska, czy trwoga, czy serce coś
marzy, czy rozum coś waży, on wtedy sterownik, doradca i zbawca najlepszy. On bogów radością,
on ludzi pięknością, ozdobą..."*
Była sobie raz królewna i nazywała się Psyche, co po grecku znaczy: dusza. Była tak
piękna, że poddani modlili się do niej zapominając o Afrodycie. Zagniewana bogini wezwała
Erosa i kazała mu w sercu Psyche obudzić miłość do najszkaradniejszego potwora, jaki się
znajdzie na ziemi. Lecz Eros, ujrzawszy dziewczynę, sam się zakochał i dał jej pałac
cudowny. Przychodził do niej nocą i upominał, aby nigdy nie starała się poznać, kim on jest,
bo gdy jego twarz zobaczy, zaczną się dla niej dni niedoli. Siostry, którym to opowiadała,
szydziły z niej, mówiąc, że jej kochanek jest zapewne okropnym smokiem. Mówiły tak, gdyż
zazdrościły jej bogactw i splendoru. Ale Psyche uwierzyła. Nie mogąc przełamać ciekawości,
pewnej nocy, gdy Eros spał, zapaliła lampę oliwną i podeszła do łóżka. Olśniona nieziemską
pięknością, zadrżała i kropla gorącej oliwy spadła z kaganka na obnażone ramię boga. Eros
obudził się i znikł. Znikł również pałac cudowny i królewna została sama na dzikiej, pustej
skale. Afrodyta mściła się na niej zsyłając zgryzotę i ból, i mękę. Ale Eros, który kochał ją
zawsze, niósł jej pomoc i pociechę. Na koniec Dzeus ulitował się nad parą kochanków i przyjął
Psyche na Olimp, gdzie odbyły się jej zaślubiny z bogiem miłości.*
Dopiero w V wieku przed n. e. pojawia się Eros w sztuce. Najpierw jako pacholę,
jeszcze bez skrzydeł, z kwiatem, lirą lub wieńcem. Później dostaje skrzydła, łuk i strzały. Od
końca IV wieku przemienia się w chłopaka i nagle, zamiast jednego, widzimy całą gromadę
tych bożków, które zapełniają malowidła i płaskorzeźby. Są to bawiące się dzieci: biegną za
kołem, łapią motyle, łowią ryby na wędkę, latają w powietrzu, towarzyszą ze wścibstwem
wszystkim bogom i bohaterom, płatają im psoty, przedrzeźniają rozmaite zajęcia ludzkie.
Czasem, niby małe ptaszki, zamyka się je w klatce i wystawia na sprzedaż jak kanarki.
* Platon: Uczta. Przekład Władysława Witwickiego.
* Zob. Apulejusz Madaureńczyk: Metamorfozy albo Złoty Osioł. Przekład E. Jędrkiewicza. Lwów 1924. — Jerzy
Żuławski przerobił ten mit oryginalnie w obrazie scenicznym pt. Eros i Psyche, a Ludomir Różycki na operę.
Charyty (Gracje)
Charyty są boginiami pogodnego wdzięku i radosnych uroków. Za ich sprawą
powstaje wszystko, co miłe i nadobne. Młodzieńcy i dziewczęta zawdzięczają im urodę, a
najpiękniejsze źródła mają wody tak jasne i przejrzyste dlatego, że charyty się kiedyś w nich
kąpały. One są mistrzyniami ceremonii na Olimpie i urządzają biesiady bogów. One
upiększają życie człowieka. Gdziekolwiek ludzie zbiorą się na tańce, zabawę, ucztę, tam
jawią się niewidzialne charyty, wnoszą serdeczną pogodę, swobodną uciechę i przestrzegają,
by nie przekraczano granic wesela, które wówczas może się zamienić w ponure rozpasanie.
Lubią towarzystwo boga wina, Dionizosa, i na ich cześć spełnia się przy stole pierwsze
puchary. Rozmiłowane w śpiewie, przestają chętnie z muzami i garną się do Apollina, gdy
tylko weźmie cytrę w swe boskie ręce. Służą Afrodycie. Co rano, po kąpieli, namaszczają ją
olejkami, przygotowują dla niej pachnące szaty i wieńczą ją kwiatami, że z ich rąk miękkich
wychodzi piękna, świeża, wesoła — prawdziwa “radość bogów i ludzi".
Prastary kult charyt istniał w mieście beockim Orchomenos. Przez długie wieki nie
miały one tam innych posągów prócz nie obrobionych kamieni, które były w wielkim
poszanowaniu, gdyż opowiadano o nich, że niegdyś spadły z nieba. Ku czci dobrych bogiń
obchodzono święto Charitezje z muzycznymi popisami i nocnymi tańcami, po czym
rozdawano ludowi ciastka pszeniczne z miodem.
Zwykle wymieniano trzy charyty: Eufrozyne, Taleja, Aglaja. Przedstawiano je jako
urodziwe dziewczęta, w dawniejszej sztuce pięknie wystrojone, później nago. Trzymają się
zwykle za ręce, jakby do tańca. W Atenach u wejścia na Akropol stała grupa charyt, dzieło
Sokratesa, z czasów, gdy filozof zajmował się jeszcze robotą rzeźbiarską w pracowni swego
ojca, Sofroniska.
Jako atrybuty mają charyty: różę, mirt, instrumenty muzyczne, jabłko lub flakonik z
wonnym olejkiem, czasem kłosy lub maki.
Ares (Mars)
Ares był synem Dzeusa i Hery. Jako dziecko nie objawiał żadnych zdolności, więc
oddano go na wychowanie jednemu z tytanów. Mistrz sam nic nie umiał i zaprawiał ucznia
jedynie do ćwiczeń fizycznych. Wyrobił mu silne muskuły i wpoił przekonanie, że
najpiękniejszym zajęciem jest wojna. Ares zamówił u Hefajstosa cały arsenał mieczów, tarcz
i włóczni i zeszedł na ziemię. Ludzie nie znali dotychczas wojennego rzemiosła. Zabijali się
w sposób nader nieumiejętny. W razie sporu brali kije lub kamienie, a ich walki odznaczały
się brakiem wszelkiego ładu. Najzacieklejsze waśnie kończyły się kilku guzami.
Wojowniczymi czynił ich strach lub interes. Dopiero Ares nauczył ich bezinteresownego
bohaterstwa i stali się okrutni. Sporządzili sobie broń na podobieństwo tej, którą im pokazał, i
zmienili się w żołnierzy. Odtąd wojna nabrała właściwego znaczenia. Zorganizowane
okrucieństwo było zajęciem pięknym, zaszczytnym i korzystnym.
Gdy jednak wybuchł bunt gigantów i wszystkich bogów Dzeus powołał pod broń,
Ares nie dokonał nic godnego uwagi. Tak się przynajmniej zdawało, albowiem nikt go nie
widział tam, gdzie by się mógł przydać naprawdę. Dopiero po dokonanym zwycięstwie
zdumiał wszystkich hałaśliwym opowiadaniem o swych niebywałych przewagach. Aż
pewnego dnia znikł bez śladu. Hermes, który wszystko potrafi wyśledzić, znalazł go w
ciemnym lochu, gdzie zamknęli go dwaj zbóje. Przesiedział tam piętnaście miesięcy w
wielkiej nędzy i pohańbieniu. Długo nie pokazywał się na Olimpie. Upodobał sobie Trację,
kraj dzikich gór i jeszcze dzikszych ludzi, którym opowiadał o wojnie, o swoim męstwie i
swojej sile. Biegał wszędzie tam, gdzie słychać było szczęk oręża. Zakuty w zbroję stawał na
rydwanie, do którego zaprzęgały ogniste rumaki dwa bóstwa: Bojaźń i Strach, a Niezgoda i
Mord trzymały lejce. Rzucał się w największy wir bitwy, zabijał, tratował, łamał szeregi,
szczęśliwy, że walczy z ludźmi, nie z bogami.
Atena czuła do niego nieprzepartą odrazę. Szukała z nim zwady, aby go pokonać i
upokorzyć. Raz zadała mu włócznią dotkliwą ranę “w dołek brzucha", gdzie końce pasa
schodzą się ze sobą. Ares raniony tak wrzasnął, jakby wrzeszczało dziewięć lub dziesięć tysięcy
mężów, i wzniósł się do nieba niby chmura ciemna. Tam zasiadł obok Dzeusa i
wskazując na krew nieśmiertelną, co lała się obficie z rany, zaczął się skarżyć na ludzi i na
Atenę. Ale Dzeus spojrzał nań surowo i rzekł: “Ani się waż tu stękać. Jesteś mi najnieznośniejszym
z bogów. Zawsze ci tylko wojna w głowie". Ares zamilkł i poszedł szukać
lekarza niebiańskiego Pajeona, który na Olimpie pełnił służbę sanitarną. Ten przyłożył mu
leki do rany, która się wnet zagoiła. Potem umył się, przebrał i siadł cichutko przy stole
bogów.
Grecy żywili dla Aresa mniej więcej te same uczucia, co jego własny ojciec. Nie
stawiali mu świątyń i poza paru kapliczkami niepodobna stwierdzić jakiegoś bardziej
powszechnego kultu. Sztuka przedstawiała go jako młodego, silnego mężczyznę, czasem z
brodą i w pełnej zbroi, częściej nagiego i bez zarostu. Najpiękniejszym z zachowanych
posągów jest Ares Ludovisi: siedząc założył nogę na nogę i ręce wsparł na głowicy miecza,
spod nóg wychyla się mały Eros i figlarnie spogląda ku zamyślonemu Aresowi. Jest to jakby
ilustracja do słów filozofa Arystotelesa: “Wojownicy są przeważnie bardzo kochliwi".
BOGOWIE ŚWIATŁA I POWIETRZA
Helios (Sol)
We wszystkich religiach indoeuropejskich istniał kult słońca, ogromnej, życiodajnej
siły, zawartej w tym wielkim ognisku, które co dzień zapala się w różach jutrzenki i gaśnie w
szkarłatach zachodu. Grecy podzielili królestwo słoneczne między dwóch bogów: Apollo, pan
życia i śmierci, wyobrażał dobrą i wielką potęgę słońca; Helios zaś był woźnicą
wyjeżdżającym o świcie znad brzegów Oceanu, aby znów o zachodzie, po drugiej stronie
widnokręgu, zanurzyć się w falach tej rzeki otaczającej ziemię dokoła i orzeźwić siebie i
swoje konie chłodną kąpielą.
Miał on pałac cudowny, cały ze złota, pełen drogich kamieni i ozdób z kości
słoniowej. Podwoje srebrne, na których wyrzeźbiono rozmaite dziwne historie — otwierały
się wprost ku wielkiej sali, gdzie w purpurę odziany siedział na tronie ze złota Helios, w otoczeniu
Dni, Miesięcy, Lat i Stuleci, w koronie promienistej, tak jasny i błyszczący, że nawet
syn jego Faeton nie śmiał mu spojrzeć w oblicze, z obawy, by wzroku nie stracić.
A właśnie miał ważną i pilną sprawę do ojca. Od progu tedy przemówił. Oto na ziemi
drwią z niego, mówią, że nie jest synem słońca. Jeśli ojciec go kocha, niech mu powie całą
prawdę i niech spełni życzenie, z którym tu przyszedł. Helios odparł, że Faeton jest jego
dzieckiem, i nie pytając, czego by pragnął, przysiągł, że każde jego życzenie wypełni.
Wówczas młodzieniec prosił, aby mu zezwolił raz jeden wyjechać na wozie słonecznym.
Zatroskał się Helios i zaczął przedkładać chłopcu, że to rzecz bardzo niebezpieczna, bo
kierowanie wozem słońca jest trudem wielkim i wymaga wielkiej siły. Chłopak jednak nie
chciał ustąpić. Cofać się było za późno, dał bowiem Helios przysięgę.
Z promiennego pałacu słońca wyjechał Faeton na wozie ognistym i wzbił się pod
lazurowe sklepienie. Wnet poznały rumaki nieśmiertelne, że jakaś miękka i niewprawna dłoń
je prowadzi. Zboczyły zaraz ze swej drogi. Raz wznosiły się tak wysoko, że eter zaczynał
płonąć, to znów opadały tak nisko, że aż rzeki wysychały. Wtedy to Etiopom poczerniała
skóra, a zielone pola Afryki zmieniły się w pustynię. Ziemia, której ogień już palił
wnętrzności, jęknęła i, podniósłszy ręce do nieba, zaczęła wzywać pomocy Dzeusa. Król
bogów, widząc bożyca pędzącego na zbłąkanym rydwanie i konie spłoszone, raził go
piorunem. Faeton spadł z wozu do rzeki Erydanu. Tak zakończył swą podróż podniebną syn
złotowłosej Klymeny. Jego imię przetrwało w nazwie lekkiego powozu, który dziś wyszedł z
mody.
W Egipcie było “miasto słońca" — Heliopolis, z którym wiązano historię “ptaka
słonecznego" — Feniksa. Wielkości orła, miał na głowie czub szkarłatny, na szyi złociste
pióra, ogon biały, a oczy jak gwiazdy. Żył pięćset lat albo i więcej. Karmił się żywicą balsamicznych
roślin. Gdy czuł zbliżającą się śmierć, budował gniazdo z wonnych liści i ziół —
mirry, cynamonu, nardu — na szczycie palmy. W tym gnieździe umierał spalony przez
promienie słońca. Z jego kości rodził się nowy Feniks, który dorósłszy unosił swoje gniazdo
będące zarazem grobem ojca i składał je w świątyni słońca. Tacyt zapisuje w szóstej księdze
swoich Roczników, że za czasów Tyberiusza pojawił się w Egipcie Feniks, którego tam nie
widziano od dwustu kilkudziesięciu lat. Na monetach cesarza Trajana widzimy słonecznego
ptaka z nimbem dokoła głowy, z gałązką w szponach, a cesarz Konstantyn kazał go na swoich
monetach przedstawić siedzącego na szczycie góry i trzymającego w łapach jaje. Tak
zachodnie zorze kultu Heliosa rzuciły jeszcze pod koniec starożytności swój ostatni refleks.
Był zwyczaj wzywać Heliosa na świadka podczas przysięgi jako wszystkowidzące
bóstwo i modlić się doń o wschodzie i zachodzie słońca, ale nie miał on w Grecji ani świątyń,
ani licznych ołtarzy. Jedynie wyspa Rodos oddawała mu cześć przed wszystkimi innymi
bogami. U wjazdu do wyspy stał jego posąg, zaliczany do cudów świata, tzw. Kolos rodyjski.
Cały z brązu, wznosił się na wysokość trzydziestu metrów niby latarnia morska. Nogi spoczywały
na dwóch skałach u wejścia do portu, tak że okręty mogły swobodnie pod nim
przepływać. Wewnątrz schody prowadziły na sam szczyt pomnika, skąd roztaczał się rozległy
widok aż ku brzegom Syrii. Krótkie było jego istnienie: uległ trzęsieniu ziemi i rozbił się w
kawałki, które spadły do morza. Dopiero w r. 651 n. e. Arabowie, którzy zajęli Rodos,
sprzedali pozostałe resztki pewnemu Żydowi: on kazał je z wody wyłowić i wywiózł na
dziewięciuset wielbłądach.
Przedstawiano Heliosa jako młodego, pięknego mężczyznę w promienistej koronie na
głowie.
Eos (Aurora)
Zanim pojawi się na niebie złoty wóz słońca, znad brzegów Oceanu wyjeżdża na
lekkim rydwanie Eos, różanopalca bogini jutrzenki. Piękne oblicze młodej bogini jaśnieje
rumieńcem zorzy porannej, a wśród szarych świtów zakwita jej szata barwy szafranu.
W jakieś wiosenne rano ujrzała Eos z wysokości nieba urodziwego królewicza
Titonosa i zakochała się w nim, i zapragnęła go poślubić. Ale że był człowiekiem, uprosiła
wpierw Dzeusa, by mu dał nieśmiertelność. Lata mijały w szczęśliwym pożyciu małżonków,
gdy nagle Eos zauważyła zmianę: oto barki Titonosa pochyliły się, włosy stały się rzadkie i
siwe na skroniach, twarz, dawniej tak cudna, pokryła się zmarszczkami. Titonos starzał się z
każdym dniem bardziej. Gorzko płakała młoda bogini! Zapomniała bowiem prosić Dzeusa, by
wraz z nieśmiertelnością dał mu wieczną młodość. Nie było już rady. Titonos mając kilkaset
lat zgrzybiał zupełnie, zdziecinniał i stał się taki maleńki, że żona kładła go do kołyski i ze
wstydu przed bogami chowała za parawanem, skąd dochodziły jego słabe jęki i skomlenia. W
końcu Dzeus przemienił go w świerszcza.
Nieszczęśliwa w małżeństwie, nie doczekała się Eos również pociechy ze swego syna Memnona. Był
on piękny i silny, i mężny, ale spotkał Achillesa i poległ z jego ręki. Różanopalca bogini z płaczem przypadła do
nóg Dzeusa: “Ze wszystkich bogów — mówiła — jestem najniższa, bo nie mam nawet własnych świątyń na
świecie. Lecz nie przyszłam cię prosić ani o świątynie bogate, ani o dni świąteczne, ani o ołtarze. Oto syn mój
padł z ręki Achillesa. Spraw, najwyższy władco bogów, aby miał on jakąś cześć u ludzi, i w ten sposób złagodź
cierpienie matki". Wysłuchał Dzeus jej prośby i kiedy złożono ciało Memnona na stosie, spośród dymu i
płomieni wyleciały białe ptaki, które podzieliły się na dwa stada, po czym wróciły i stoczyły nad zwłokami
Memnona zacięty bój, składając w ten sposób na jego grobie ofiarę z własnej krwi.
W czasach cesarstwa rzymskiego związano z imieniem Memnona ciekawą legendę.
Oto na zachodnim brzegu Nilu, niedaleko Teb, było wielkie pole ruin, wśród których stały do
dziś zachowane dwa kolosalne posągi Amenofisa III. Podróżni, którzy je zwiedzali, zauważyli,
że gdy pierwsze blaski świtu padły na kamienne piersi posągu, słyszeć się dawały
jakieś dźwięki czy szmery. Pamięć o faraonach egipskich już przygasła i nikt nie umiał
odczytać napisów hieroglificznych, nazwano więc te statuy “kolosami Memnona" i wierzono,
że pod promieniami jutrzenki, które są jakby pocałunkiem matczynym, kamienie na chwilę
nabierają życia i odpowiadają głosem podobnym do jęku. Liczni podróżnicy zjeżdżali się, by
podziwiać to osobliwe zjawisko, i ryli na stopach kolosów swoje imiona i zachwyty, które my
dzisiaj czytać możemy.
Eos często przedstawiano w sztuce niosącą zwłoki Memnona i tego rodzaju
wyobrażenia chętnie umieszczano na nagrobkach. Poza tym widzimy ją na wozie, gdy
różanymi palcami otwiera wrota dnia; albo pod postacią nimfy, w wieńcu kwiatów, w ręce
trzyma pochodnię i róże sieje po ziemi.
Selene (Luna)
“Selene ma skrzydła przestronne, a blask, który rozsiewa po niebie, rodzi się z jej
głowy nieśmiertelnej i ogarnia całą ziemię. Poświatą swoją ozdabia wszystkie rzeczy, a jej
złota korona rozświetla ciemne powietrze. W połowie miesiąca boska Selene kąpie się w
Oceanie i, ubrana w szaty świetliste, zaprzęga jasne rumaki do wozu, z którego lecą dalekie
promienie. Wtedy moc jej największa, a jej światło staje się wróżbą dla ludzi". Tak śpiewa o
tej bogini jeden z hymnów greckich. Lecz powszechnie uważano Artemidę za boginię
księżyca, stąd kult Selene należał do rzadkości. W pewnych tylko miejscowościach oddawano
jej cześć w przekonaniu, że zsyła rosę, która w porze posuchy jest wybawicielką urodzajów.
Podania o niej były skąpe. Najbardziej znany jest mit o Endymionie.
Był to pasterz tak piękny, że Dzeus, nie chcąc, żeby zmarszczki zeszpeciły czystość
jego rysów, dał mu wieczną młodość. I jeszcze jedną rzecz dziwną: sen nieprzespany.
Endymion spał w grocie góry Latmos, nie budząc się nigdy, podobny do białego posągu z
marmuru. Pewnej nocy Selene, jadąc po niebie, ujrzała śpiącego Endymiona. Pokochała go i
odtąd ilekroć wyjeżdża na swym srebrnym wozie, zatrzymuje się nad grotą latmijską i długo
patrzy w oblicze pasterza. Mówią, że nieraz, w porze kiedy śpiewają słowiki — schodzi na
ziemię i gładząc złote włosy młodzieńca szepce nad nim zaklęcia, które go jednak obudzić nie
mogą.
Iris
Iris była pokojówką Hery. Pomagała królowej niebios przy nocnej i rannej toalecie i
ścieliła jej łóżko. Sama nie kładła się nigdy. Nie zdejmując trzewików i nie rozwiązując pasa
drzemała gdziekolwiek bądź, czujna na każde wołanie. Miała szerokie skrzydła i latała nawet
prędzej od Hermesa. Posyłano ją nieraz na ziemię i wówczas wyglądała tak, jak ją opisał
Słowacki w Królu Duchu:
...Irys, którą na świat znosi szklanny
Obłok... a tęcze świecące nad niwą
Tyle kolorów i słońc tyle mają,
Że ją nad ziemią na światłach trzymają...
Iris jako bogini tęczy rozpinała ów cudny łuk siedmiobarwny, co ziemię łączy z
niebem.
Dziwy niebieskie
Gdy Grek spojrzał na niebo wyiskrzone gwiazdami, jeśli nie był uczonym, nie myślał
o astronomii, lecz widział wiele rzeczy dziwnych: historie bogów i bohaterów, wyhaftowane
tymi migotliwymi światełkami, które Noc, milcząca bogini, wysypuje z zanadrza swej czarnej
szaty. Gwiazdy bowiem były pochodzenia boskiego. Przysięgano na nie i wzywano je na
świadectwo w ważnych sporach. Każda gwiazda była niegdyś bożkiem lub boginką — śliczne
potomstwo jednego z tytanów, Astrajosa. Lecz zbuntowawszy się przeciw Dzeusowi uległy te
bóstwa przeraźliwej mocy jego piorunów i zdruzgotane rozsypały się po firmamencie pyłem
świetlistym. Liczba gwiazd wzrastała, gdyż wola bogów umieszczała w ich gronie rozmaitych
bohaterów, nimfy, a nawet przedmioty martwe.
Oto Wielka Niedźwiedzica. Za życia była piękną królewną i mieszkała w Arkadii, a
nazywała się Kallisto. Artemida kochała ją bardzo i przyjęła do swego orszaku. Ale
dziewczyna nadużyła zaufania czystej bogini i potajemnie widywała się z Dzeusem. Gdy
Artemida o tym się dowiedziała, zamieniła ją w niedźwiedzicę. Dzeus nie mógł znieść
żałosnego widoku swej kochanki, która teraz, pokryta grubym futrem, chodziła na czterech
łapach i pomrukiwała dziko. Zabrał ją więc do nieba, gdzie błyszczy siedmiu jasnymi
gwiazdami.
Nie opodal jest konstelacja Małej Niedźwiedzicy, którą Grecy nazywali Kynosura.
Była to jedna z piastunek Dzeusa. Gdy skończył się bieg jej życia, wdzięczny wychowanek
przeniósł ją na sklepienie niebieskie. Trwa zawsze na jednym miejscu i jako Gwiazda Polarna
żeglarzom wskazuje drogę. Między tymi dwiema konstelacjami wije się Smok do wielkiej
rzeki podobny, a w otwartej paszczy jarzy się jedna gwiazda biała. Na ziemi pilnował ogrodu
Hesperyd, póki go Herakles nie zabił. Męka jego nigdy się nie kończy, albowiem przy nim
widać klęczącego olbrzyma, który go dusi.
Tuż obok jaśnieje Wieniec z dziewięciu gwiazd uwity. Zdobił niegdyś głowę
jasnowłosej Ariadny, królewny kreteńskiej. Jak wiadomo, poślubił ją Dionizos, a w dzień
wesela zdjął jej wieniec i na niebie zawiesił.
Nieco z dala stoi Panna z kłosem w dłoni. Póki na ziemi panowały spokój, miłość i
zgoda, nie gardziła niebiańska dziewica towarzystwem ludzi śmiertelnych. Nazywano ją
Sprawiedliwością. Kiedy po złotym wieku nastał srebrny, rzadziej widywano ją wśród
mieszkań ludzkich. Czasem, wieczorami, schodziła z gór i przypominała nowemu pokoleniu
cnotę minionej epoki. Skoro jednak z nadejściem wieku żelaznego serca ludzkie stały się złe i
nielitościwe, Dziewica wzeszła na niebo, aby już nigdy nie wrócić.
Dwie jasne gwiazdy, blisko siebie świecące — to Kastor i Polideukes, dwaj bliźni
bracia, którzy tak się kochali, że i po śmierci chcieli być zawsze razem. Kasjopea
rozkrzyżowała ręce jakby w rozpaczy o córkę Andromedę, która tuż obok świeci jasno, jak
wówczas, kiedy przykuta do ciemnej skały leżała nad brzegiem morza czekając w trwodze na
smoka, co ją miał pożreć. Nad nią pomyka w przestrzeni wszechświata koń skrzydlaty, Pegaz,
a świetlany bohater Perseusz biegnie na ratunek Andromedy.
W przeciwną stronę kroczy wielki łowca Orion. Był to mąż cudnej urody i tak
olbrzymiej postawy, że stąpając po dnie morza, miał głowę ponad falami. Mówią, że na jego
widok serce Artemidy, nie znające drgnień miłosnych, zadrżało. Dziewicza bogini myślała
nawet o małżeństwie. Ale Skorpion pozbawił go życia. (O, patrzcie, tam spod liści wieńca
Ariadny wystaje zdradzieckie żądło Skorpiona!) Orion i wśród gwiazd nie zapomniał łowów.
Z podniesionym oszczepem, cały nagi, z cudną gwiaździstą przepaską dokoła bioder, goni
Zająca, który mu spod nóg umyka. Za nim biegnie jego wierny Pies, w którego pysku gore
jedna z najwspanialszych gwiazd, Syriusz.
Zebrane w gromadkę siedmiu gwiazd trzymają się razem Plejady, córki Atlasa.
Wszystkie były żonami bogów, wszystkie urodziły sławnych synów, a po chwalebnym życiu
przeszły na sklepienie niebieskie, gdzie swoim zjawieniem się w maju zapowiadają wiosnę i
czas bezpiecznej żeglugi. Patrzyła na nie poetka grecka Safona w pewną noc bezsenną, która
wiecznie trwa w jej wierszu:
Zaszedł księżyc i zaszły Plejady
Już północ...
Na sklepieniu niebieskim zebrano wszystko, co było kiedyś drogie bogom lub herosom. Lutnia, którą
Hermes sporządził ze skorupy żółwia; Strzała, którą wypuścił z łuku malutki Apollo; Orzeł, który porwał
Ganimedesa; Delfin, ów Delfin przemyślny, który namówił oporną Amfitrytę, aby została żoną Posejdona;
nawet Osły, których krzyk przeraził gigantów, gdy wpadły między szeregi walczących niosąc Dionizosa i
satyrów. A tam daleko, po cichych przestworzach żegluje okręt Argo, który wiózł Jazona na wyprawę po złote
runo.
Oto co widział Grek, ile razy leżąc w miękkiej trawie, w noc wiosenną, gdy świdwy
trzęsły się od śpiewu słowików, patrzył na rozgwieżdżone niebo. Z zapartym tchem śledził
zawikłane historie bogów, które fantazja jego przodków wypisała na nieobjętym obszarze
nocy.
Wiatry
Mówiono, że wiatry są boskiego pochodzenia, lecz nie wszyscy byli zgodni w
podaniach o ich rodzie i miejscu zamieszkania.
Boreasz, Notos, Zefir i Euros, bogowie czterech głównych wiatrów: północnego,
południowego, wschodniego i zachodniego — uchodzili za synów Astrajosa i bogini jutrzenki
Eos. Natomiast groźne wichury, wyobrażone pod postacią harpij, potworów o głowie kobiecej
i ciele drapieżnego ptaka — były dziećmi Taumasa i Elektry; a te najgorsze, nawałnice,
cyklony, trąby powietrzne kręcące statkiem na morzu, póki go nie roztrzaskają o skały
przybrzeżne — to potomstwo Tyfona, którego ongi Dzeus w strasznej walce pokonał.
Najczęściej za ojczyznę wiatrów uważano Trację, kraj dzikich gór pokrytych
śniegami. Tam przede wszystkim Boreasz ma swój pałac podniebny, a w jego sąsiedztwie po
różnych pieczarach mieszkają inne wiatry. Boreasz jest z nich najsilniejszy i najbardziej
groźny. Z przeraźliwym wrzaskiem rzuca się na morze, wzdyma fale, rozbija je w białą pianę,
niesie burze i mróz, co rzeki lodem ścina.
Zefir, który przychodzi ze wschodu, jest najbardziej łagodny. Od morza idzie jego
wilgotne tchnienie i on jest zwiastunem wiosny. Ożywiający chłód niesie wśród lata i z jego
pomocą rosną drzewa i kwiaty rozkwitają. Zlatuje na swych skrzydłach delikatnych bez
szmeru prawie i przesuwa się nad ziemią, jakby ją całował muśnięciem swych ciepłych warg.
Z Odysei Homera poszła inna jeszcze powieść o wiatrach. Istniała mianowicie jakaś
kraina baśniowa, Eolia, której starożytni szukali na jednej z Wysp Liparyjskich, na północ od
Sycylii. Eolia była wyspą pływającą, której wokoło strzegły wały spiżowe. Na niej mieszkał
Eol (Ajolos), umiłowany przyjaciel bogów, król wiatrów. Miał on dzieci dwanaścioro: sześć
córek i sześciu synów. Pożenił ich ze sobą, aby się z nimi nie rozstawać. Żyli tedy w
“wonnych gmachach", w dostatku i szczęściu. Dzeus oddał mu pod straż wszystkie wiatry:
raz je ucisza, to znów dąć im każe. Musi jednak wciąż czuwać nad nimi, bo inaczej
wyrwawszy się z więzów mogłyby ziemię i niebo przewrócić do góry nogami.
Kult wiatrów był rozpowszechniony, zwłaszcza wśród rolników i żeglarzy. Składano
im w ofierze koguty, czarne barany, budowano świątyńki, kaplice, najchętniej nad brzegiem
morza. W sztuce, zwłaszcza w płaskorzeźbach i malowidłach, przedstawiano bądź poszczególne
postaci, bądź mity, które się łączyły z bogami wiatrów. Najsławniejszym pomnikiem
jest ośmioboczna Wieża Wiatrów w Atenach, ozdobiona fryzem z wyobrażeniem ośmiu
wiatrów. W tym budynku mieściło się horologium — zegar wodny, wskazujący dokładny
czas. Od Wieży Wiatrów biegnie dziś w Atenach ruchliwa i malownicza ulica Eola.
BOGOWIE ZIEMSCY
Hestia (Westa)
Najświętszym miejscem w każdym domu greckim było ognisko. W czasach
najdawniejszych stało ono w głównej świetlicy, w megaronie, między czterema słupami, a
dym uchodził przez otwór w pułapie. Każdy przybysz, gość lub zbieg, o ile nie był pewny dobrego
przyjęcia, chwytał się brzegu ogniska i to wystarczało, aby go uważano odtąd za
stojącego pod opieką bogów. Nie wolno go było zabić ni w jakikolwiek sposób skrzywdzić:
był bezpieczny, jakby się znajdował w świątyni.
Tę tak zwyczajną kupę cegieł, kamieni i zardzewiałych rusztów zmieniała w dostojny
ołtarz obecność bóstwa. Opiekunką tej świątyni domowej była Hestia, najstarsza córka
Kronosa i Rei, siostra Dzeusa i Hery. Ślubowała dziewictwo i nie miała własnej rodziny, ona,
co stała na straży wszystkich innych rodzin. Była jakby uosobieniem gospodyni domu:
przyjmowała pannę młodą i wprowadzała ją do nowej zagrody. Gdy bowiem młoda małżonka
wkraczała w progi męża, szła na przedzie jej matka, niosąc w ręce pochodnię zapaloną przy
własnym ognisku domowym i tą pochodnią rozniecała zarzewie na ognisku córki i zięcia.
Gospodynie domu miały szczególne nabożeństwo do swej patronki. Przez całe życie
oczekiwały od niej wszelkich dobrodziejstw, a umierając zlecały jej opiece swoje sieroty. Tak
zaś wielkie i ogólne było poszanowanie tej dobroczynnej bogini, że we wszystkich
modlitwach jej imię kładziono na pierwszym miejscu. Ilekroć kto wyjeżdżał z domu, prosił
Hestię, żeby mu dała wrócić szczęśliwie do progów rodzinnych; gdy wracał, witał ją
modlitwą dziękczynną. W piąty dzień po narodzeniu dziecka obnoszono je dokoła ogniska,
oddając w opiekę Hestii, a była to doniosła uroczystość, połączona z nadaniem imienia.
W oczach starożytnych gmina, miasto lub państwo były tylko rozszerzoną rodziną,
przeto wszystkie te zrzeszenia społeczne miały również swe ogniska święte. Niejednokrotnie
był to “ogień wieczny", który wciąż podsycano, aby nigdy nie zagasł. Płonął on w jednym z
budynków publicznych, zwykle w ratuszu, a kapłanami Hestii byli najwyżsi urzędnicy. Gdy
wysyłano kolonistów do założenia nowych siedzib na dalekich wybrzeżach, dawano im
żagiew zapaloną u ogniska Hestii w rodzinnym mieście, aby ten sam płomień ogrzewał ich i
na obczyźnie, aby ci sami bogowie opiekowali się nimi i pod obcym niebem.
Hestia nie potrzebowała świątyń ani ołtarzy. Świątynią jej był każdy dom, ołtarzem każde ognisko
domowe. Gdy spośród suchych gałęzi strzelał jasny płomień, był on zarazem jakby wizerunkiem samej bogini.
Dlatego posągi jej są bardzo rzadkie. Przedstawiana bywa jako poważna niewiasta, w postawie siedzącej lub
stojącej, w szatach matrony, zawsze spokojna, o łagodnym spojrzeniu.
Demeter (Ceres)
W poszarpanej szacie, z rozwiązanymi włosami, pełnymi prochu i popiołu, idzie
żałobna i smutna starożytna mater dolorosa — Demeter. Wyschły w jej ręku kłosy zboża i
zwiądł czerwony kwiat maku. Przymglone oczy, w których już łez nie ma, wloką się z
przedmiotu na przedmiot, zawiedzione i bezradne. Matka szuka zaginionej córki.
Oto zostawiła ją na łące, nad brzegiem Oceanu, bawiącą się z nimfami. Odchodząc
zabroniła jej zbierać narcyzów, kwiatów zwodniczych, poświęconych bóstwom podziemnym.
Persefona była posłuszna. Zrywała tulipany, dźwigające na krępej łodyżce kielich żółty lub
purpurowy, hiacynty, w których pachnie dusza pięknego młodzieńca, i ciche, dobre fiołki, i
niebieskie oczka niezapominajek, a z daleka omijała narcyzy, albowiem — jak mówiła matka
— w ich białych płatkach śpi pragnienie, a ich woń odwraca myśli od nieba. Wtem ziemia
wydała kwiat, jakiego słońce nigdy nie widziało. Z jednego korzenia wyrastało sto głów,
rozgorzałych złotem przykoronków, a karbowane brzegi białych płatków płonęły jasnym
szkarłatem. Cudowna woń napełniła niebo, ziemię, przeniknęła do słonej głębiny morza, aż
wszystkie nereidy podniosły się ze swych szmaragdowych łóżek i zawołały: “Ach!"
Persefona obejrzała się wokoło, czy jej nikt nie widzi, i prędko zerwała kwiat. Upiła się jego zapachem,
oczy jej zaszły mgłą i ciemność ogarnęła duszę. Wtedy rozwarła się ziemia i Hades, bóg piekieł, porwał
Persefonę na wozie zaprzężonym w czarne rumaki. Gdy się ocknęła, wołała, krzyczała. Żaden bóg nie słyszał jej
głosu, żadna z nimf, z którymi bawiła się na łące, nie nadbiegła z pomocą. Tylko mała Kiane, rusałka wodna,
rozłożyła słabiutkie ręce, chcąc zagrodzić drogę gwałcicielowi. Ale czarne rumaki przeleciały nad nią, boginka
zalała się łzami i rozpłynęła w strumień. Otoczeni chmurą pędzili ze świstem huraganu ponad ziemią i morzem.
Z oczu Persefony znikły znajome wybrzeża, wysypały się kwiaty z jej trzcinowego koszyka, wreszcie otwarła
się czeluść Tartaru.
Na próżno matka pytała o nią każdego przechodnia. Ani bóg, ani człowiek, ani ptak
żaden nie podał jej wieści o córce. Błądziła po wszystkich lądach i morzach. Nocą zapalała
pochodnię i przy jej czerwonym blasku przeszukiwała załomy skał, uroczyska leśne, zakamarki
starych świątyń, dziuple drzew spróchniałych. Przez dziewięć dni i dziewięć nocy
szukała Persefony i nie było na ziemi kąta, do którego zajrzałaby rozpacz matki.
Na koniec, utrudzona i bezradna, przywlokła się do Eleuzis nad Zatoką Salamińską i usiadła przy
Dziewiczej Krynicy. Kamień, na którym spoczęła, nazwano Skałą Smutku, a źródło Pięknem, albowiem jej łzy
były jak perły. Właśnie w tym czasie szły po wodę do krynicy córki króla Keleosa. Spostrzegły biedną staruszkę
w łachmanach, mówiły do niej “matko", nie wiedząc, jak bardzo ranią jej serce. Pocieszały ją, jak mogły i
prosiły, by poszła z nimi. Zgodziła się mówiąc: “Mogę być pożyteczna w domu. Znam się na robotach
kobiecych i umiem ścielić łóżka dla państwa. Znam dużo ładnych bajek i potrafię pieścić małe dzieci".
Królewny ucieszyły się, albowiem właśnie urodził się im braciszek.
Gdy Demeter stanęła na progu, wydała się królowej Metanirze majestatyczna i
dostojna. Królowa podbiegła do nieznajomej i prosiła, by usiadła. Demeter uczyniła według
jej życzenia i w tej siedzącej postawie znów wyglądała na jedną z tych staruszek, co w pałacach
królów bawią dzieci lub prowadzą gospodarstwo. Kobiety jej nie poznały, gdyż trudno
śmiertelnym rozeznać boga. Widząc jej smutek zaczęły ją bawić żartami. W końcu
uśmiechnęła się, przemówiła i wzięła jadło, które jej podano.
Z wdzięczności za gościnę Demeter zajęła się wychowaniem najmłodszego z
królewiczów, dziecka wątłego i chorowitego. Chcąc je uczynić nieśmiertelnym, brała w nocy
niemowlę z kołyski i kładła w ogień, aby płomień strawił w nim wszystko, co ziemskie i
zniszczalne. Metanira zobaczyła to raz przez szparę w drzwiach i wpadła z krzykiem do
pokoju, sądząc, że obca niewiasta chce spalić jej syna. Dziecko wymknęło się z rąk Demetry i
umarło w płomieniach. W tej chwili świetlica napełniła się wonią jakby zbóż, owoców z sadu
i wszystkich kwiatów ziemi. Z łachmanów starej kobiety wyrosła piękność niebiańska. Złote
włosy, podobne kłosom dojrzałej pszenicy, rozjaśniły dom niby błyskawicami. Metanira
przypadła do jej nóg poznając wielką boginię. Zanim odeszła, ofiarowała Demeter
królewiczowi Tryptolemosowi ziarna zbóż i wóz zaprzężony w skrzydlate rumaki i kazała mu
przelecieć ziemię od końca do końca i rozsiewać życiodajne ziarno, gdy skończą się dni
posuchy.
Pani urodzajów okryła pola żałobą. Przeklęła “łanów zieloną chwałę" i zasiewy
zmarniały, i trzody nie miały świeżej karmy, i ludzi nawiedził głód. W żarnej spiekocie
wyschły rzeki i krynice, a z opustoszałych ołtarzy nie wznosił się ku bogom dym ofiar. Trzeba
było przebłagać Demetrę. A ona właśnie dowiedziała się całej prawdy od
wszystkowidzącego Słońca i zagniewana na bogów ukryła się tak, że nikt jej znaleźć nie
mógł. Dopiero Hermes odszukał ją w zapadłej pieczarze gór arkadyjskich, gdzie osiadła, z
dala od świata, sama jedna ze swoją żałobą. Dzeus wysłał do niej muzy i charyty, najmilsze i
najwymowniejsze boginki — nie słuchała, co mówiły. Wtedy nakazał bratu Hadesowi
zwrócić porwaną Persefonę. Król piekieł spełnił zlecenie, lecz rozstając się z Persefoną, podał
jej jabłko granatu, a ona zjadła kilka ziarnek nie wiedząc, że ta odrobina wiąże ją na zawsze z
państwem cieniów. Odtąd corocznie, na przeciąg trzech miesięcy, musiała wracać do męża.
Gdy Persefona wychodziła z podziemia, świat maił się wszystkimi kwiatami wiosny,
tak wielka była radość Demetry. Ale równie wielka była boleść przy każdym rozstaniu.
Żegnały się, jakby się już nigdy więcej nie miały zobaczyć. Jedną z najpiękniejszych scen
Nocy listopadowej Wyspiańskiego jest takie jesienne pożegnanie matki z córką. Demeter
mówi:
O córo, żegnaj ukochana,
matczyne serce pogardzone;
już mnie nie trefić twoich włosów,
ostatni raz twe plotłam kosy;
już mnie nie stroić tobie szatki,
już idziesz precz od matki...
I wówczas, jak w owe pierwsze dni żałoby, Demeter odchodzi od pól i ogrodów i
wszystko zamiera:
Porwano oto pełne życie
w pełni świeżości kras
i uwiedziono w noc i grób,
i uwiedziono na rozdroża i łęgi zapadłe.
Patrzajcie, krzywda się stała:
Oto wszystko widzicie umarłe,
powiędłe i zgasłe, i zbladłe;
Ziemia się stała jak trup;
drzewa obnażone z szat,
zdeptany owoc i kwiat...
Zima. A gdy przeminie, wraca Persefona do matki, niosąc ze sobą nową wiosnę. W tej legendzie
zawiera się całe życie ziemi, jej rozkwit i uwiąd, ból i radość matki — albowiem ziemia jest “matką".
W ostatni dzień przed swoim odejściem z Eleuzis Demeter zebrała dokoła siebie
rodzinę królewską i usiadłszy na wzgórzu objawiła obecnym święte tajemnice. Na tym
miejscu później zbudowano świątynię Demetry, gdzie corocznie odprawiały się wielkie
misteria. W złociste dni wrześniowe szły pochody z Aten do Eleuzis. Kapłani, urzędnicy,
obywatele, niewolnicy i cudzoziemcy postępowali za wozem wiozącym w koszach jakieś
tajemnicze świętości, odwieczne wizerunki i symbole bóstw o kształtach dziwnych i
strasznych. Po długich postach i wstrzemięźliwości przystępowano do obrzędów, w których
mogli brać udział tylko wtajemniczeni. Dla nich otwierały się w końcu wrota telesterionu,
wielkiej sali, jakby teatralnej, otoczonej z trzech stron rzędami siedzeń, kutymi w żywej skale.
Przedstawiano dramat święty, który składał się ze “stacyj" męki Demetry. Przy
dźwiękach muzyki śpiewał chór nimf, demonów, cieni zmarłych i dusz błogosławionych.
Widziało się rozpacz bogini i jej próżne poszukiwania. Persefona w wieńcu z
narcyzów siedziała na tronie obok Hadesa, pośród duchów piekielnych, trzymając w dłoni
pęk maków. Na koniec wracającą do matki córkę witała radość istot niebieskich.
Wstrząsające widowisko potęgował mrok świątyni, którą rozjaśniało na krótko jaskrawe
światło otaczające posąg Demetry, odświętnie przybrany, po czym znów zapadała ciemność i
pod sklepieniem pojawiały się nietrwałe błyski, aby oświecić jakieś widma lub potwory.
Ciszę przerywały nagłe gromy. Aż w końcu, wśród nieprzerwanego milczenia, otwierały się
wysokie podwoje i przy blasku pochodni odsłaniał się w głębi rozkoszny sad, pełen drzew,
kwiatów i woni. Kapłan dyktował święte statuty, objawiał dzieje powstania świata i ukazywał
wtajemniczonym a sprawiedliwym lepszy los na tamtym świecie, właśnie w takiej krainie
szczęśliwości, gdzie ciągną się nieskończone pląsy i przechadzki po łąkach kwiecistych,
których powietrze rzeźwi łagodny wiatr, kochanek srebrnej topoli.*
Demeter — to bogini jedna z najczcigodniejszych. Jej imię oznacza: “gleba-matka", a ona sama jest
uosobieniem tej urodzajnej warstwy ziemi, w którą człowiek składa ziarna. Bóstwo, ze wszech miar
dobroczynne, dało ludziom oprócz zbóż drzewo figowe, kwiat maku, a w okolicach suchych i skalistych
otwierało źródła. Demeter opiekowała się osadami rolników, ich życiem i obyczajem. Na wiosnę, kiedy rodzą
się jagnięta, Demeter przebywała na polach, jesienią chodziła dokoła stodół jako dobry duch snopów; jej
obecność odczuwały gospodynie, gdy wsadzały do pieca pierwszy chleb z nowego plonu.
Ale ta patronka bytu rolniczego czuwała i nad innymi sprawami. Jej imienia wzywano
przy zawieraniu układów, a urzędnicy i sędziowie, obejmując swe stanowiska, składali
przysięgę Demetrze, iż przestrzegać będą praw pisanych i zwyczajowych.
W Arkadii istniał prastary wizerunek Demetry z głową końską; trzymała w jednej ręce
gołębia, w drugiej delfina. Albowiem ta odwieczna bogini w wyobrażeniu najdawniejszych
mieszkańców Grecji była stworzycielką i ptaków, i ryb, boginią całej żyjącej przyrody. A gdy
Grek wymawiał słowo “przyroda", nie tylko widział wówczas pola i łąki, lasy pełne zwierząt i
wody pełne ryb, ale też niemal oczywiście odczuwał tę moc twórczą, która tkwi w ziemi i w
wodzie i sprawia, że wszystko, co dookoła widzimy, żyje i wciąż się odradza. A więc
Demeter była boginią życia, jak znów Persefona (zwana często: Korą, “córka") boginią
śmierci.
* Zob. Jan Parandowski: Dwie wiosny, rozdział pt. “Droga mistyczna".
Atrybutami Demetry i Persefony są kłosy i maki, narcyz i jabłko granatu. Zazwyczaj
składano im w ofierze krowę lub maciorę. Wyobrażana była Demeter jako poważna bogini o
oczach pełnych zadumy; na głowie ma wieniec z kłosów, a w ręce trzyma pochodnię;
powłóczysta szata opada jej do stóp.
Dionizos (Bachus)
Pewnego dnia, za panowania króla Penteusa, mieszkańcy Teb zobaczyli na swoich
polach dziwny orszak.
Na przedzie szły parami osły uginające się pod ciężarem miechów skórzanych, w
których słychać było bulgotanie wina. Otaczała je zgraja dziwnych istot z różkami na głowie i
małym figlarnym ogonkiem poniżej pleców. Jedni z nich byli brodaci, drudzy o gładkich
policzkach. Wszyscy mieli nogi kosmate, zakończone rozszczepionymi kopytkami. Kłócili
się, krzyczeli, potrącali się wzajemnie, rozdając sobie mocne kuksańce. Co chwila któryś z
nich przybiegał do bukłaków niesionych przez osły i odlewał sobie złocistego wina w
dwuuszny puchar.
Za nimi jechał na ośle łysy starzec o tłustym, obwisłym brzuchu, podobny z wejrzenia
do tamtych. Był przywiązany do osła girlandami kwiatów. Ledwo się trzymał staruszek, a pił
dalej i wciąż mu jeszcze dolewano. Prowadził sam z sobą jakieś nieskończone rozmowy.
Niewyraźne, bez związku słowa ocierały się o jego grube, mięsiste wargi. Dokoła uwijały się
roje małych i dużych istot o nóżkach kosmatych. Szumiał nad nimi śmiech jak chrzęst leśnego
potoku spadającego wśród kamieni i wykrotów.
Grały fletnie, bębny, cymbały. Dziewczęta i młode kobiety rozhukaną ciżbą tłoczyły
się, to znów rozbiegały ze śmiechem szalonym, krzykiem i śpiewaniem. Strojne były w
powój, gałęzie dębu i jodły, umajone bluszczem. Na białe odzienie z wełny narzuciły pstre
skóry zwierzęce: jelonka, lamparta lub pantery. Niektóre otoczyły szyję splotami fig
purpurowych. Nad głowami wywijały zielonymi prętami z zatkniętą u góry szyszką (tyrsami).
Jedne tańczyły w biegu jakiś pląs o nieuchwytnym rytmie, inne trzymały w rękach kawałki
rozdartych żywcem zwierząt, owijały swe szyje dymiącymi trzewiami, chłeptały gorącą krew,
która spływała im po policzkach i bryzgała na szaty. Włosy na wiatr puszczone zwisały nad
głowami chmurą czarną lub złotą. Co chwila któraś z nich wznosząc tyrs wołała: Euoe! Bez
ustanku grały bębny i cymbały. Od czasu do czasu, gdy opadały z nich mdlejące dłonie,
wśród nagłej ciszy dobywały się śmielej słodkie jak miód tony frygijskich fletni.
Szeregi dziewcząt rzedniały. Za nimi wysunęły się najpierw dwie pantery, całe ubrane
białymi różami, potem szły łagodnie dwa lamparty w girlandach z róż czerwonych, a na
końcu dwa lwy w ozdobie kwiatów rozmaitych. Ten potrójny zaprząg ciągnął złocisty rydwan.
Na purpurowych poduszkach leżał prawie nagi młodzieniec dziwnej urody. Oczy miał
łagodne jak leśne fiołki. Usta miał czerwone jak pęknięte jabłko granatu. Włosy miękkie,
połyskujące złotem, spadały mu na ramiona.
Ani król Penteus, ani nikt z jego otoczenia, ani nikt z całego ludu tebańskiego nie
wiedział, co znaczy ten orszak ni kto jest ów młodzieniec leżący na purpurowych poduszkach.
Dopiero pewien stary wieszcz tak rzecz objaśnił:
“To jest bóg Dionizos i z naszej on ziemi pochodzi. Matką jego była Semele, córka
króla Kadmosa, a ojcem Dzeus. Semele prosiła najwyższego boga, by się jej ukazał w całym
majestacie gromowładcy. Dzeus spełnił jej życzenie, ale oczy śmiertelnej kobiety nie mogły
znieść blasku i grozy pana ognistego i Semele spłonęła wydając przedwcześnie na świat
małego Dionizosa. Dzeus oddał niemowlę na wyżywienie nimfom góry Nysy, która leży w
Arabii Szczęśliwej. Milutkiego chłopca muzy uczyły śpiewu i tańca, a mistrzem jego był
Sylen, ten gruby staruszek, który jedzie na ośle; jest to mądry bożek leśny, co zna wiele
tajemnic, zakrytych przed oczyma ludzi.
Dionizos był jeszcze pacholęciem, gdy wybuchła wojna z gigantami. Brał w niej
udział pod postacią lwa i bardzo dzielnie stawał. A w kilka lat później zdarzyła mu się taka
przygoda: stał nad brzegiem morza, ubrany w piękną, powłóczystą szatę z purpury. Właśnie
przepływał statek piracki. Rozbójnicy wzięli pięknego młodzieńca za jakiegoś królewicza i
porwali go spodziewając się wielkiego wykupu. Gdy go związali, kajdany wnet same opadły.
Sternik widząc, że musi to być jakiś bóg, namawiał towarzyszy, aby jeńca wypuścili na
wolność. Ci jednak śmiali się ze starego. Wtedy maszt zakwitł winną latoroślą, a na miejscu,
gdzie stał młodzieniec w purpurze, zjawił się lew, który rzucił się na bandę rozbójników.
Przerażeni wskoczyli do morza i zostali tam na zawsze, bo ich moc boża zmieniła w delfiny.
Dionizos pierwszy z bogów żył na ziemi, przenosząc jej góry, bory, morza, łąki nad
złoty przepych Olimpu. Każde stworzenie przychodziło doń chętnie, gdyż był dobry i
łagodny. Czarował drapieżne bestie i przenikając do głębi kniei wyprowadzał stamtąd duchy
leśne, tych wszystkich kozłonogich satyrów, którzy mu służą i głoszą jego chwałę swą bujną
wesołością. Wydobył z ziemi winną latorośl i uczył ludzi, jak się sadzi jej drzewka i jak
delikatne jej gałązki przewija się między konarami wiązu. Chcąc dać wszystkim swój
wynalazek zwędrował świat cały. Szedł przez Lidię o biało-kamiennych miastach, przez
urodzajne pola frygijskie, przez rozpalone w słońcu równiny Persji, przez Medię, na której
górach wieczny śnieg leży, przez Szczęśliwą Arabię i Azję, której bogate miasta kąpią się w
morzu. W końcu na ostatnich rubieżach ziemi podbił Indie, kraj sennych dziwów. Mówią, że
Egipcjan nauczył uprawy roli i bartnictwa. W wędrówce towarzyszyły mu bachantki i
menady, ubrane w cętkowane skóry jelonków, i wywijając tyrsami śpiewały pieśni dzikie,
szalone. Kozłonogie satyry i pany, syleny o końskim ogonie i centaury mające postać pół
końską i pół ludzką cisnęły się gwarnym tłumem za jego rydwanem, bijąc w bębny i cymbały,
grając na fletach i piszczałkach.
Teraz właśnie wraca ze Wschodu, krainy wszelkich cudów, i zaprowadza nowe
obrzędy, które święcić należy nocą, po wąwozach gór, śpiewając na jego cześć pieśni wesołe.
A kto mu nie ulegnie i kto w nim boga nie uzna, ten poniesie srogą karę.
Oto straszliwy przykład córek Minyasa. Były to trzy śliczne królewny, które umiały cudnie wyszywać.
Po całych dniach haftowały, tak że kilka największych komnat w pałacu zaległy od podłogi do sufitu stosy
wyszywanych tkanin. Gdy przyszły święta Bachusa, całe Orchomenos wysypało się na pola i lasy z krzykiem
nabożnym. Tylko królewny zostały w domu, przy swojej robocie, mówiąc, że gardzą tymi dzikimi obrzędami.
Nagle, już późną nocą, świetlicę napełnił dziwny hałas, jakby cymbałów, trąb i fletów. Powietrze przeniknęła
woń mirry i szafranu. Tkanina, którą siostry wyszywały, pokryła się zielenią. Z krosien wyrosły latorośle winnej
macicy. Światła pogasły, po pokoju przelatywały zapalone pochodnie, z ciemnych kątów ozwał się ryk dzikich
zwierząt, pałac zakołysał się i zadrżał w posadach, jakby miał runąć. Strwożone królewny chciały uciekać, gdy
wtem ich ciała skurczyły się, a biała skóra zamieniła się w ciemną błonę. Przemienione w nietoperze, unikają
odtąd światłości dziennej i nocą latają wokół domów".
Tak mówił mądry wieszczek, a cały lud tebański słuchał w skupieniu. Lecz król
Penteus zgromił go i zapowiedział, że w swym państwie nie pozwoli na święcenie
hałaśliwych uroczystości, które zakłócają porządek publiczny, i że bóg pijaków nie jest
żadnym bogiem. Słysząc jawne bluźnierstwo, wszyscy go opuścili i przyłączyli się do orszaku
Dionizosa. Wówczas sam poszedł na góry kitajrońskie, gdzie słychać było śpiewy nocne, aby
swą powagą królewską położyć kres wyuzdanej zabawie. Lecz bachantki, wśród których
znajdowała się jego matka Agaue, rzuciły się na Penteusa i rozszarpały go w kawałki.
Dionizos wyobraża nie tylko dobroczynnego ducha wina, ale niejako duszę
wszystkiego, co żyje. Rządzi rodzeniem, śmiercią i zmartwychwstaniem i objawia się w
bujnej przyrodzie wiosny. Od niego pochodzą trzy tajemnicze panny: Ojno, Spermo, Elais,
które posiadają cudowny dar przemieniania wszelkich rzeczy na wino, ziarno i oliwę.
Dionizos sam stwarza z niczego mleko i miód, a pod uderzeniem jego laski ze skał wytryska
woda. Cała twórcza potęga ziemi tkwi w tym krewniaku Demetry — na równi z nią jest rozdawcą
ukrytego zdrowia ziemi i wszystkich jej bogactw.
Wierzono, iż bóg śpi w zimie, a budzi się na wiosnę, i obchodzono uroczyście ten jego
sen i przebudzenie. W Elis i w Argos niewiasty wczesną wiosną wywoływały go z morza
śpiewaniem hymnów, a w Delfach, gdzie jego kult był prastary, istniała piękna ceremonia
mistycznego zmartwychwstania. Corocznie, około zimowego przesilenia, gdy zaczyna dnia
przybywać — kapłanki zbierały się nocą w świątyni, w której był “grób Dionizosa", z
pochodniami w ręku otaczały jego ołtarz, śpiewały i tańczyły, budząc w ten sposób boga ze
snu zimowego. Zdaje się, że pojmowano to jako “boże narodzenie", albowiem jednocześnie
kapłanki huśtały w świętych jasłach jakiś symboliczny obraz.
Zresztą w całej Grecji Dionizos był szczególnie czczony w okresie zimowego
przesilenia. Grudniowe święta obchodzono w nocy. Kobiety z zapalonymi pochodniami,
wśród śpiewów, biegały po wąwozach górskich. Obrzędy te nazywano orgiami, od słowa
greckiego orgé — podniecenie. Szalone tańce, dzikie okrzyki i ogłuszająca muzyka
wytwarzały ekstazę, zapamiętanie religijne, uważane za duchowe połączenie się z bóstwem.
Zdawało się ludziom biorącym udział w tych świętych orgiach, że dusze ich opuszczają ciało,
że sam bóg w nie wchodzi, że stają się “pełni boga". To poczucie odrębności ciała i ducha
prowadziło do wiary w nieśmiertelność duszy, która jest cząstką człowieka niezniszczalną i
po śmierci ciała przechodzi w nowe kształty.
Do niedawna panowało przekonanie, że Dionizos był w Grecji zjawiskiem nowym, że
przybył do niej gdzieś z Tracji czy Frygii (Azja Mniejsza), dziś jednak, po odcyfrowaniu
tabliczek glinianych z epoki mykeńskiej (XV—XIII w. p.n.e.), ten pogląd uległ zmianie. Na
tych tabliczkach, o sześć wieków starszych od Homera, pojawia się imię Dionizosa wśród
innych znanych bogów — Dzeusa, Hery, Ateny, Apollina — co dowodzi, że nie był on
późnym przybyszem. Może jednak podania o Penteusie i córkach Minyasa przechowały
pamięć czasów, kiedy sprzeciwiano się wprowadzaniu szalonych obrzędów dionizyjskich,
może ten sprzeciw zrodził się w kołach arystokracji rycerskiej w momencie, kiedy pod obcym
wpływem dawny bóg zmienił swój charakter — nie widzimy bowiem, żeby od początku, w
dobie mykeńskiej, był bogiem winnic.
Tragik ateński Eurypides tak go sławił: “Dionizos jest bogiem rozkoszy. Panuje
pośród uczt i wieńców kwietnych. Dźwiękiem swojej fujarki roznieca tańce wesołe. Z niego
rodzą się śmiechy szalone i on rozprasza czarne troski. Jego nektar płynąc na stołach bogów
zwiększa ich szczęście, a ludzie czerpią z jego radosnej czary sen i zapomnienie". Wielkiej
czci doznawał w Atenach, gdzie pod jego wezwaniem odbywały się cztery ważne święta:
Małe (czyli wiejskie) Dionizje jesienią — święto winobrania; Lenaje w styczniu — święto
wytłaczania wina; Antesterie z końcem lutego — święto otwierania beczek z młodym winem,
które wówczas próbowano. Wielkie (czyli miejskie) Dionizje w końcu marca i z początkiem
kwietnia.
Te ostatnie były najokazalsze. Wypadały w porze, kiedy na krótki czas twarda i sucha
ziemia attycka, zwilżona wiosennymi wodami, zieleni się i zakwita. W pierwszy dzień świąt,
po złożeniu ofiary, śpiewano uroczystą pieśń, zwaną dytyrambem. Od rana do późnej nocy
przeciągały ulicami gromady ludzi uwieńczonych bluszczem. Każdy niósł kubek albo dzban
wina, przepijano do siebie, witano się świętym okrzykiem Euoe, nucono piosnki wesołe i
rubaszne. Nazajutrz o świcie ruszała procesja z Lenajonu, małej świątyni Dionizosa na
południowym stoku Akropolis, gdzie znajdował się prastary drewniany posąg boga. W
pochodzie niesiono ową szacowną świętość do kaplicy Dionizosa za miastem, skąd
odprowadzano go z powrotem do Lenajonu pod wieczór, przy czerwonym świetle pochodni.
Od połowy VI wieku przed n. e. podczas Wielkich Dionizjów odbywały się przedstawienia
teatralne.
Prosty ludek z winnic attyckich miał znów swoje Małe, czyli wiejskie Dionizje,
obchodzone w grudniu, w czasie chowania do spichrzów nowego wina, a połączone z
jarmarkiem garncarskim. Zabijano kozła i krwią jego podlewano korzenie winorośli. Wsie i
podmieścia ożywały bujną wesołością. Radość była powszechna, bo nawet niewolnicy w tym
dniu mieli zupełną swobodę. Wędrowne grajki i komedianty mieszali się z gospodarzami,
którzy przysłaniali twarze zabawnymi maskami z kory drzewnej, inni chodzili posmarowani
osadem winnym lub nawet farbą garncarską, podobni do starych, nieokrzesanych bożków,
pomalowanych na czerwono. Oczywiście wino przelewało się strumieniami.
Najstarszymi wizerunkami Dionizosa były proste słupy, na które zwykle nakładano
brodatą maskę i ubierano je w szaty. Dionizos brodaty, w stroju powłóczystym, tak zwanej
bassara (stąd Dionizos Bassareus), panuje w całej sztuce greckiej do IV wieku przed n. e.
Odkąd zaś Praksyteles przedstawił Dionizosa jako młodzieńca bez zarostu, nagiego, z
przerzuconą tylko skórą jelonka — typ ten stał się powszechny. W tysiącach posągów,
płaskorzeźb i malowideł widzimy Dionizosa młodzieńczego, pięknego, świeżego, o dziwnie
miękkich, jakby wypieszczonych kształtach, w wieńcu z bluszczu lub z liści winogradu, z
tyrsem, z kiścią winogron lub dwuusznym pucharem (kantaros). Wypoczywa w cieniu winnej
latorośli albo jedzie na wozie zaprzężonym w lwy lub tygrysy. Zwykle ma przy sobie panterę,
lamparta, tygrysa i czasem pochyla się ku nim, aby dać im pić wino z dzbana. Składano mu w
ofierze kozła lub zająca, czyniono obiaty z wina zmieszanego z wodą.
Pan
Dionizos miał liczną świtę. Zbierały się dokoła niego duchy dobre lub złośliwe, istoty
na wpół zwierzęce, przedstawiciele dzikiego życia przyrody. Wśród nich najpoważniejszy był
Pan.
Urodził się w Arkadii. Przyszedł na świat z nogami i rogami kozła. Uszy miał długie,
kosmate, capią brodę i cały był porosły tą sierścią. Przeraziły się płoche nimfy arkadyjskie,
ujrzawszy poczwarne dziecko. Ale Hermes, który, jak się zdaje, był jego ojecem, zabrał
kozłonoga i zaniósł na Olimp, gdzie zabawne stworzenie weseliło swym widokiem
szczęśliwych bogów. Oczywiście, tam nie pozostał. Życie olimpijskie nie przypadło mu do
smaku. Wrócił na ziemię, gdzie mógł skakać po górach jak młody kozioł i bawić się z białymi
trzodami, które pasą się na łąkach pachnących. Śmiano się z niego, lecz on niewiele sobie z
tego robił, rósł prędko i chował się na tęgiego bożka. Był dobrego o sobie mniemania i nie
sądził, żeby mu jego koźli wygląd nie pozwalał myśleć o małżeństwie.
Pokochawszy młodą Syrinks, córkę bożka rzecznego Ladona, chodził za nią po całych
dniach i prosił, żeby została jego żoną. Nieszczęśliwa dziewczyna, nie mogąc się pozbyć
natręta, westchnęła do bogów o pomoc: ci przemienili ją w trzcinę. Widząc to Pan poznał, że
jest brzydki, i było mu bardzo smutno. Usiadł wśród owej trzciny i płakał żałośnie. Wiatr zaś
potrząsał trzciną rosnącą nad brzegiem strumienia i Panowi, zasłuchanemu w szum wiatru i
szmer wody płynącej, zdawało się, że i roślina wydaje takie same dźwięki żałosne. Uciął z
niej kilka łodyg, zrobił z nich siedem piszczałek nierównej długości, połączył je razem w
jednym szeregu i tak powstała ulubiona fujarka pastusza, zwana syringą. Pan wygrywał na
niej swe żale za piękną nimfą.
I znów zakochał się Pan w nimfie Pitys. Cóż z tego, że mu była życzliwa, skoro miał
współzawodnika w Boreaszu? Srogi bóg wiatru północnego, nie mogąc zdobyć wzajemności,
strącił biedną dziewczynę ze skały. Pitys umarła, a z ciała jej wyrosła pierwsza sosna, drzewo
odtąd Panowi poświęcone. Aby zapomnieć o swych cierpieniach, kozłonogi bożek ruszył w
podróż. Zaciągnął się do orszaku Dionizosa i z nim przewędrował świat.
Zaczem wrócił do ojczystej Arkadii. W swoich górach czuł się prawdziwym panem.
Wieczorem, po łowach, kładł się nad brzegiem potoku i grał na fujarce. Żaden ptak nie mógł
dorównać słodkiej melodii tego instrumentu, w którym płakała smutna dusza nimfy Syrinks.
Gdy grał, zbiegały z gór mgliste boginki, śpiewały lub wziąwszy się za ręce tańczyły na
leśnych polanach przy świetle księżyca. Wtedy pasterze budzili się w swoich schroniskach i
słuchali w milczeniu muzyki rozkochanego boga.
Nasz Asnyk, patrząc na piękny fresk pompejański, taką miał wizję kozłonogiego
bożka:
Na głazie zarośniętym jedwabistą pleśnią,
W cieniu starych kasztanów siedzi Pan rogaty,
Ucieszne bóstwo lasów, i weselną pieśnią
Wypełnia rozbawione, szalejące światy.
Kosmate koźle nogi podwinął pod siebie
I, uwieńczon różami, w flet zawzięcie dmucha,
A śpiew płynie po ziemi, po wodzie i niebie
I kwili, wzdycha, pieści i miłośnie grucha,
Aż sam Pan, upojony własnych brzmień słodyczą,
Twarz przekrzywia podziwem i muska swą brodą
Patrząc się jak artysta z miną tajemniczą
Na pląsające nimfy, nadobne i młode.
Te, przywabione pieśnią, wybiegły z ukrycia
I tańczą lotną stopą po miękkiej murawie...
Otaczali go czcią pasterze. Składali mu na obiaty miód i mleko kozie. Bali go się jak
ognia. Nabożnie przestrzegali spoczynku południowego, który jest “godziną Pana". Wtedy
gorąco jest największe. Powietrze, nawet w lesie, jest parne i sosny ronią woń żywiczną.
Wiatr nie wieje i las staje nieruchomy. Liście zwieszają się na drzewach senne i omdlałe.
Ptaki milkną, czyni się wielka, święta cichość. Pan wypoczywa w cieniu i nie lubi, żeby mu
zakłócać sen głośnym krzykiem, śpiewem lub graniem. Wtedy wstaje zły i rozsiewa “strach
paniczny", tak że pasterze umykają goniąc przed sobą spłoszone trzody, które spadają ze
śliskich ścieżek górskich w przepaście. Niekiedy szerzył popłoch w szeregach nieprzyjaciół i
Ateńczycy przypisywali swoje zwycięstwo pod Maratonem pomocy Pana, który zmusił
Persów do ucieczki. Z wdzięczności wystawili mu kapliczkę na północnym stoku Akropolis.
Do większego znaczenia doszedł Pan dopiero w czasach po Aleksandrze Wielkim,
albowiem wtedy mieszkańcy wielkich miast zapłonęli nagłą miłością i tęsknotą do życia
pasterskiego i na tle tych uczuć rozwinęła się poezja sielankowa. Idylliczne życie Arkadii wydało
się nerwowym i zmęczonym ludziom ówczesnym stanem dziwnej błogości i wśród
pochwał “szczęśliwej" Arkadii zaczęto śpiewać chwałę Pana jako boga pasterzy i ich życia
bez trosk. Mniej więcej około tego czasu uległo zmianie samo pojęcie Pana. Filozofowie, na
podstawie błędnej etymologii, tłumaczyli imię “Pan" jako wszechświat i widzieli w nim
jakieś bóstwo rozlane w całej przyrodzie, twórcę i władcę wszechrzeczy.
Za panowania cesarza Tyberiusza (14—32 r. n. e.) krążyła w świecie rzymskim
dziwna opowieść. Oto pewne towarzystwo jechało z Grecji do Italii, gdy wtem nastąpiła
przerwa w podróży wskutek nagłej ciszy morskiej. Po wieczerzy pasażerowie pili, zabawiali
się, a kiedy już mieli iść spać, z głębi wyspy ozwał się potężny głos, który wołał po imieniu
Tammuza sternika. Tammuz odpowiedział na wołanie dopiero za trzecim razem i wtedy
otrzymał od tajemniczego głosu rozkaz, by skoro okręt przyjedzie w naznaczone miejsce,
obwieścił, że wielki Pan umarł. Kiedy okręt zbliżył się do tego miejsca, Tammuz zakrzyknął z
całych sił: “Wielki Pan umarł!" Na te słowa ze wszystkich stron ozwały się skargi i jęki
przeraźliwe. Wszyscy obecni na okręcie byli świadkami tego zdarzenia. Wieść o nim szybko
doszła do Rzymu. Cesarz Tyberiusz kazał sprowadzić owego Tammuza, a po rozmowie z nim
zebrał uczonych filozofów, aby zasięgnąć ich opinii. Wszyscy byli zdania, że chyba w istocie
umarł wielki bóg lasów.
W wiekach średnich uważano go za demona i postać jego dała początek znanym
wyobrażeniom diabłów. Przedstawiali go bowiem Grecy z brodą, o nogach kosmatych,
zakończonych rozszczepionymi kopytkami, o uszach spiczastych, z zakrzywionymi rogami na
głowie.
Syleny
Syleny były to pierwotnie bóstwa rzek i źródeł, czczone w Azji Mniejszej u
Jończyków i Frygów, którzy je przedstawiali pod postacią pół koni i pół ludzi. Ów Marsjas,
który tak nędznie skończył, wdawszy się w spór z Apollinem, był jednym z tych jońskofrygijskich
sylenów. Na kontynencie greckim, zwłaszcza w Atenach, sylenowie przyłączyli
się do orszaku Dionizosa i tu zmienili nieco swój wygląd, przede wszystkim na bardziej
ludzki. Dawano im jeszcze czasem ogony końskie, ale potem zmieszali się zupełnie do
niepoznania z satyrami, przyjęli ich skórę koźlą i ich zwyczaje. Skończyło się na tym, że owe
bóstwa, niegdyś samodzielne, straciły wszelką indywidualność na rzecz satyrów i został tylko
jeden Sylen, o którym mówiono, że był wychowawcą Dionizosa.
Ten miły staruszek nigdy nie jest zupełnie trzeźwy. Lubi nadmiernie wino i satyrowie
poją go nim do syta. Często zaśnie gdzieś w jakiejś grocie z dzbanem pod głową i wówczas
zbiegają się doń swawolne boginki górskie lub leśne, wiążą go mocno wieńcami z kwiatów, a
czoło i skronie pomazują mu sokiem leśnych jagód. Nie gniewa się o to staruszek i gdy się
obudzi, opowiada im wszelkie dziwy, jakie kiedykolwiek oglądało wszechwidzące oko
słońca, one zaś słuchają, dopóki wieczór cichymi krokami nie zbliży się ku szczytom gór.
Kiedy Bachus wędrował po wszystkich krajach ziemi, Sylen mu towarzyszył jadąc na
ośle. Pewnego razu, podczas wypoczynku, zabłąkał się we wspaniałym parku i usnął wśród
kwiatów, ów park był własnością króla Midasa, tego samego, któremu Apollo przypiął ośle
uszy. Co rano setki robotników przychodziły porządkować wielki ogród królewski. Kilku z
nich znalazło uśpionego Sylena. Poznali go natychmiast, związali girlandami kwiatów i niby
jeńca zaprowadzili wśród śpiewów i śmiechów do króla. Midas ugościł serdecznie wesołego
bożka i kazał go odprowadzić do Dionizosa, którego orszak bawił w okolicy. Dionizos, ujęty
uprzejmością króla, zjawił się w pałacu i obiecał spełnić wszelkie jego życzenia. Midas
poprosił, aby wszystko, czego się dotknie, zamieniało się natychmiast w złoto. Jakże się
cieszył, widząc, że bóg go wysłuchał. W jednej chwili stał się najbogatszym człowiekiem na
ziemi. Każdy najlichszy przedmiot pod dotknięciem jego ręki zmieniał się w szczere złoto.
Uradowany zasiadł do obiadu. Wtem zbladł nagle. Kęs chleba, który niósł do ust, zaciążył mu
w ręce bryłką świecącego metalu, wino, które pił z kubka, tężało mu w ustach w złote płytki.
Ogarnął go lęk śmiertelny. Poznał całą głupotę swego życzenia. Nie zwlekając pobiegł za
Dionizosem i na klęczkach błagał, aby mu bóg odjął ten straszny dar przemieniania
wszystkiego w złoto. Dionizos kazał mu wykąpać się w rzece. Midas tak uczynił, czar opuścił
jego ciało, a na dnie rzeki Paktolos od tej pory znajdowano złoto.
Sylen był to mądry bożek, który znał przeszłość, rozumiał teraźniejszość i głęboko
wzrokiem sięgał w tajniki przyszłości. A że był wesoły i towarzyski, zapraszano go wszędzie
i ugaszczano rzęsiście. Wyglądał rubasznie, lecz umysł miał żywy, subtelny, stąd częstym
bywał gościem na Olimpie, gdzie zabawiał bogów dowcipami, dykteryjkami i wykładem swej
wesołej filozofii.
Dawni kronikarze zachowują się nieraz tak, jakby Sylen nie umarł wraz z innymi
bogami starożytności, ale przeżył znacznie świat antyczny. Oto np. podają, że w r. 1599
marszałek de Beaumanoir znalazł w lesie podczas polowania łysego Sylena, który spał
zagrzebany pod mierzwą zwiędłych liści. Marszałek kazał go pojmać, związać i oprowadzał
po zamkach i dworach swoich znajomych. Staruszek, który pamiętał Kronosa, nie mógł
znieść takiej hańby: umarł w trzy miesiące później ze wstydu i zgryzoty. Pochowano go na
cmentarzu Saint-Côme.
Satyrowie (Fauny)
O satyrach nie wiedziano, ani ilu ich jest, ani skąd pochodzą. Było ich wszędzie pełno.
Mieli nogi koźle, zakończone rozszczepionymi kopytami, porosłe aż do pasa gęstą sierścią.
Górna część ciała była ludzka, ale grube, czerwone wargi, capia broda i spiczaste uszy
nadawały ich twarzom wygląd zwierzęcy. Niektórzy mieli rogi na głowie, jak Pan. Po lasach
zabawiali się z nimfami, ludzi sprowadzali na manowce omylnym wołaniem lub błędnymi
ognikami, pasterzom kradli kozy i owce, straszyli dokoła chat chłopskich. Krnąbrni i
nieustępliwi, napadali nawet boginie i raz wyrwali Irydzie kilka piór tęczowych z prawego
skrzydła. Ich królem, ich władcą, ich ukochaniem był Dionizos, którego dzieckiem nosili na
rękach i kołysali do snu graniem na fujarce. On im pozwalał na wszystko i poił winem,
którego nigdy nie mieli dosyć.
Dyktator rzymski Sulla, któremu biografowie starożytni nie szczędzą cudownych
przygód, miał znaleźć raz uśpionego satyra niedaleko miasta Apolonii w Epirze, w dolinie
pokrytej pięknymi łąkami. Zadawano mu pytania w rozmaitych językach i narzeczach, ale on
nie umiał dać żadnej odpowiedzi, tylko odzywał się głosem dzikim i ostrym, w którym było
coś z rżenia końskiego i beku kozła. Sulla przestraszył się i kazał go precz odegnać.
Liczne są posągi, płaskorzeźby, malowidła z wyobrażeniem tych wesołych bożków,
którzy tańczą, grają, śpiewają, niosą bukłaki z winem, bawią się jak młode kozły albo
zmęczeni i pijani śpią oparci o pień drzewa, bezwładni, z uśmiechem na grubych wargach. Są
oni nam równie bliscy dziś jak przed wiekami. Nieraz w lesie zdaje się, że za chwilę
posłyszymy, jak po mchach cwałują kosmate nóżki leśnego licha, które nagle stanie przed
nami, jakby uciekło z obrazu Jacka Malczewskiego. I nie dziwi nas, że Kochanowski
wprowadził bożka, co miał “twarz nie prawie cudną", i przez jego usta skarżył się na
bezmyślne niszczenie lasów w Polsce i głupią pogoń ludzi za pieniądzem.
Nimfy
Nimfa (po grecku: dziewczyna) była to istota pośrednia między bogiem a
człowiekiem. Nimfy żyły bardzo długo i nie starzały się nigdy, ale przecież w końcu
umierały. Przebywając w pobliżu człowieka i dzieląc z nim śmiertelność, lepiej niż
Olimpijczycy rozumiały jego troski i potrzeby. Na opuszczonych grobach sadziły kwiaty, a w
uciążliwej drodze prowadziły wędrowców do źródeł krzepiących. Trzodom dawały paszę, a
pasterzy uczyły śpiewu i grania. Szmer potoków, szum lasu, brzęczenie owadów, wszystkie
głosy wiosny i lata były jakby ich śpiewem. Drobnymi, różanymi stopami przebiegały leśne
polany. Były uosobieniem wszystkiego, co miłe, wdzięczne, wrażliwe, delikatne w
przyrodzie.
Poświęcano im piękne źródła, albowiem woda była ich właściwym żywiołem. W
skalistej Grecji woda jest zawsze bezcenną rzadkością. Najlichsze źródło może się wydać
czymś boskim, godnym najtkliwszej opieki. Kto po kilku godzinach drogi wśród spiekoty odnajdywał
pod kamieniem bijący w górę stożek wody, przyklękał, pił, a następnie,
przygiąwszy gałąź drzewa, które rosło nad źródłem, zawieszał na niej swój kubek jako dar
wdzięczności dla uroczych boginek, przyjaciółek ludzi. One czuwały nad czystością i
dostatkiem wody i za ich sprawą brzegi rzek i strumieni maiły się świeżą trawą i kwiatami.
Pewne źródła były lecznicze, stąd nimfy uważano za boginie zdrowia. Mogły również
dawać jasnowidzenie i same przepowiadały przyszłość. A gdy zbrodniarz umył w źródle ręce
skrwawione, nimfa tam mieszkająca porzucała swe schronienie i wędrowała gdzieś dalej.
Były to bowiem istoty czyste, kochające życie, nienawidzące zła, i mówiono o nich, że
pierwotnych dzikusów oduczyły ludożerstwa.
Mieszkały albo w samych źródłach, albo w grotach. Pod dachem z szarego listowia
oliwki biegło wejście do pieczary, zwrócone na północ, którędy szli ludzie i przylatywały
pszczoły, mające we wnętrzu swoje ule. Drugie wnijście, owiane południowym wiatrem,
przeznaczone było dla bogów i wiodło wprost do komnat, gdzie stały kamienne warsztaty
tkackie, na których nimfy wyrabiały prześliczne tkaniny barwione purpurą morza. Po dniu
pracowitym zwoływała je Artemida na nocne tańce.
Nimfy wodne zwały się najady. Oprócz nich była jeszcze mnogość niezmierna innych
nimf: oready mieszkały w górach, lejmoniady — na łąkach wilgotnych, driady — wśród lasów,
hamadriady — w samych drzewach. “Razem z nimi — głosi Homerycki hymn do
Afrodyty o hamadriadach — razem z nimi, w chwili ich urodzenia, wyrosły z gruntu dąb i
świerk i kwitły pięknie wśród gór. A kiedy wreszcie nadeszła przeznaczona godzina ich
śmierci, przede wszystkim te piękne drzewa usychały: kora z nich opada naokół, a gałęzie
zlatują; i razem dusza z nich uchodzi przed światłem słońca". Jedna z driad powitała króla
polskiego w Zamchu, opowiadając mu o sobie i swych siostrach wierszem Jana z Czarnolasu:
W lesiech lata swe trawiem z fauny rogatymi,
Co wy podobno mężami zowiecie dzikimi.
Tam albo wieńce wijem, albo tańcujemy,
Trafi się, że z Dyjaną czasem polujemy;
To są nasze zabawy, póki topór ostry
W modrzewiu nie namaca dusze której siostry.
Był sobie młodzieniec imieniem Narcyz. Wszystkie nimfy go znały, bo wciąż przesiadywał w lasach i
górach. A był tak piękny, że wszystkie się w nim kochały. Ale on nawet nie obejrzał się na żadną. Kochał tylko
łowy i nie chciał słyszeć o innej miłości. Gdy jednak raz nachylił się nad strumieniem, by napić się wody, ujrzał
w czystej toni własne odbicie. Zdumiał się nad swą pięknością i z owego zdumienia zrodziła się
najniezwyklejsza miłość. Narcyz zakochał się sam w sobie. O całym świecie zapomniał, wpatrzony w
zwierciadło wodne. W końcu umarł z próżnej tęsknoty, a gdy go złożono w ziemi, na grobie wyrósł kwiat o
białych płatkach i złotym sercu, który nazwano — narcyzem.
Nimfy nie miały własnych świątyń, posągi ich ustawiano w grotach, a na drzewach im
poświęconych zawieszano rozmaite dary wotywne. Żołnierz wracający z wojny ofiarowywał
hełm lub dzidę, rybak sieć, panny młode, wychodząc za mąż, oddawały nimfom lalki, którymi
bawiły się w dzieciństwie. Najżarliwiej czcili je wieśniacy, składający im w ofierze
pierwociny z trzód i pól, zwyczajne kozy i jagnięta, albo libacje z miodu i oliwy. Do ich grot
zanoszono ciastka, owoce, winogrona, a płatki róży rzucano na wody ich strumieni. Pamięć
dobrych boginek trwa do dzisiejszego dnia w Grecji. Na Krecie jest kościół Świętych
Dziewic, a niedaleko bije źródło, które pozostaje pod ich szczególną opieką, jakby te
Dziewice były starożytnymi najadami.
Asklepios (Eskulap)
Asklepios był synem Apollina. Matka, nimfa Koronis, umarła przy jego narodzeniu.
Niemowlęciem opiekowała się koza, która je karmiła, i pies, który strzegł kozy i dziecka.
Apollo zajął się Asklepiosem, gdy chłopak już podrósł. Wtedy go oddał do szkoły Chejrona.
Był to bardzo mądry starzec, który miał postać pół ludzką i pół końską. Takie istoty
Grecy nazywali centaurami. Chejron znał się doskonale na myślistwie, bo w młodości
towarzyszył nieraz Artemidzie, zajmował się wróżbiarstwem, gimnastyką, a zwłaszcza medycyną.
Odkrył dziwne tajemnice muzyki i potrafił chorych uzdrawiać za pomocą kilku
dźwięków. Do jego groty, u stóp góry Pelion w Tesalii, schodzili się bogowie, bohaterowie i
ludzie po radę i opiekę. Chejron uczył Asklepiosa i objawiał mu wszystkie sekrety swej
wiedzy. Ale syn boży wrychle przewyższył mistrza. Poznał sposoby wskrzeszania zmarłych i
między ludzi poszła dobra nowina, że jest ktoś, co śmierci odjął moc nad światem. Gdy
jednak umarli zaczęli wracać do swoich domów, spostrzeżono, że sztuka Asklepiosa jest
bardzo niebezpieczna. Bogowie również uważali, że to narusza porządek rzeczy. Wówczas
Dzeus zabił go piorunem.
Cześć Asklepiosa, jako boga-lekarza, z Tesalii rozszerzyła się stopniowo po całej
Grecji. Odrzucając poetycką legendę o jego śmierci naród wierzył, że Asklepios żyje w głębi
ziemi jako wąż obdarzony wielkim rozumem i ludzką mową. Świątynie Asklepiosa stały zwykle
w pewnej odległości od miast, na wzgórzach, pośród gajów świętych, w okolicy suchej,
zaopatrzonej w czystą wodę źródlaną. Służbę dokoła świątyń pełnili kapłani, którzy
zawodowo zajmowali się leczeniem. W początkach bowiem wiedza lekarska była własnością
pewnych rodzin kapłańskich i ojciec synowi powierzał jej tajemnicę. Chorzy, przestępując
próg świątyni, poddawali się pewnym praktykom, jak posty i kąpiele, oraz obrzędom
oczyszczającym. Po ich spełnieniu chory układał się na skórze zwierzęcia zabitego na ofiarę
lub na jednym z łóżek stojących dokoła posągu Asklepiosa. Wśród ciszy i mroku świątyni, po
której kątach snuły się oswojone święte węże, chory zapadał w sen wróżebny. W marzeniach
zjawiał się bóg i wskazywał, co uczynić należy. Nazajutrz chory opowiadał sen kapłanom,
którzy go wyjaśniali i rozpoczynali leczenie. Uzdrowieni opuszczając świątynię zostawiali w
niej eks wota, rzucali pieniądze do świętej sadzawki lub wpisywali na tablicach historię choroby
i uleczenia.
Od IV wieku przed n. e. cześć Asklepiosa tak się wzmogła, że dla niektórych stał się
najwyższym, a może nawet jedynym bogiem. Nazywano go zbawicielem. Pod koniec
starożytności jeden z ostatnich wyznawców religii helleńskiej, cesarz Julian (361—363), tak
pisał: “Syn boży, Asklepios, zstąpił z nieba na ziemię i w Epidauros zjawił się w ludzkiej
postaci. Tu rósł, tu się wychował i w czasie swej wędrówki po ziemi podawał ludziom dłoń
pomocną. Przebywa on wszędzie, i na lądzie, i na morzu, ale nie do każdego przychodzi. Jest
zbawcą zarówno grzesznej duszy, jak i chorego ciała".
Nieraz przedstawiano go jako węża, a w późniejszej sztuce jako poważnego
mężczyznę z brodą, o rozumnym i zamyślonym obliczu, ubranego w płaszcz i trzymającego
laskę, dokoła której wije się wąż. Obok niego spotyka się jego córkę Higieję, boginię zdrowia.
Był zwyczaj, że chory po wyzdrowieniu zabijał na ofiarę Asklepiosowi koguta. Lekarzy
nazywano asklepiadami, czyli potomkami Asklepiosa, co przetrwało poniekąd do naszych
czasów w żartobliwej nazwie “eskulap".
KRÓLESTWO MORZA
Było, jak wiadomo, trzech braci: Dzeus, Posejdon i Hades. Po zwycięstwie nad
Kronosem i tytanami podzielili się władzą i żeby wszystko odbyło się sprawiedliwie, ciągnęli
losy. Wtedy Posejdonowi dostało się królestwo morza. Ale to mu nie wystarczało. Mówił, że
jest starszy i że jemu należy się najwyższe stanowisko w świecie bogów. Dzeusa nazywał
publicznie uzurpatorem i wcale go słuchać nie chciał. Dzeus kazał przed nim zamknąć bramy
Olimpu i zagroził mu piorunem, jeśli ośmieli się stanąć na progu niebios. Musiał więc iść na
wygnanie między ludzi i wstąpił na służbę u króla trojańskiego, Laomedonta. Pracował jako
prosty mularz przy budowie murów obronnych. Po dziesięciu latach robota była skończona, a
Dzeus dał się przeprosić i pozwolił mu wrócić do pałacu bogów.
Posejdon mógł się teraz ożenić. Chciał nawet tego bardzo, albowiem się zakochał.
Razu pewnego był na wyspie Naksos, na przyjęciu, które wydawał stary bóg wodny Okeanos.
Po uczcie tańczyły jego córki, a z nich najpiękniejsza była Amfitryta o jasnych warkoczach.
Posejdon oświadczył się ojcu o jej rękę i został przyjęty. Lecz panna go nie chciała. Czuła
doń po prostu odrazę. Posejdon nie był brzydki, ale pomimo potężnej budowy ciała nie mógł
uchodzić za ideał piękności. Miał śniadą cerę, włosy zwichrzone i nadmiernie bujne, brodę
wiecznie wilgotną i pełną mułu, a oczy jego, palące się złowrogo pod krzaczastymi brwiami,
budziły przestrach w lękliwym sercu dziewczyny.
Smutny wrócił Posejdon do swego samotnego pałacu w głębinach morza. Wówczas
podpłynął ku niemu delfin, najmądrzejszy ze stworzeń zamieszkujących przestworza wód, i
obiecał Posejdonowi, że sam wszystko pomyślnie załatwi. Nazajutrz był u Amfitryty i opowiadał
jej o niezmiernych bogactwach wszechwładnego pana wodnego żywiołu, o jego
posiadłościach, które zdają się nie mieć granic, o dziwnych mieszkańcach morza, co legnie
całe u jej stóp i będzie jej cześć oddawało jako swej królowej:
“Mieszka on w pałacu błękitnym, który ma dach z muszli, a one w czasie odpływu
otwierają się ukazując wewnątrz cudne perły. Ze ścian wyrastają żywe kwiaty, a przez okna z
bursztynu zaglądają ryby. W sadzie drzewa szafirowe i czerwone rodzą złote owoce. Algi
układają się na powierzchni fal, aby światło przechodząc przez nie mieniło się barwami tęczy.
Wśród gałęzi korali zabłąkane gwiazdy morskie rozniecają słabe, migotliwe światełka. Pająki
mkną szybko na szczudłowatych nogach, lilie morskie wyrastają z dna jak drobne palmy o
wielolistnej koronie. Gąbki szkliste wyglądają jak małe karły o wielkich siwych brodach, a
gdy przepłynie orszak świecących głowonogów, w prześlicznej grze barw sypią się z góry
błękitne, czerwone i białe skrzące się kulki, które opadają jak deszcz gwiazd
różnokolorowych. Kiedy morze jest spokojne, widać z głębi słońce niby otwarty kielich
wielkiego, purpurowego kwiatu".
Nimfa zamyśliła się, potem zapytała jeszcze o to i owo, a w kilka dni później zasiadła
na szmaragdowym tronie obok Posejdona jako królowa morza. Na głowę włożyła diadem z
morskich roślinek świecących i jak powiada Słowacki:
miała powozy z delfinów, z gołębi
i kryształowe pałace na głębi,
i księżycowe korony w noc ciemną.
Delfin nie kłamał. Życie Amfitryty było naprawdę rozkoszne. Otaczał ją dwór tak wspaniały, jakiego
nie miała Hera, królowa nieba. Zbiegły się do niej wszystkie siostry, okeanidy, córki starca morskiego
Okeanosa. A było ich trzy tysiące. Gdy płynęły dokoła jej rydwanu, fale okrywały się białą pianą, jak gdyby
wszystkie srebrne obłoki spadły z nieba na wodę. Służyło jej pięćdziesiąt nereid. Były to boginki wesołe, które
witały swą panią śpiewem i zapraszały do tańca. Lecz Amfitrycie nie wypadało tańczyć, więc tylko siadała w ich
gronie na jakiejś skale, a one, rozłożywszy się u jej stóp, czesały swe zielone włosy. Wtedy wychodził z
kryształowego pałacu ojciec Nereus i opowiadał przedziwne historie o czasach, kiedy jeszcze bogów nie było na
świecie. Przeszkadzały mu w tym trytony o rybich ogonach, niesforne łobuzy morskie, które straszyły nimfy
zgrzytliwym graniem na wydrążonych muszlach lub tarzały się w białej pianie wzburzonych bałwanów. Pod
wieczór przyjeżdżał Posejdon i zabierał swą małżonkę na Olimp, gdzie zasiadali wśród najwyższych bogów przy
stole biesiadnym.
Nad morzem panuje wszechwładna wola Posejdona. W głębi swego podmorskiego
pałacu wie wszystko, co się dzieje na ruchliwej powierzchni. Gdy wiatry nieopatrznie
wzburzą fale, zjawia się Posejdon i jednym spojrzeniem ciemnych oczu uśmierza bałwany, a
burze niesforne precz rozpędza. Trójzębem dźwiga okręty uwięzione wśród skał lub osiadłe
na mieliznach, a rozbitkom posyła wartkie prądy, które ich niosą do bezpiecznych brzegów.
Przed jego gniewem drży ziemia, morze i człowiek rzucony w lichej łupinie na wodne
obszary, a on pamięta o malutkim ptaszku, zimorodku. Po słotach listopadowych nastają w
grudniu dni ciepłe i łagodne, właśnie w czasie, kiedy samiczka zimorodka wysiaduje jajka w
gnieździe pływającym. Dla jej spokoju Posejdon wygładza fale i poskramia wiatry, a okręty,
burzą zimową zatrzymane w obcych przystaniach, wracają do domów.
Zazwyczaj surowy, nie był Posejdon nieczuły na ludzką niedolę. Pewna dzieweczka,
imieniem Amymone, poszła z dzbankiem po wodę. Była wtedy straszliwa posucha i
wszystkie źródła umarły. Zmęczona upałem i daleką drogą usnęła pod drzewem. Obudził ją
trzask suchych gałęzi. Niedaleko pasł się jeleń. Amymone naciągnęła łuk i wypuściła lotną
strzałę. Ale chybiła. Strzała poszła w gąszcz i ugodziła śpiącego satyra. Przestraszyła się
Amymone widząc okrwawione licho leśne, które biegło wprost ku niej. Zaczęła uciekać. Nogi
pod nią mdlały z trwogi i znużenia. Wtedy wezwała głośno pomocy Posejdona. Zjawił się
natychmiast. W goniącego satyra rzucił trójząb tak mocno, że żelazo przeszedłszy ciało zaryło
się w pobliską skałę. Bóg zapytał dzieweczkę, czego by szukała w pustej okolicy sama jedna.
Powiedziała, że wody. Wówczas kazał jej podejść do skały i wyjąć trójząb. Gdy to uczyniła,
trysnęło chłodne, jasne źródło.
Posejdonowi podlegały razem z morzem wyspy, nadbrzeża, przystanie. Straszliwym
trójzębem poszarpał lądy i worał się głęboko w ich ciało tworząc zatoki i cieśniny. Trzęsienia
ziemi były objawami jego gniewu.
Cały świat grecki czcił tego boga. W miastach portowych, które żyły z handlu
morskiego, miał okazałe świątynie, na wyspach, górach nadbrzeżnych, na przylądkach stały
poświęcone jemu kaplice, ołtarze i posągi, aby żeglarze nie tracili ich z oczu wśród walk i
niebezpieczeństw. W najmniejszej osadzie rybackiej odbierał hołdy ludzi żyjących z morza.
Zwyczajnie składano mu w ofierze konia białego lub delfina. Ku jego czci odbywały się
igrzyska, z których najokazalsze były istmijskie, urządzane przez miasto Korynt.
Przedstawiano Posejdona jako silnego starca o szerokich barach. Z rysów twarzy
podobny do Dzeusa, miał ten sam majestat w oczach, lecz bardziej groźny. Włosy i broda
wyglądają, jakby wiecznie były wilgotne i pełne muszli. W ręce trzyma trójząb. Czasem
jedzie na wozie zaprzężonym w hippokampy, dwunożne konie morskie.
Zanim Posejdon, po zwycięstwie nad starymi bogami, stał się panem wodnego
żywiołu, rządził królestwem morza jeden z tytanów, Okeanos. Ale i on musiał ustąpić przed
władzą syna Kronosa. Był już za stary, aby mógł się opierać. W wojnie udziału nie brał, więc
go Dzeus nie strącił do Tartaru, ale ustanowił bogiem tej wielkiej rzeki, która pod nazwą
oceanu opływa całą ziemię dokoła. Grecy bowiem wyobrażali sobie, że ziemia jest wyspą, na
kształt tarczy, w której środku stoi delficka świątynia Apollina. W tej świątyni pokazywano
obły kamień — omfalos, czyli “pępek ziemi". Okeanos po stracie tronu zdziwaczał zupełnie.
Przeniósł się na sam koniec świata i nigdy nie opuszczał swego pałacu.
W południowych zaś morzach żył inny dziwak, przemądry Proteusz. Pod jego okiem
chowały się trzody fok Posejdona. Znał przyszłość i umiał wróżyć wybornie. Ale był to
odludek i grubianin, który z własnej woli nikomu nie pomógł. Kto chciał dostać od niego
radę, musiał go wpierw schwytać i obezwładnić. Codziennie w południe Proteusz opuszczał
głębiny morza i drzemał w którejś z grot na wybrzeżu. Wtedy można go było złapać. Ale
musiało się mieć nie lada siłę i odwagę, aby opanować tego sprytnego czarownika. Umiał
bowiem zmieniać swą postać. Stawał się tygrysem, lwem, smokiem; rozpływał się w wodę,
płonął jak ogień, wyrastał drzewem, wreszcie, jakby życie zeń uciekło, przeistaczał się w
twardą skałę. Przez cały czas trzeba go było krzepko trzymać i zaciskać jeszcze więzy, a nic
się nie bać. Wyczerpany, ulegał w końcu i wówczas dawał rady nieomylne i niechybne
przepowiednie.
Gdy morze jest spokojne i błękitnieje nad nim pogoda, wypływa na powierzchnię
Glaukos i rozgląda się smutno, jakby czegoś szukał. Był on niegdyś prostym rybakiem. Razu
pewnego zauważył, że ryby, które woda wyrzuca na brzeg, nabierają nowych sił i wkrótce
znów uciekają do morza. Pomyślał, że chyba trawa na tym wybrzeżu ma jakieś dziwne
właściwości, i natychmiast jej skosztował. Gdy to uczynił, ogarnęła go nagle
nieprzezwyciężona ochota rzucić się w morze i pozostać tam na zawsze. Fale rozstąpiły się
pod nim i młody rybak został bożkiem morskim. Wtedy ujrzał piękną Skyllę, jak siedząc na
skale pośród wód czesała złote włosy. Zakochał się i prosił o jej rękę. Skylla jednak, nie
wiadomo dlaczego, nie chciała wyjść za Glaukosa. Nieszczęśliwy bożek udał się do
czarownicy Kirke, aby mu dała taki napój, który by serce Skylli zjednał dla niego. Ale że był
niezwykle piękny, Kirke sama się w nim zakochała i robiła wszystko, żeby zapomniał o swej
Skylli. W końcu, dotknięta obojętnością młodzieńca, dała mu żądany napój. Glaukos wylał go
do źródła, w którym Skylla zawsze się kąpała. Ledwo nimfa weszła do wody, gdy otoczyły ją
zewsząd szkaradne potwory. Chce uciekać, lecz widzi, że one ciągną się za nią. Przerażona
rzuca się do morza — potwory nie odstępują: oblepiły jej ciało, jakby do niego przyrosły. W
istocie przyrosły. Czarami złośliwej Kirke została biedna Skylla zamieniona w straszydło
morskie.
Okropna to była poczwara: miała dwanaście łap drapieżnych, sześć karków, a na
każdym łeb sprośny, w każdej zaś paszczy trzy rzędy zębów. Osiadła na wybrzeżu Sycylii, w
jaskini skalnej, nad którą latem i zimą wisiała gęsta chmura, nigdy nie ozłocona promieniem
słońca. Biada przejeżdżającym statkom! Nie ma tak zwinnej łodzi ani tak szybkiego okrętu,
żeby uciec, zanim potwór porwie z pokładu kilku żeglarzy. Ominąć zaś Skylli niepodobna:
czujna, dojrzy na zmiennej powierzchni morza nawet najmniejszą rybę.
Starożytni wierzyli, że wszystkie rzeki, nawet w głębi lądu, mają podziemne
połączenie z morzem i pozostają pod opieką bóstw osobnych, wywodzących swój ród od
Okeanosa lub Posejdona. Domyślano się, że w głębokiej grocie, skąd strumień wypływa, bóg
rzeki posiada pałac tajemniczy. W otoczeniu nimf, które mu służą, dowodzi biegiem swych
wód, ustala i zmienia ich łożyska. Bogom rzecznym stawiano świątynie i ołtarze, zabijano na
ofiarę byki lub konie. “Niechaj nikt — mówi poeta Hezjod — nie waży się przejść rzeki, póki
się wpierw nie pomodli, a oczyma zwróconymi ku jej jasnym wodom, póki rąk nie umoczy w
jej fali miłej i przeźroczej".
Rzeki w Grecji są przeważnie małe, lecz w okresie przyboru stają się groźne, rzucają się na pola,
ogrody, winnice z siłą i pędem rozjuszonego byka. Stąd bogów rzecznych przedstawiano nieraz w postaci byków
albo ludzi z byczymi rogami. Częściej spotyka się inne wyobrażenie: bóg rzeki, jako poważny starzec o
wspaniałej brodzie miękko spływającej na nagie ciało, leży wśród sitowia, oparty o przewróconą urnę, z której
wysnuwa się strumień wody, a dookoła bawią się roje małych dzieci — symbole urodzaju.
KRÓLESTWO PIEKIEŁ
Za wielu, wielu rzekami, za wielu, wielu górami, na ostatnich krańcach zachodu, gdzie
ziemia się już kończy, gdzie nigdy nie dociera najsłabszy promień słońca — jest wejście do
podziemia, czyli do piekieł. Można się tam dostać jeszcze w innych miejscach, przez rozmaite
rozpadliny i jamy, z daleka cuchnące siarką, ale od niepamiętnych czasów wszystkie dusze
wędrują do Hadesu przez ową bramę na zachodzie. Po drodze mija się miasto Kimeryjczyków,
którzy brodzą wśród mgieł i chmur nieprzeniknionych, a słońce znają jedynie z
opowieści. Przed samym wejściem do podziemia roztacza się na kilka mil wokoło smutna
równina, porosła z rzadka wierzbami i topolami okrytymi czarną korą.
W przedsionku piekielnego państwa tłoczą się dziwne i straszne postacie. Tam
Smutek przechadza się w gronie swych sióstr, Trosk. Blade Choroby i wynędzniała Starość, i
wiecznie dygocąca Trwoga, i obdarta Nędza snują się po wilgotnych kątach. Praca ze
Śmiercią rozmawia, Wojna idzie pod rękę z Niezgodą. Nieco dalej, na otwartym dziedzińcu,
rośnie wiąz ogromny, w którego gałęziach siedzą Sny i Marzenia. Pod drzewem leży sturęki
olbrzym Briareus, straszliwy w swej bezczynności.
Odtąd zaczynają się błota i grzęzawiska Acherontu (rzeka boleści), którego wody łączą się ze
strumieniami Styksu. Największa z rzek piekielnych opływa dziewięć razy całe podziemie. Na jej czarne,
nieruchome wody przysięgają Olimpijczycy. Jednym ramieniem wylewa się Styks w koryto Kokytosu (rzeka lamentu),
od którego początek bierze Lete — rzeka zapomnienia. Kto z niej napije się wody, traci pamięć
wszystkiego, co widział i przeżył na ziemi.
Dusza chcąc dostać się do świata umarłych musi przepłynąć te wszystkie rzeki. Ale
sama tego uczynić nie może, bo nie starczyłoby jej sił, choćby płynęła tysiące i tysiące lat.
Trzeba więc prosić Charona, żeby przeprawił na tamtą stronę. Brzydki i niechlujny dziad,
zrzęda i gbur, syn Nocy, stoi w czarnej łodzi i żerdzią odpycha garnący się ku niemu tłum
dusz. Wpuszcza tylko tych, którzy mają czym zapłacić. Za przewóz bierze niewiele: obola,
drobny miedziany pieniążek. Ale należy go mieć przy sobie, bo Charon jest nieubłagany i
gotów biedną duszę zostawić nad brzegiem Styksu, gdzie błąkać się będzie przez wieczność
całą, bez celu. Dlatego nieboszczykowi, przy pogrzebie, wkłada się w usta monetę.
Przeprawione na drugi brzeg dusze zbierają się w gromadkę, struchlałe i drżące. Bo
oto wychodzi naprzeciw Kerberos (Cerber), potworne psisko o trzech paszczach. Już z daleka
słychać jego szczekanie, które chrapliwym zgiełkiem napełnia mroczne pustkowia. Trzeba
mu rzucić ciastko pieczone na miodzie, aby był spokojny. Zresztą można się go nie obawiać:
dla wchodzących jest bardzo uprzejmy. Ale niech kto spróbuję oszukać jego czujność i
uciekać z powrotem na ziemię. O, wtedy jest straszny. Rzuca się na swoją ofiarę, przewraca
ją, tłamsi łapami, szarpie i wlecze w najgłębsze czeluście piekieł.
Królestwo cieniów to nieobeszła równina, chłodna i martwa, po której szamocą się
ostre wiatry, pędzące tam i sam mdłe dusze. Chodzą po niej umarli, a każdy z nich ma
wyznaczone sobie miejsce. Osobno skarżą się duszyczki niemowląt, osobno błądzą nieszczęśliwi,
którzy padli ofiarą niesprawiedliwych sądów. Bardziej odludne okolice
zamieszkują samobójcy, a po ścieżkach zapomnianych włóczą się ci, co umarli z miłości nie
odwzajemnionej. Gdzieś słychać nieuchwytny szczęk broni: to wojownicy, zabici na polu
walki, ćwiczą się dalej w rzemiośle żołnierskim; tam znów cień człowieka, który był
rolnikiem, cieniem bicza pogania cienie wołów. Wszyscy czekają na sąd. Oto na
podwyższeniu wznosi się trybunał, gdzie siedzą trzej królowie: Minos, Ajakos i rudy
Radamantys. Niegdyś sprawiedliwie panowali na ziemi, a po śmierci wola Dzeusa ustanowiła
ich sędziami podziemia. Przed nimi stają dusze, a oni ważą ich błędy i dobre uczynki. Po
wyroku cienie odchodzą tam, gdzie im przeznaczono pozostać na zawsze.
Przez wiele krętych dróg, przez moczary i bagna, przez jeziora zastygłe i pustynie tchnące siarką idzie
się do zamku pana tych włości Hadesa. Dookoła jeżą się strome skały. Pałac otaczają mury obronne trzykrotnym
kręgiem. Pod murami płynie strumień ognisty, Pyriflegeton. Olbrzymia brama wspiera się na kolumnach
diamentowych tak mocno, że żaden z bogów nie ruszyłby jej z zawiasów. Ponad nią dźwiga się żelazna baszta.
W przestronnej, czarnej sali stoi złoty tron, a na nim zasiada bóg Hades w zębatej koronie na głowie, z berłem w
prawej dłoni, obok swojej małżonki, Persefony. Spiżowe ściany powtarzają głuchym echem wieczny płacz i jęki
pokutujących w Tartarze.
Tam właśnie, pod zamkiem Hadesa, jest ów złowrogi Tartar, miejsce najsroższych kaźni dla
zbrodniarzy. Straż trzymają Erynie, trzy potworne siostry. Uosobienie srogich i nieustępliwych wyrzutów
sumienia, ścigają złoczyńców na ziemi i w piekle. Ich czarne szaty rozwiewają się w locie jak skrzydła
nietoperza. Z warg sinych spływa im piana, a oddech mają tak zatruty, że którędy przelecą, tam przestają rosnąć
kwiaty i zioła i rodzą się choroby. Uzbrojone w węże jadowite i płonące pochodnie, uganiają po Tartarze
pilnując, by każdy godnie wypełniał włożoną nań karę. Pomagają im w tym kery, istoty piekielne. Wiecznie
spragnione krwi ludzkiej, wydostają się na ziemię, ilekroć posłyszą odgłos wojny. Gdy żołnierz pada ranny,
rzucają się nań, wpijają mu w ciało pazury, chłepcą gorącą posokę, póki dusza z niego nie wyjdzie. Stąd również
wychodzi na świat demon Eurynomos, który pożera ciała umarłych, póki nie zostaną z nich nagie szkielety.
Malarz Polignotos, w jednym ze swych obrazów, dał mu barwę ciemnobłękitną, jak u much żywiących się
ścierwem.
Komu trzej sędziowie przyznają, że żył sprawiedliwie, ten odjeżdża na Wyspę
Błogosławionych. Za zbliżaniem się do tej krainy wiecznej szczęśliwości ogarnia duszę już z
daleka cudownie miłe i wonne powietrze, w którym czuć zapach róż, narcyzów, hiacyntów,
lilij, fiołków, mirtu, wawrzynu i kwiatu winnego. Płyną tam rzeki jak kryształ przeźroczyste,
łagodne wietrzyki potrząsają z lekka lasem, a w potrącanych gałązkach dźwięczy bez ustanku
czarowna pieśń, niby miękkie tony zawieszonej gdzieś piszczałki. Pośrodku wyspy jest
miasto błogosławionych, całe ze złota, obwiedzione dokoła murem szmaragdowym. Jan Parandowski
Mitologia
Grecja
WIADOMOŚCI WSTĘPNE
Mitologia jest zbiorem baśni o bogach i bohaterach. Naród grecki, podzielony na
wiele szczepów, nie był zgodny w tym, co opowiadał o swoich bóstwach. Każde państewko,
każda wieś lub gmina podawały zupełnie inne wersje, które znów poeci przekształcali i
zmieniali bardzo dowolnie. W ten sposób w ciągu wieków urósł niezmiernie obfity i
różnorodny materiał, z którego wybieramy jedynie podania najbardziej rozpowszechnione,
przejmując pewne szczegóły z piękniejszych lub ciekawszych odmian.
Mitologia nie jest jeszcze całą religią. Religia opiera się w przeważnej mierze na
kulcie, na obrzędach, które, w przeciwieństwie do płynnych i łatwo przeobrażających się
mitów, są trwałe, oporne postępowi czasu i przechowują nader odległe formy wierzeń. Dzięki
zachowawczości kultu możemy odtworzyć, w ogólnych zarysach, najdawniejszą wiarę
Greków, a nawet wskazać, co do niej wniosła ludność, która zamieszkiwała Helladę przed
osiedleniem się Hellenów.
Jedną z pierwotnych form religii jest fetyszyzm — oddawanie czci boskiej
przedmiotom martwym, uważanym za siedzibę jakiegoś ducha dobrego lub złego. Chłop
grecki, przechodząc koło kamienia na rozstajnej drodze, padał na kolana i polewał głaz oliwą.
Meteorytom, ponieważ spadły z nieba, przypisywano siłę boską. Obłąkany, usiadłszy na
takim kamieniu, odzyskiwał rozum, a zbrodniarz oczyszczał się z winy. Zwyczajnym, nie
ogładzonym okruchem skał nadawano nieraz imiona bogów i przechowywano je w
świątyniach.
Podobnej czci doznawały pnie drzew i kloce z grubsza ciosane. Na wyspie Ikaros nie
obrobiony pień drzewa nosił imię Artemidy. Mieszkańcy beockiej Cheronei widzieli
największą świętość w kiju drewnianym, który nazywali dzidą; miał on spaść z nieba i
znaleziono go w ziemi wraz ze znaczną ilością złota. Corocznie wybierany kapłan
przechowywał go w osobnej kapliczce, składał ofiary i zastawiał przed nim stół z rybami i
pieczywem. Pierwotne bałwany, w kształcie stożka, słupa lub deski, ozdabiano wstążkami, a
niekiedy strojono w długie szaty, dając im pozór postaci ludzkiej.
Drzewa bardzo stare lub szczególnie piękne stawały się często powszechną świętością,
jak ów dąb w Dodonie, siedziba i poniekąd wizerunek samego Dzeusa. Zresztą u wszystkich
ludów indoeuropejskich dąb był poświęcony najwyższemu bóstwu. Kult drzew był tak dalece
trwały, że w I wieku n. e., a więc w czasach wysokiej cywilizacji, naturalista Pliniusz pisał:
“Wedle prastarego obrządku dziś jeszcze prosty wieśniak poświęca bogu wspaniałe drzewo, a
i my chętniej czcimy gaje pełne ciszy niźli wizerunki błyszczące złotem i kością słoniową".
Człowiek pierwotny nie tylko nie uważa zwierząt za istoty niższe, ale niejednokrotnie
stawia je wyżej od siebie, ceniąc ich siłę lub przebiegłość. Współczesne dzikie plemiona
wymieniają nieraz pewne zwierzę jako swego przodka, założyciela rodu. Podobne poglądy
mogli mieć najdawniejsi Grecy. W Tebach otaczano szczególną czcią łasicę, w Tesalii
mrówkę (tesalscy Myrmidonowie twierdzili, że pochodzą od mrówek), na wyspie Samos
owcę, w Delfach wilka. Bogom nadawano postać zwierzęcą. Dionizos był bykiem, a
wszystkie bóstwa ziemi przedstawiano jako węże. W Arkadii znany był bardzo stary
wizerunek Demetry jako czarno ubranej kobiety z łbem końskim zamiast głowy. Z postępem
cywilizacji zatracały się coraz bardziej owe cechy zwierzęce i pozostawiły jedynie drobne
ślady. Bóstwa rzeczne, które pierwotnie miały postać byków, zachowały rogi na głowie
ludzkiej. Satyrowie z prawdziwych kozłów zmienili się w młodzieńców o spiczastych
uszkach i małym, jakby szczątkowym ogonku. W innych wypadkach wspomnienie
zwierzęcego wyglądu bóstwa przetrwało w podaniach, które opowiadały o jego dziwnych
przemianach. Najczęściej zwierzę, które ongi wyobrażało samego boga, zostawało przy nim
jako nieodstępny towarzysz: sowa przy Atenie, wąż u nóg Asklepiosa.
Te odwieczne wierzenia były przeważnie niezrozumiałe dla Greków z epoki wyższej
cywilizacji. Ich pisarze, spotykając przeżytki kultu drzew, zwierząt lub kamieni, starali się je
wyjaśnić osobnymi legendami. W Delfach np. był kamień, który w dni świąteczne owijano
wstęgami i namaszczano oliwą. Mógł to być dawny fetysz, ale oświeceni Grecy opowiadali,
że jest to ten sam kamień, który Reja dała Kronosowi do połknięcia zamiast Dzeusa, i dlatego
chowają go na pamiątkę.
Grek odczuwał wokół siebie rozległe i potężne życie sił tajemniczych. Drzewa rosną
jakby cudem, a cichy szmer liści jest ich mową; rzeki płyną w jakąś dal nieznaną, a ich wody
są dobrodziejstwem dla użyźnionej gleby; ogień rodzi się, pożera swój pokarm i umiera; wiatr
goni ponad górami z wyciem złowróżbnym — zewsząd wychodzą na wpół określone
postacie, przed którymi człowiek pierwotny korzy się i drży. Chcąc je poznać, chcąc wejść z
nimi jakoby w zażyłość, nadaje im imiona i otacza się w końcu nieprzebranym mnóstwem
bogów. Najlichsza wioska w Grecji posiadała jakieś własne bóstwo, które mogło być nie
znane w sąsiedniej osadzie. Każde zjawisko, niemal każda czynność miała swego patrona.
Imiona tych bożków do specjalnych poruczeń przeważnie zaginęły, w chwili gdy w Grecji
zapanowali bogowie olimpijscy, którzy przejęli na siebie ich funkcje i atrybuty. W
najdawniejszej religii było pełno demonów, mocy nieczystych, szkodliwych dla człowieka w
codziennym życiu. Przed nimi starano się bronić wszelkimi magicznymi środkami:
przebraniem, tańcami, hałaśliwą muzyką.
Z demonami wiązał się kult umarłych, który w najstarszej religii greckiej zajmował
miejsce naczelne. Zwłoki grzebano, składając do grobu kosztowności, broń, różne naczynia,
figurki zwierząt domowych — całe gospodarstwo. Wierzono zapewne, że nieboszczyk może
wrócić na ziemię, gdyby nagle zatęsknił do pozostawionych bogactw. Skoro zaś weźmie ich
część ze sobą, istnieje prawdopodobieństwo, że nie zechce już więcej nawiedzać swego
domu.
Zmarły był straszną i mściwą potęgą, lada chwila mógł zjawić się jako upiór.
Usiłowano go przebłagać darami i ofiarami. Pierwszą daniną był płacz pogrzebowy —
gwałtowny, namiętny — rozdzierano sobie twarz paznokciami, wyrywano włosy. Na grobie
zabijano zwierzęta i niewolników. Nie tylko w dzień pogrzebu, ale i później od czasu do
czasu rodzina przynosiła ofiary. Przez rurę zlewano do wnętrza mogiły krew zarżniętych
zwierząt na pożywienie dla umrzyka.
Po pogrzebie odbywała się w domu stypa i sądzono, że dusza zmarłego jest właściwym gospodarzem
biesiady. W Atenach, w czasie święta Antesteriów, na wiosnę obchodzono powszechne zaduszki. Obok świątyni
Dzeusa była spora szczelina w ziemi. Przez nią spłynęły w głąb wody potoku i przez nią .w trzeci dzień
Antesteriów dusze wychodziły na ziemię. Zamykano świątynie, aby dusze tam nie weszły i nie splamiły swoją
obecnością miejsc poświęconych bogom. Drzwi domów pomazywano smołą, w przekonaniu, że smoła odstrasza
siły nieczyste. Każda rodzina zastawiała u siebie ucztę dla zmarłych. Gotowano nasiona wszystkich roślin
polnych i zostawiano je w garnku na ołtarzu, w osobnym pokoju, do którego nikt nie śmiał wchodzić. Zaduszki
kończyły się wieczorem, gdy otwierano mieszkanie ze słowami: “Idźcie za drzwi, dusze, skończone już
Antesterie!"
Grecy wierzyli, że dusza siedzi w ciele w postaci małej laleczki, widocznej przez
źrenicę oka, którą dlatego nazywali kore (po łac. pupilla) — dziewczynką. W sztuce
wyobrażano ją nieraz jako drobną uskrzydloną istotkę. Te nieuchwytne jestestwa mogły
darzyć błogosławieństwem lub wyrządzać szkodę. Dusza staje się na tamtym świecie istotą
wieszczą i, jawiąc się we śnie, zsyła marzenia ostrzegawcze. Czasami jednak niewidzialnym
dotknięciem sprowadza nagłą chorobę, odbiera rozum lub życie. Szczególnie niebezpieczne
są dusze tych, co zmarli przedwcześnie, śmiercią gwałtowną.
Bardziej powszechna cześć należała się poległym w boju za ojczyznę. Patriotyczni
Grecy ustanawiali w tym celu podniosłe i wzruszające uroczystości. Oto jak obchodzono
rocznicę bitwy pod Platejami: Przy dźwiękach trąby wojennej wyruszała o świcie procesja.
Jechały wozy pełne wieńców i gałęzi mirtowych. Prowadzono czarnego byka, za którym
postępowali młodzieńcy niosąc wiadra mleka i wina, kubki z oliwą i wonnościami. Pochód
zamykał archont, który w zwyczajnym czasie ubierał się na biało i nie śmiał dotknąć żelaza,
lecz tego dnia przywdziewał purpurę, przypasywał miecz i niósł urnę, wziętą z ołtarza. Gdy
doszedł do grobów żołnierzy, nabierał wody ze źródła, obmywał kolumny stojące na
mogiłach, namaszczał je wonnościami i zabijał czarnego byka. Pomodliwszy się do bogów,
zapraszał dusze dzielnych wojowników na ucztę z krwi, wina i mleka. Na koniec wylewał na
ziemię kubek wina mówiąc: “Wznoszę kielich na cześć tych ludzi mężnych, którzy poświęcili
się za wolność Grecji".
Podobne uroczystości graniczyły z kultem herosów, który rozwinął się z kultu zmarłych. Herosem
stawał się po śmierci człowiek wybitny, zasługujący na szczególną wdzięczność ziomków. Herosami więc byli
przede wszystkim założyciele rodów, osad, kolonij, dalej prawodawcy, bohaterowie wojenni (Leonidas w
Sparcie), kapłani, prorocy, wielcy poeci, wreszcie ci, którzy swoimi wynalazkami udoskonalili tryb życia
ludzkiego. Grób herosa był wielką świętością gminy. Znajdował się zwykle na rynku, koło bramy lub na granicy
posiadłości gminnych. Czasami otaczano tę drogocenną mogiłę tajemnicą, w obawie, żeby nieprzyjaciel nie
wykradł dobroczynnych relikwii. Nad grobem herosa wznoszono kaplicę — heroon — którą zazwyczaj otaczał
gaj oliwny lub cyprysowy, i pod surowymi karami nie wolno było w nim uszczknąć ani gałązki. Przy grobie stał
niski ołtarz, z rowem dookoła, dla zbierania krwi ofiar. Nabożeństwo odbywało się nocą lub o zmroku. Zabijano
zwierzęta o czarnej sierści i palono je w całości Przy każdej uczcie z trzeciego kubka wina odlewano kilka
kropel na cześć herosów, a wszystko, co podczas jedzenia spadło na ziemię, zostawiano jako im należne. W
chwilach trwogi najżarliwsze modły zanoszono do herosów, albowiem ci najbliżsi opiekunowie najłatwiej mogli
przyjść z pomocą. Wielu herosów wyobrażano w postaci wężów. Wąż, pełzający po ziemi, ukrywający się w
rozpadlinach, miał oznaczać podziemny charakter tych półbogów. Na grobach herosów stawiano świątynie i
odbywano igrzyska.
Ze wszystkich bogów najgłębiej i najserdeczniej czcił Grek pierwotny bóstwa
chtoniczne — ziemskie. Mieszkając w głębi ziemi, przyjmowały zmarłych, opiekowały się
ziarnem i korzeniami roślin. Na ich czele stała Gaja, wszystko żywiąca, życiodajna pani,
wyobrażenie nieprzebranej potęgi twórczej.
...tej wielkiej macierzy,
Do której wszystko wraca, by na żywot świeży
Wypuścić nowe kiełki... *
Bogowie ulegają tym samym zmianom, co ich wyznawcy. W miarę rozwoju
cywilizacji greckiej i bogowie nabierali coraz więcej szlachetności i dostojeństwa.
Najważniejszym czynnikiem była tu poezja epicka. Historyk Herodot mówi: “Hezjod i Homer
stworzyli dla Greków cały system bogów i dali bogom przydomki, i każdemu z nich
wyznaczyli zakres władzy, i utrwalili jego postać". Homer, twórca Iliady i Odysei, żył w VIII
wieku przed n. e., a Hezjod w VII wieku napisał poemat pt. Teogonia, czyli rodowód bogów.
W istocie oni ustalili typowe postacie bogów, których rysy nie uległy odtąd zasadniczej
zmianie. Do wielkiej i bezładnej rzeszy bóstw wprowadzili pewien ład, oparty na określonych
genealogiach i wzajemnych stosunkach rodzinnych. Właściwym twórcą tego systemu
religijnego był Homer. Hezjod jedynie z większą ścisłością opracował jego koncepcję.
Religia Homera była nowością, przewrotem. Różniła się zasadniczo nie tylko od najdawniejszej religii
greckiej, lecz niejednokrotnie i od wierzeń Greków pohomeryckich. Stało się to dlatego, że poezja Homera była
rycerska i dworska. Poeta starał się jak najdalej odejść od ludowych zabobonów. Jako przedstawiciel wyższej
cywilizacji, odrzucił pierwotną grozę, demonizm, krwiożerczość. Ze swej pogodnej fantazji wziął kształty
bogów jasne, wyraziste i przede wszystkim ludzkie.
Bogowie Homera są to po prostu ludzie nieśmiertelni, obdarzeni nieziemską urodą i
siłą. Każdy z nich ma własne imię i rysy sobie właściwe. Różnią się między sobą pod
względem płci, wieku, charakteru i władzy. Razem tworzą jedną wielką rodzinę lub raczej
państwo z monarchą na czele, którym jest Dzeus, rozkazujący wszystkim prowincjom: niebu,
ziemi, morzu i podziemiu. W ten sposób Homer utrwalił raz na zawsze antropomorficzny
charakter religii greckiej.
Żywa, szczerozłota poezja Homera stała się wcześnie powszechnym dobrem całej
Hellady i wywołała w pojęciach religijnych doniosłą rewolucję. Na dno zepchnięto prastare
wierzenia i zabobony ludowe, które tam pozostały przez całą starożytność, a na szczyt religii
wyniesiono idealne postacie bogów Homerowych. Rządy i warstwy oświecone wszystkich
państw greckich otoczyły tę nową religię staranną opieką. Bóstwa lokalne ustąpiły przed
promiennym orszakiem Olimpijczyków, a ponieważ lud nie mógł się z nimi tak łatwo rozstać,
wymyślono mnóstwo bajek o walkach, małżeństwach i różnorakich związkach starych
bożyszcz z potężnymi przybyszami. Niekiedy dawny bóg pozostawał przy nowym jako heros
lub kapłan i założyciel nowego kultu albo po prostu w świątyni nowego boga pokazywano
grób jego poprzednika, którego on pokonał. Bardzo często kult dawnego boga przenoszono na
któregoś z Olimpijczyków, nadając mu, jako przydomek, imię wypartego bóstwa. Zdarzało
się, że jakieś bóstwo miejscowe było tak szanowane i tak jednocześnie odrębne, iż nie można
go było ani zidentyfikować z kimkolwiek, ani sprowadzić do roli podrzędnej. Na przykład
arkadyjska bogini Eurynome nie poddała się najazdowi bogów homeryckich i utrzymała się w
swej prastarej świątyni, otoczonej gajem cyprysowym, gdzie stał jej wizerunek wyobrażający
* Ajschylos: Choefory. Przekład Jana Kasprowicza
postać pół kobiety, pół ryby — dziwaczne zjawisko wśród pięknych i ludzkich posągów
reszty bogów.
Zwycięstwo Olimpijczyków nigdy nie było zupełne. Wbrew Homerowi lud grecki nie
przestał wierzyć w złowrogą moc zmarłych i nie pozwolił sobie odebrać swych bałwanów z
kamienia i drzewa. Nieraz najżarliwsza wiara otaczała imiona takich bóstw, o których żaden
poeta nie śpiewał, a człowiek po dawnemu czuł się nawiedzany przez dobre i złe demony i
spełniał odwieczne praktyki magiczne. Odtąd były jakby dwie religie: oficjalna, głoszona
przez państwo, literaturę i sztukę, oparta na tradycji Homera, i wierzenia warstw niższych,
zachowujących zabobony z czasów przedhomerowych.
Nie udało się również wyplenić partykularyzmu religijnego, który stał się trwałą i
znamienną cechą religii greckiej. Każda gmina miała swych szczególnych orędowników. Gdy
szereg gmin jednoczył się w całość państwową, nie zacierały się różnice: Hera czczona w
Argos nie miała bezwzględnego podobieństwa z Herą ateńską. Bogowie, uznawani przez
wszystkie państewka greckie, nie wszędzie cieszyli się tym samym szacunkiem. Podobnie
każda wieś, każda rodzina, nieomal każdy człowiek miał własnego boga, którego nad innych
wysławiał.
Homer, który pierwotne pojęcia religijne zmienił na bardziej cywilizowane, sam z
kolei stanął przed sądem umysłów o dojrzalszej kulturze. Pierwszy z krytyką religii
Homerowej wystąpił filozof Ksenofanes z Kolofonu (ok. 570—470 przed n. e.). Raziła go
szczególnie chwiejna moralność Olimpijczyków. “Homer i Hezjod — powiada on —
przypisują bogom wszystko to, co u ludzi wstyd i hańbę przynosi". A zwracając się przeciw
antropomorficznemu wielobóstwu: “Śmiertelni przypuszczają, że bogowie rodzą się tak jak
oni, że noszą ludzkie odzienie, mają ludzki głos i ludzką postać. Gdyby woły, konie lub lwy
miały ręce i umiały malować i tworzyć posągi jak ludzie, malowałyby swoich bogów z
ciałami podobnymi do własnych. Etiopowie twierdzą, że ich bogowie są czarni i mają nosy
perkate. Trakowie zaś, że mają oczy Niebieskie i rude włosy". Ksenofanes bowiem głosił
wiarę w jedynego boga: “Jeden jest bóg najwyższy pomiędzy bogami i ludźmi, niepodobny
do śmiertelnych ani z postaci, ani z umysłu. Bóg cały widzi, cały myśli, cały słyszy. Bez trudu
wszystko w ruch wprowadza rozumem i myślą".
Te idee monoteistyczne w rozmaity sposób przenikały do następnych pokoleń, wciąż
na nowo podejmowane przez filozofów i poetów, którzy z wolna wiedli religię grecką ku
wyższej etyce i mniej ziemskim pojęciom o bogach. Do ugruntowania nowych poglądów
przyczyniały się poniekąd misteria eleuzyjskie (zob. ustęp “Demeter"), a jeszcze wyraźniej
urabiali je orficy.
Była to sekta religijna, która podawała za swego założyciela legendarnego wieszcza Orfeusza. Religia
orficka była mistycznym monoteizmem. Bogowie znani z mitologii stanowili zewnętrzne formy jednej boskiej
istoty. Dionizos, zwany Dzagreusem, syn Dzeusa i Persefony, jeszcze w dzieciństwie otrzymał od ojca rządy nad
światem. Tymczasem tytani chcieli go zabić. Mały bożek uciekał zmieniając się po drodze w rozmaite zwierzęta.
Na koniec przemienionego w byka tytani rozdarli na kawałki, ugotowali i zjedli, serce zaś pogrzebali w ziemi.
Atena je znalazła i przyniosła Dzeusowi, który je połknął. Z Dzeusa narodził się później drugi Dionizos, którego
świat zna jako syna Semeli. Tytanów Dzeus spalił piorunem, a z ich popiołów uczynił ludzi. Ponieważ zaś tytani
przedtem pożarli ciało Dionizosa, przeto w każdym człowieku są dwojakie składniki: dobre — dionizyjskie, i złe
— od tytanów. Zadaniem ludzi jest uwolnić się od owej puścizny przeklętej, tj. od ciała, albowiem tylko dusza
jest dionizyjska. Trzeba panować nad ciałem, ujarzmiać je, gdyż w ten sposób wyswobadza się duszę z więzów
cielesnych.
Według orfików dusza po śmierci idzie do podziemia, gdzie odbywają się sądy.
Zbrodniarz otrzymuje zasłużoną karę, która nie jest wieczna. Po okresie oczyszczenia dusza
wraca na ziemię i wchodzi w nowe ciało, aby pokutować za winy poprzedniego żywota. W
ten sposób wciąż odradza się i umiera. Wtajemniczony w misteria orfickie uzyskuje w
podziemiu wyrok łagodniejszy i może być zwolniony od powtórnych narodzin. Lecz samo
wtajemniczenie nie wystarcza. Jedynie ten, kto życie swe dobrze i cnotliwie przeżyje,
znajdzie łaskę u Dionizosa i połączy się z bogiem na zawsze.
Misteria orfickie były prywatne, żadne państwo się nimi nie opiekowało. Odprawiano
je pod gołym niebem albo w domach, albo w tymczasowych kapliczkach. Odbywały się
oczyszczenia, wtajemniczenia i symboliczne widowiska. Lecz główną siłą orfików była ich
literatura, liczne i rozmaite pisma wierszem i prozą. Kapłani orficcy, na kształt guślarzy,
chodzili po ulicach i domach, głosząc naukę Orfeusza i dając ludziom wskazówki, jak się
uchronić od kar pośmiertnych. Zmarłym wyznawcom dawano do grobu tabliczki pouczające,
jak się mają zachować w zaświatach. Dusza musi znać hasła potrzebne do zbawienia. Oto jak
się ma odezwać, gdy przekroczy próg śmierci: “Jestem dzieckiem Ziemi i Nieba gwiaździstego,
ale mój ród jest niebiański". Na te słowa strażnicy “zdroju pamięci" pozwolą jej
ugasić w nim pragnienie. Stąd idzie dusza przed władców podziemia i oświadcza im, że
wydobyła się z bolesnego koła życia, na co jej odpowiadają: “Będziesz bogiem, a nie
człowiekiem" i przyjmują do krainy wiecznego szczęścia.
Nauki orfickie, rozpowszechniane przez wędrownych kapłanów i proroków, przyjęły
się w całej Helladzie, zwłaszcza u warstw niższych, które w nich znajdowały pociechę i
nadzieję lepszego losu. Natomiast poglądy Ksenofanesa znalazły wielu zwolenników wśród
filozofów. Ci atakowali religię coraz ostrzej, aż w V wieku dały się słyszeć głosy zupełnego
ateizmu. Przeciwdziałała temu pobożność ogółu, oparta na uczuciach patriotycznych. Ateny z
czasów Peryklesa i z początków IV wieku w entuzjazmie patriotyczno-religijnym ozdobiły się
najpiękniejszymi świątyniami, a jednocześnie zaczęły ścigać sądami i wyrokami
wolnomyślicieli.
Ale druga połowa wieku IV odmienia ów stan rzeczy. Państwa greckie słabną i chylą
się ku upadkowi, a wraz z siłą państwową gaśnie również i patriotyczno-religijne uczucie. W
tych niespokojnych czasach wyrasta ponad inne bóstwa Tyche, bogini szczęśliwego trafu.
Przez wyprawy i podboje Aleksandra Wielkiego cywilizacja grecka zdobywa nowe
posiadłości na Wschodzie. Odtąd zaczyna przeważać znaczenie Wschodu i Grecja właściwa z
wolna, lecz stanowczo ulega wpływom orientalnym. Tę epokę, trwającą aż do I wieku,
nazwano okresem hellenistycznym.
Olimp grecki zapełnia się mnóstwem nowych bogów. Co prawda, działo się to już i
dawniej. Grecy, jak zresztą wszyscy politeiści, odznaczali się szeroką tolerancją i wielką
uprzejmością wobec bóstw cudzych. Wierzyli zapewne, że ich nigdy nie jest za wiele i że za
granicą łatwo może się znaleźć jakiś bóg, którego warto sobie pozyskać. Zwłaszcza Egipt,
odwieczny kraj cudów, nęcił i zdumiewał Greków, wierzących, że w świątyniach nad Nilem
ukrywa się jakaś mądrość tajemna. Stamtąd więc wzięli boginię, która od III wieku przed n. e.
aż niemal do końca starożytności skupiała dokoła siebie rzesze wyznawców — Izydę.
Izyda, utożsamiana z Io, Selene, Afrodytą, Demetrą i wielu innymi postaciami
mitologii greckiej, przedstawiona we wzruszającym obrazie matki trzymającej dziecko w
ramionach, otoczona kapłanami, którzy odprawiali nabożeństwa przejęte serdeczniejszym
stosunkiem do bóstwa — Izyda, objawiająca w misteriach szereg nauk kosmogonicznych i
moralnych, doszła do czci tak wysokiej, że stawała się prawie bóstwem jedynym i chwałę jej
głoszono tymi słowy: “Oto jestem macierz wszechświata, pani żywiołów wszystkich, praźródło
wszechwieków, ja, z bóstw największa, ja, cieni podziemnych królowa, spośród
niebian pierwsza, ja, której twarz obliczem jest pospólnym bogów i bogiń wszystkich, której
skinienie rządzi świetlistymi sklepieniami nieba, uzdrawiającymi tchnieniami oceanów,
rozpaczliwym piekieł milczeniem — ja, której jedno jedyne bóstwo cały czci świat we
wielorakim kształcie, w różnym obrządku i pod różnorakim imieniem". Wraz z nią utrwalił
się kult jej męża i brata, Ozyrysa, który pod imieniem Serapis rozsiał po całym obszarze
świata greckiego pokaźną liczbę swych świątyń.
Z bóstw wschodnich najszerzej czczono “Wielką Matkę", macierz bogów — Kybele.
Była to bogini frygijska (Azja Mniejsza), w której Grecy rozpoznawali swoją Reję, małżonkę
Kronosa. Kapłani Kybeli odbywali hałaśliwe procesje, połączone z namiętną muzyką, a
podczas dzikich tańców wojennych zadawali sobie rany mieczem. W swym rytuale mieli
wiele gorszących praktyk i nie cieszyli się dobrym imieniem.
Drugim potężnym bogiem ze Wschodu był Mitra, irańsko-babiloński pan słońca. Kult
jego poczyna się szerzyć w okresie hellenistycznym, a w II i III wieku n. e. dochodzi do
szczytu. Mitra urasta wówczas na bóstwo naczelne całego świata grecko-rzymskiego.
Misteria, odbywane w tajemniczych pieczarach, głoszą wiarę w nieśmiertelność duszy i
zmartwychwstanie ciała. Przez wielkie podobieństwo do chrześcijaństwa religia Mitry staje
się w pewnym czasie groźną współzawodniczką nauki ewangelicznej.
W dobie wielkich monarchii, a więc od Aleksandra Wielkiego począwszy, dawny
ustrój Grecji, oparty na miastach-państwach, przestał istnieć i nie było odtąd owej więzi
narodowej, która poszczególnym obywatelom nakazywała czcić bóstwa ojców i dziadów.
Ponieważ nowe państwa, owe rozległe monarchie, nie wywierały w tej mierze żadnego
nacisku, religia stała się rzeczą prywatną i każdy szukał boga wszędzie tam, gdzie go się
znaleźć spodziewał. Wzrosła pobożność indywidualna, silnie zabarwiona mistycyzmem, i
bujniej rozplenił się wszelki zabobon wraz z magią i wróżbiarstwem.
Jednocześnie racjonalizm poddawał krytyce wierzenia o bogach. Już od VI wieku
objaśniano alegorycznie Homera, aby go uchronić przed zarzutami Ksenofanesa, ale dopiero
filozofowie ze szkoły stoików i cyników rozszerzyli alegorię na imiona bogów i treść podań.
Zwalczając antropomorficzne pojmowanie bóstwa i wszelkie zewnętrzne ceremonie, głosili
naukę o jednej istocie boskiej, która wymaga tylko ofiary czystego serca. Zwłaszcza stoicy
pilnie, acz nieumiejętnie, zbierali materiały dotyczące obrzędów religijnych, imiona i
przydomki bogów, aby za pomocą dziwacznych etymologii objawić ich “właściwe"
znaczenie. Mówili, że Demeter wyraża po prostu chleb, Hera — powietrze, Atena — ogień.
Inną drogę obrał Euhemeros, twórca osobliwego poglądu na mitologię grecką. Napisał
on w początku II wieku przed n. e. romans podróżniczy pt. Hiera anagrafe (Święte pismo).
Opowiadał, że kiedy wyruszył z portu w Arabii Szczęśliwej, zerwał się wiatr i zagnał okręt do
nieznanej wyspy, położonej na Oceanie Indyjskim. Wyspa była niezwykle urodzajna i piękna,
a w środku niej wznosiła się świątynia Dzeusa. W tej świątyni była kolumna ze złota, pokryta
napisami hieroglificznymi. Na prośbę Euhemerosa kapłani wytłumaczyli mu napisy i
wówczas przekonał się, że jest to po prostu prawdziwa historia bogów. Przepisał ją tedy w
swym dziele, aby udowodnić, że bogowie byli pierwotnie ludźmi, których ubóstwiono bądź z
woli narodu, bądź z ich własnego rozkazu. Według Euhemerosa Dzeus był królem zdobywcą,
który wymagał od poddanych czci boskiej, aby zyskać tym większy posłuch. Kronos był
władcą łagodnym i poczciwym, którego synowie strącili z tronu. Uranos był księciem bardzo
biegłym w astronomii i stąd uznano go po śmierci za bóstwo nieba. W ten sposób wyjaśniał
Euhemeros całą mitologię, sprowadzając nieraz dostojne postacie Olimpu do rzędu figur
bardzo pospolitych.
Od epoki hellenistycznej aż do II wieku n. e. daje się zauważyć w społeczeństwie
greckim prąd, który byśmy dziś nazwali romantycznym: tęsknota za najstarszymi kultami.
Odnawiano obrzędy, o których już niemal pamięć zaginęła, podnoszono z gruzów odwieczne
świątynie, najdawniejsze igrzyska odprawiano z wielką wspaniałością i radzono się
zapomnianych wyroczni. Szczególnie popierał ten ruch cesarz Hadrian (117—138 n. e.),
monarcha zhellenizowany, pełen romantycznych porywów i szczerej miłości dla tradycji
greckiej. Ale trwało to krótko i było zbyt słabe, aby uchronić Olimp helleński przed najazdem
wschodnich bogów.
Ostatnim wielkim tworem geniuszu greckiego był neoplatonizm, ugruntowany przez
filozofa Plotyna (II wiek n. e.), który uważał siebie za ucznia i kontynuatora Platona.
Przez wiele wieków dążyli Grecy do uproszczenia swego politeizmu i do poddania go
idei największego boga. To zadanie podjął Plotyn. Stworzył pojęcie boga istniejącego poza
wszelką formą zmysłową, którego nie można ani określić, ani nazwać. Bogowie czczeni w
świątyniach byli emanacją Istoty istot. Podania rozwiązywali neoplatończycy sposobem
alegorycznym, lecz szanowali obrzędy i wszystkie praktyki religijne. Neoplatonizm zapełnił
świat demonami. Demony były jakby pośrednikami między ziemią a niebem. Były
nieśmiertelne, przewyższały człowieka rozumem i siłą i — zależnie od swojej natury — były
dobroczynne lub szkodliwe. Ta wiara w demony rozwarła na oścież podwoje magii i
wszelkim sztukom czarnoksięskim.
Neoplatonizm był ostatnim wysiłkiem, aby utrzymać i ożywić starą religię grecką,
poszedł jednak na marne, gdyż jedyną religią, która naprawdę odpowiadała potrzebie czasu
— było chrześcijaństwo.
Nie zawsze i nie od najdawniejszych czasów świątynia była miejscem czci bogów. Na
górach, w gajach, grotach, przy źródłach — modlono się wszędzie tam, gdzie domyślano się
obecności bóstwa. Pod gołym niebem ustawiano ołtarze i składano ofiary. Z wolna takie
miejsce szczególnie szanowane stawało się okręgiem świętym, w którym budowano
świątynię. Tak było w Delfach i w Olimpii — dokoła świętego okręgu skupiły się gmachy
publiczne na kształt miast całych.
Ośrodkiem kultu i samego okręgu świętego był ołtarz. Przy nim stawiano wizerunki bóstw i ofiary
wotywne. Okręg święty otaczał mur, a różne przepisy rytualne określały jego nietykalność. (Na przykład do
świętego “gaju" Dzeusa w Olimpii w pewnych porach nie wolno było wchodzić kobietom.) Przestrzegano, aby
nikt w okręgu świętym ani się nie rodził, ani umierał, albowiem narodziny lub śmierć sprowadzały stan
nieczystości.
Świątynia była domem boga, który w niej przebywał pod postacią swego wizerunku.
Wierni zazwyczaj pozostawali na zewnątrz, aby nie zakłócać spokoju bóstwa w jego
prywatnym mieszkaniu. Wchodzili tam w pewne dni uroczyste, ale i wtedy nie dopuszczano
ścisku. Tak nakazywała ostrożność ze względu na drogocenne przedmioty, które łatwo mogły
zniknąć w tłumie, zwłaszcza że świątynie były słabo oświetlone. Jedynie tam, gdzie
odprawiano misteria (np. w Eleuzis), rzesze wtajemniczonych zbierały się na wspólne nabożeństwa.
Każda świątynia otwierała się ku wschodowi i w tę stronę patrzyły oczy posągu.
Okien zazwyczaj nie było. Światło wchodziło przez drzwi, tak że w głębi świątyni panował
półmrok. Odczuwało się większą ciszę i jakby modlitewne skupienie. Często otaczały świątynię
drzewa rzędem zasadzone.
W Grecji nie istniał jakiś jednolity stan duchowny w naszym rozumieniu. Pochodziło
to stąd, że pierwotnie kulty były domowe i ojciec rodziny był zarazem kapłanem. Kapłan
grecki ani nie odbywał specjalnych studiów, ani nie odróżniał się od reszty obywateli. Służbę
bożą na równi z mężczyzną pełniła kobieta. Kapłan, jako stróż świątyni, miał funkcję
państwową. Poza tym był człowiekiem świeckim. W każdej świątyni był jeden kapłan,
któremu przydzielano do pomocy strażników i niewolników. Ponieważ nie znano ani dogmatów,
ani teologii, kapłani nie nauczali wiernych. Jedynym ich obowiązkiem było
dokonywanie obrzędów. Kapłanów wybierało zgromadzenie ludowe. W niektórych kultach
urząd kapłański był dziedziczny. W okresie hellenistycznym przywędrował ze Wschodu
brzydki zwyczaj kupowania urzędów kapłańskich. Kapłan musiał być moralnie i fizycznie
bez skazy i być pełnoprawnym obywatelem gminy. Dochody jego stanowiły osobne porcje
mięsa z każdej ofiary i okolicznościowe honoraria. Niekiedy pobierał rentę z posiadłości
należących do świątyni. Przy spełnianiu obrządków wkładali kapłani starodawny strój joński:
długi, nie przepasany chiton biały lub purpurowy, z rękawami. Czasem występowali w stroju
bóstwa. Na przykład kapłanka Artemidy w Patraj jechała na wozie zaprzężonym w jelenie, a
kapłanka Ateny w achajskiej Pellene przywdziewała w dnie świąteczne hełm i pancerz. W
życiu prywatnym ubierali się jak wszyscy.
Głównym aktem obrzędów religijnych była ofiara — dar składany bóstwu celem
pozyskania jego łaski. Na stopniach ołtarza zabijano zwierzęta: woły, krowy, owce, kozy,
świnie itd. W dniach szczególnie uroczystych liczba ofiar bywała bardzo znaczna —
nazywano to “hekatombą", czyli setką ofiar. Pojęcia hekatomby nie należy brać dosłownie. W
rzadkich tylko wypadkach zabijano setki bydląt ofiarnych, zwyczajnie zaś hekatombą zwano
większą ofiarę, złożoną z kilkunastu lub kilkudziesięciu zwierząt. Przeważnie wybierano
zwierzęta zdrowe i dojrzałe, ale istniały w tym względzie wyjątki, gdyż każdy kult wymagał
zwierząt innego gatunku, płci, maści itp. Zwykle obok ołtarza stała tablica z wypisanymi
dokładnie wskazówkami, jak ofiarę składać należy.
Zwierzęta ofiarne miały często rogi złocone, przystrajano je wstążkami i wieńcami.
Najpierw kapłan odcinał z czoła zwierzęcia garść włosów, które wrzucał do ognia, po czym
sypał na nie ziarnka zboża. Przy dźwiękach fletów zadawano ofierze cios toporem, tak żeby
krew zbryzgała ołtarz. Zabite zwierzę dzielono na dwie części: najlichszą (tłuszcz, skórę i
kości) palono na ołtarzu, drugą zaś pieczono i zastawiano ucztę dla wszystkich obecnych.
Podczas ofiar składanych przez państwo cały lud bywał ugoszczony, a najlepsze kąski
dostawali dygnitarze i kapłani. Na wsi, ilekroć chłop zabijał wołu lub cielę, najpierw składał
ofiarę, a resztę mięsa oddawał na użytek domowy.
Inaczej się działo, gdy ofiarę przeznaczano na przebłaganie bóstw podziemnych.
Spalano wówczas całe zwierzę i nie wolno było z niego jeść ani kęsa, albowiem kto zjadł
bodaj odrobinę, dostawał się pod władzę duchów piekielnych. Tak samo postępowano
składając ofiarę w zamiarze oczyszczenia się z jakiejś przewiny lub dla odwrócenia grożącej
klęski.
Ubodzy, którzy nie mieli za co kupić zwierzęcia ofiarnego, przynosili ciasto
wypieczone w kształcie wołu, krowy lub owcy. Często, w oblężonych miastach, gdy zabrakło
mięsa, składano bogom takie zastępcze ofiary. Poza tym religia grecka znała ofiary
całkowicie bezkrwawe, z owoców i wszelkich płodów ziemi, oraz libacje, wylewanie wina;
nie tylko podczas uroczystości, lecz i przy zwykłej wieczerzy odlewano z kubka kilka kropel
na cześć bogów.
Na równi z dzikimi plemionami sądzili Grecy w najdawniejszych czasach, że
najmilszym darem dla bogów jest ofiara z człowieka. Ślady tych wyobrażeń zachowały się w
Grecji do bardzo późnej epoki. Przede wszystkim mówią o tym podania (np. ofiarowanie Ifigenii),
w których jakiś wróżbita dla zażegnania gniewu bożego nakazuje złożyć ludzką ofiarę.
Ale i wieki historyczne dostarczają podobnych przykładów. W Plutarchowym Żywocie
Temistoklesa czytamy:
“Nazajutrz, skoro dzień zaświtał, Kserkses dla przypatrzenia się flocie i bitwie (było
to pod Salaminą r. 480 przed n. e.) osiadł nadbrzeżną górę powyżej świątyni Heraklesa, kędy
cieśnina Eubeję od Attyki rozłącza. Po takich z obu stron przygotowaniach, gdy Temistokles
czyni ofiary na okręcie naczelnym, przywodzą przedeń trzech jeńców pięknej urody, w
sukniach złotogłowych. Mieniono ich siostrzanami królewskimi. Skoro ich spostrzegł
Eufrantydes oraz gdy wielki i jasny ogień na ofiarach rozjaśniał i z prawej strony kichnienie
słyszeć się dało (dobry znak), wziąwszy prawicę Temistoklesa, każe mu ich zabić dla
Bachusa z przydomkiem Omestes, to jest Surowożerca: «od tego właśnie zależy zwycięstwo i
całość Grecji». Stanął zdumiony Temistokles na tak okropną wróżbę i nie śmiał jej dopełnić.
Ale lud, który zawsze w niebezpiecznych przygodach i rozpaczy woli przeciw wszelkiemu
rozumowi szukać na ocalenie swoje nadzwyczajnych pomocy, aniżeli się trzymać zwyczajnego
rzeczy porządku i roztropności prawideł, wezwał jednogłośnie Bachusa i
młodzieńców przed ołtarzem stawił na ofiarę, jak wieszczek nakazał".
Co więcej, słyszymy nawet o regularnych ofiarach z ludzi w dobie historycznej.
Corocznie zabijano człowieka na ołtarzu Kronosa na wyspie Rodos, a w mieście Abdera
kamienowano jednego z obywateli, niby kozła ofiarnego, na oczyszczenie całego
społeczeństwa. Podobny zwyczaj istniał w Atenach, prawdopodobnie do V wieku. Podczas
majowego święta Targeliów prowadzono w uroczystej procesji dwoje ludzi — mężczyznę
jako nosiciela grzechów mężczyzn i kobietę za winy niewiast — z łańcuchem białych i
czarnych fig na szyi. Po odbytej procesji wyprowadzano ich za miasto i zabijano. Tak działo
się i w innych miastach jońskich. Przeznaczano na ten cel zbrodniarzy skazanych na śmierć,
ale należy przypuszczać, że w odległej starożytności mniej ostrożnie szafowano życiem ludzkim
i ołtarze bogów greckich ociekały krwią niewinnych równie obficie, jak u wszystkich
ludów barbarzyńskich.
Z postępem cywilizacji łagodniały te pierwotne zwyczaje. Oto na wyspie Leukas corocznie w święto
Apollina zrzucano ze skały do morza jednego zbrodniarza w celu oczyszczenia całego ludu; lecz na dole
oczekiwały łodzie ratunkowe — wyławiano go z wody i skazywano na wygnanie. W Halaj, w Attyce, podczas
święta Artemidy wybierano z ludu jednego mężczyznę i zadawano mu w szyję lekkie cięcie mieczem: kilka
kropel krwi było zastępczą ofiarą za życie człowieka, które niegdyś składano w darze bogini. Jeszcze ciekawszy
był zwyczaj na wyspie Tenedos. Kapłani Dionizosa hodowali piękną krowę, a kiedy urodziło się cielę,
obchodzili się z nią jak z kobietą w połogu, cielęciu zaś wdziewali buciki na racice i prowadzili, niby dziecko,
przed ołtarz boga, gdzie je zabijali. W tym obrzędzie cielę zastępowało prawdziwą ofiarę z dziecka, której niegdyś
wymagał Dionizos od mieszkańców Tenedos.
Do wykonywania służby bożej potrzebna była czystość rytualna. Nieczysty był przede
wszystkim zabójca, lecz i ten, kto choćby bezwiednie zetknął się z mordercą lub trupem. Taki
nie miał wstępu do świątyni, a gdyby wszedł, splamiłby dom boży. Splamioną świątynię
oczyszczano w ten sposób: na ołtarzu płonął ogień, z którego kapłan wyjmował głownię i
gasił ją w wodzie; tą wodą, jako święconą, skraplał ściany, posągi i zebranych. Przed
świątynią zwykle stało naczynie z wodą święconą, w której wchodzący zanurzali dłonie.
Grek modlił się często, lecz nigdy bez określonego powodu; prosił bogów o pomoc lub dziękował za
doznaną łaskę. Przed każdym przedsięwzięciem obiecywał bogom jakąś ofiarę na wypadek spełnienia prośby.
Zwracał się do tego bóstwa, które najłatwiej mogło się zaopiekować daną sprawą, gdyż należała do jego zakresu
władzy — albo do boga, którego świątynia znajdowała się w pobliżu. Przy modlitwie stawał wyprostowany i
podnosił do góry rozłożone ręce. Jedynie bóstw podziemnych wzywał padając na kolana i bijąc dłonią o ziemię,
jakby w ten sposób chciał zwrócić uwagę istot tam mieszkających.
Do służby bożej należały również procesje, tańce, igrzyska i wszelkiego rodzaju
zabawy ludowe. Było to właściwością Greków, że widzieli we własnej radości i we własnych
rozrywkach coś niesłychanie miłego bogom, którzy zawsze brali udział w ich weselu. Na
Partenonie jest fryz przedstawiający jedną z najpiękniejszych uroczystości ateńskich, pochód
panatenajski; na fryzie tym rzeźbiarz umieścił grupę bogów olimpijskich, którzy, dla oczu
ludzkich niewidzialni, radują się widokiem pięknej młodzieży i całego ludu idącego w
procesji. Najczęściej po złożeniu ofiar odbywały się tańce. Bez igrzysk nie rozumiano
większych uroczystości. Cztery igrzyska osiągnęły największe znaczenie: olimpijskie,
pityjskie (w Delfach), istmijskie (na Międzymorzu Korynckim) i nemejskie (w Argolidzie).
Zwały się panhelleńskie — ogólnogreckie — albowiem uczestniczyła w nich cała Hellada.
Podobnie jak każde państwo i każda gmina miały własnego boga, którego uważały za
swego patrona, tak znów każda rodzina, obok Hestii, bogini domowego ogniska, czciła swoje
bóstwa domowe, będące jej wyłączną własnością. One opiekowały się jedynie swoim domem
i dla obcych mogły się okazać wrogie. Kto po raz pierwszy wchodził do domu, czy to nowy
niewolnik, czy panna młoda, składał im natychmiast ofiarę, aby pozyskać ich życzliwość.
Pannę młodą w dzień ślubu stawiano przed ogniskiem w domu męża i obsypywano figami,
orzechami, daktylami — była to ofiara miła bóstwom domowym. Nowo narodzone dziecko
musiało również wkupić się w łaski tych duchów mieszkających w kominie, na strychu, w zakamarkach
piwnic, strzegących dobytku i płoszących złodzieja. W kilka dni po narodzinach
odbywała się uroczystość Amfidromiów: dziecko obnoszono dokoła ogniska i sadzano je na
nim w popiele.
Nie dość jednak pozyskać dobre bóstewka. Należało jeszcze odstraszyć złe duchy, które tylko czekają
sposobności, aby wtargnąć do domu. Szczególnie natarczywe są wtedy, gdy w domu rodzi się nowy człowiek.
W Atenach zawieszano na drzwiach gałąź oliwną, gdy przyszedł na świat chłopiec, a wstążkę wełnianą, gdy
dziewoja. Te przedmioty odpędzały złe duchy. Podobną siłę przypisywano wieńcom z liści wawrzynu. Ale
najwięcej bały się złe duchy hałasu: gdy bito w brązowe lub żelazne talerze, uciekały. Wyszedłszy z domu,
nigdy się Grek nie odwracał, albowiem za wychodzącymi idą złe duchy i można nagle stanąć wobec nich twarzą
w twarz, co zawsze źle się kończy.
W życiu domowym łatwo się popada w stan nieczystości, np. przez dotknięcie
położnicy lub umarłego. Matka dopiero w czterdzieści dni po porodzie ma prawo wejść do
świątyni. Umarły jest jeszcze bardziej niebezpieczny. Aby obcych ustrzec przed splamieniem
się, stawiali Grecy przed domem nieboszczyka cyprys i wodę z gałęzią wawrzynu. Każdy
wychodzący zanurzał gałąź w wodzie i skraplał się cały. Tę wodę przynoszono od sąsiadów,
albowiem zmarły zanieczyszcza wszystko, co się wokół niego znajduje — nawet ogień, tak że
po upływie żałoby brano głownię z cudzego ogniska i rozpalano w domu nowy, czysty
płomień. Na drugi dzień po pogrzebie dom zmywano wodą morską.
Za najcenniejszy objaw łaski bogów uważali Grecy wróżby i wyrocznie. Wróżbici i
wróżki, ludzie obdarzeni przez boga szczególnymi zdolnościami i natchnieniem, wykładali
rozmaite znaki — lot ptaków, uderzenie piorunu, głos skądsiś, niespodziane spotkanie, ruchy,
barwy, układ wnętrzności zwierząt ofiarnych — w tym wszystkim objawia się wola bogów.
Niekiedy zaś bóg przemawia wprost przez usta swoich kapłanów i wówczas w jego świątyni
powstaje wyrocznia.
Najsławniejszą wyrocznią helleńską była delficka. Wśród gór Parnasu, u podnóża
dwóch skał nagich i czerwonych, otoczona gajem, wznosiła się świątynia Apollina, a dookoła
zbiegały się liczne budynki i posągi. Z najdalszych stron śliskimi wąwozami schodzili się
pielgrzymi, niosąc bogu swoje utrapienia i nadzieje. Po złożeniu ofiary losowano, w jakim
porządku ma każdy pytać o radę. Przed progiem domu bożego stał sługa świątynny, który
odbierał pytania składane ustnie lub na piśmie i oddawał kapłanowi, aby je powtórzył jednej z
natchnionych dziewic, zwanych Pitiami. Owe Pitie, wybierane przez kolegium kapłanów,
chowały się od dzieciństwa w świątyni, wiodąc życie klasztorne. W najświętszym miejscu
świątyni, tzw. adyton, które było, jak się zdaje, pieczarą, siadała Pitia na trójnogu, w obłokach
duszących wyziewów. Starożytni mówili, że te wyziewy szły wprost z ziemi, ale przy
odkopywaniu ruin świątyni delfickiej nie natrafiono na ślad żadnej szczeliny, skąd mogłyby
się wyłaniać gazy odurzające. Powstało zatem wśród uczonych przekonanie, że w głębi groty
spalano mocne kadzidła, które otaczały wróżkę chmurą dymów. Zaczadzona Pitia wpadała w
rodzaj ekstazy i na zadawane pytania wypowiadała mnóstwo słów bez związku. Specjalni
kapłani, profeci, układali z tych słów wiersze w heksametrach o sensie zagadkowym lub dwuznacznym.
W każdej porze tłum pytających zalegał plac przed świątynią. Byli tam ludzie, którzy
radzili się w sprawach małżeństwa, pożyczki, podróży, którzy dowiadywali się, jakie będą
zbiory lub kiedy można liczyć na spadek po bogatym wujaszku; którzy szukali skarbów
ukrytych pod ziemią lub mieli wątpliwości w wyborze zawodu. Nie tylko ludzie prywatni
zwracali się do wyroczni. Czyniły to przede wszystkim miasta i państwa greckie, a nawet i
obce, oficjalnie, przed każdym ważniejszym przedsięwzięciem, jak założenie nowej kolonii
lub wyprawa wojenna, a zwłaszcza w kwestiach dotyczących religii. Ilekroć państwo
nawiedziła klęska (posucha, trzęsienie ziemi, zaraza), którą uważano za dopust boży,
wyrocznia wskazywała sposób przebłagania bogów. Niektóre państwa miały nawet jakby
stałych ambasadorów odnoszących każdą trudną kwestię do natchnionego sądu kapłanów
delfickich. Cały świat grecki skupiał się dokoła tej świątyni, którą uważano za środek ziemi.
Szły ofiary i bogate podarki z Macedonii, z Egiptu, znad Pontu, z Marsylii, z Grecji
macierzystej i ze wszystkich jej wysp, z miast azjatyckich i z południowej Italii. Ile razy
trzeba było świątynię naprawić lub przyozdobić, składały się wszystkie państwa helleńskie.
Bliska sztuce wieszczenia była magia. W najdawniejszych czasach była tak z religią
związana, że niepodobna jednej od drugiej oddzielić. Później węzły się rozluźniły i magia
stała się obca, jeśli nie wroga religii. W religii bowiem główną rzeczą jest modlitwa, która jest
prośbą. W magii zaś prośba nie miała znaczenia, lecz akt woli, stanowcze żądanie, rozkaz.
Czarownik rozkazywał podwładnym sobie istotom przyrodzonym i nadprzyrodzonym.
Boginią czarów była tajemnicza i złowroga Hekate, która czarownikom dawała moc nad
siłami natury i znajomość ziół magicznych. Wierzono, że wszystko może zdziałać czarownik:
ściągnąć księżyc na ziemię i latać w powietrzu, duchy wywoływać i wiatry zwracać w inną
stronę, chodzić po wodzie i obudzać miłość w sercach obojętnych. Kto chciał, żeby mu się
udało polowanie lub połów ryb, kto puszczał konie na wyścigach, kto chciał deszcz
sprowadzić na swoje pola, szedł po radę i pomoc do czarownika lub czarownicy. Wykonywali
oni swe praktyki według odwiecznych przepisów, zamawiali choroby, przygotowywali
lekarstwa, rozdawali amulety i działo się to zarówno w czasach na poły jeszcze
barbarzyńskich, jak i w epoce najwyższej cywilizacji, a pod koniec świata starożytnego wiara
w magię stała się powszechna i tak silna, jak może nigdy przedtem. Usłużni taumaturdzy,
czyli cudotwórcy, wywoływali dla ludzi wykształconych duchy sławnych poetów — Homera,
Orfeusza.
W tej religii, bynajmniej nie wolnej od zdumiewających zabobonów i grubych
przesądów, uwijało się sporo takich ludzi, jakich przedstawił w swym dziele O charakterach
pisarz grecki z IV wieku przed n, e., Teofrastos, kreśląc świetny portret zabobonnika: “Zabobonem
— powiada — można nazwać obawę przed wszystkim, co demoniczne. Zabobonnik
myje ręce w naczyniu z wodą święconą, którą skrapia się całkowicie, bierze do ust liść
wawrzynu i tak chodzi przez cały dzień. Gdy mu łasica przebiegnie drogę, nie rusza się z
miejsca, dopóki ktoś przed nim nie pójdzie albo też póki nie rzuci na ziemię trzech kamieni.
Gdy spotka w domu węża, natychmiast na tym miejscu wznosi kapliczkę. Koło świętych
kamieni na rozstaju nie przejdzie, póki ich nie obleje oliwą z butelki, pada na kolana i modli
się. Kiedy mysz nadgryzie mu worek z mąką, zwraca się do wróżbity z zapytaniem, co w tym
wypadku czynić należy. Jeżeli mu ten powie, że trzeba worek załatać, zabobonnik z odwróconą
twarzą spełnia oczyszczalną ceremonię. W domu dokonywa częstych oczyszczeń,
mówiąc, że wpuszczono przez drzwi Hekate. Gdy w drodze posłyszy krzyk sowy, przeraża
się i woła: «Ateno, pomagaj!», i dopiero rusza dalej. Pilnie wystrzega się stanąć w pobliżu
grobu albo podejść do umrzyka czy położnicy. Ile razy ma jakiś sen, śpieszy do wykładaczy
snów i wróżbitów, aby zapytać się, do jakich bogów lub bogiń ma skierować swe modły i
ofiary. Aby się dać wtajemniczyć w misteria, odwiedza z żoną co miesiąc orfickiego kapłana,
a jeśli żona nie ma czasu, bierze dzieci razem z piastunką. Należy i do tych, którzy chętnie
skrapia ją się wodą morską; a gdy zobaczy jednego z tych, co biegają po rozstajach w wieńcu
z czosnku, wówczas umywa się cały od stóp do głowy i wzywa kapłanki, aby przyszły z
cebulą morską i szczenięciem i dokonały oczyszczających obrzędów. Ilekroć spotka
obłąkanego lub epileptyka, ogarnia go groza i trzy razy spluwa na piersi".
Religia Greków nie była religią czystego piękna, niezmąconej radości i beztroskiego
ukochania życia, jak ją zbyt lekkomyślnie określają. Zapewne, te elementy w niej przeważają
i czynią ją na pozór niepodobną do żadnej innej. Ale misteria eleuzyjskie i doktryny orfików
dają nam niejasno poznać głęboką zadumę religijną owych, “wesołych" Greków, którzy
umieli być bardzo poważni, a nawet smutni. Mieli również swą cześć barbarzyństwa w zabobonach
i niedorzecznych przesądach. Ich filozofia, nauka, literatura i sztuka — dobro
wieczyste i powszechne wszystkich narodów europejskich — tak potrafiły ukryć i zatrzeć
owe rysy bardzo pospolite, że jedynie dzięki żmudnym badaniom udaje się nam dzisiaj odkryć
pod idealną powłoką bóstw helleńskich ów zabawny i pokraczny grymas pierwotnych
demonów.
Kto zaś wejdzie w rojny i barwny świat mitów, nie może się opędzić pytaniu: w jaki
sposób radził sobie wśród tych sprzeczności, kaprysów i bezeceństw umysł tak inteligentnego
narodu. Dają na nie odpowiedź dzieje religii greckiej, w których można dostrzec tysiąc lat
walki między rozsądkiem i cnotą a zabobonem i niepowściągliwą fantazją. Oczyszczanie
pojęcia bóstwa z grubych przesądów lub niemoralnych mitów odbywało się i w misteriach; i
w kolegiach kapłańskich, takich jak delfickie, i u filozofów, jak Platon, i u poetów
związanych szczególnie z religią, jak Ajschylos, Sofokles, Pindar. Pojęcia te zmieniały się w
każdym stuleciu, lecz dziwnym biegiem rzeczy koniec starożytności był bardzo podobny do
jej zamierzchłych początków: wiara w demony opanowała nawet niepospolite umysły i wśród
filozofów ginącego antyku znalazły się figury podobne do cudotwórców, magów i
czarowników, jakimi już Homer gardził.
To wszystko jest przedmiotem badań historyków religii zaledwie od stu lat, nikt zaś o
to się nie troszczył przez piętnaście wieków, w ciągu których świat bogów greckich
oddziaływał na literaturę i sztukę Europy. Zawsze patrzono na mitologię jak na jeden z najpiękniejszych
tworów wyobraźni greckiej i była ona zbiorem nieśmiertelnych tematów,
motywów, symbolów, bez których i dziś sztuka nie umie się obejść i wciąż do nich wraca.
NARODZINY ŚWIATA
Na początku był Chaos. Któż zdoła powiedzieć dokładnie, co to był Chaos? Niejedni
widzieli w nim jakąś istotę boską, ale bez określonego kształtu. Inni — a takich było więcej
— mówili, że to wielka otchłań, pełna siły twórczej i boskich nasieni, jakby jedna masa nie
uporządkowana, ciężka i ciemna, mieszanina ziemi, wody, ognia i powietrza. Z tej
napełnionej otchłani, kryjącej w sobie wszystkie zarodki przyszłego świata, wyłoniły się dwa
potężne bóstwa, pierwsza królewska para bogów. Uranos — Niebo i Gaja — Ziemia. Oni dali
początek wielu pokoleniom bogów.
Z ich małżeńskiego związku wyszedł wielki ród tytanów, wśród których najstarszy był
Okeanos, bóg potężnej rzeki, co szerokim, błękitnym kręgiem opływa całą ziemię dokoła.
Młodszym rodzeństwem tytanów byli kiklopowie (cyklopi) i hekatonchejrowie — sturęcy.
Cyklopi, potwornego wzrostu, o dzikim wyglądzie, mieli jedno oko w środku czoła, a
hekatonchejrowie o stu rękach przerażali swą siłą niezłomną. Uranos nie był zadowolony z
tego potomstwa, które było szkaradne lub okrutne. Wszyscy oni napełniali go strachem i
odrazą. Nie spodziewając się po nich ani wdzięczności, ani poszanowania swej władzy
ojcowskiej, strącił ich w bezdenne czeluści Tartaru.
Stamtąd nie było już powrotu. Tartar rozciągał się tak głęboko pod ziemią, jak wysoko
ponad nią roztacza się niebo. Kowadło z brązu, rzucone z wysokości nieba, leciałoby
dziewięć dni i dziewięć nocy, zanim dosięgłoby powierzchni ziemi*. Podobnie długo, a może
jeszcze dłużej wędrowałoby owo kowadło do głębin Tartaru, gdzie panuje noc potrójna. Ktoś,
kto by tam wszedł, nie zdołałby przez rok cały dojść do ostatecznych granic tego bezmiaru
ciemności, ów zabłąkany podróżny pielgrzymowałby bez przerwy, unoszony gwałtownym
wichrem podziemnych huraganów. Wieść niesie, że gdzieś pośrodku tych straszliwych
mroków stoi smutne dworzyszcze Nocy, otoczone nieprzeniknionymi chmurami.
Gaja słyszała jęk potępionych tytanów dobywający się z przepastnych wnętrzności
ziemi. Znienawidziła wyrodnego ojca i zaczęła knuć spisek przeciw jego władzy
bezwzględnej. Namowom matki uległ najmłodszy z tytanów — Kronos, dotychczas nie
pozbawiony wolności. Uzbrojony w żelazny sierp, zaczaił się na Uranosa, okaleczył go
haniebnie i strącił ze świetlistego tronu niebios. Z krwi, która wyciekła z rany powalonego
boga, zrodziły się trzy straszne boginie zemsty, Erynie, o włosach wężowych. Uranos, ukryty
* Łatwo obliczyć tę przestrzeń. Okazuje się, że w naszym pojęciu niebo greckie nie było zbyt wysokie. Droga
owego kowadła wynosiłaby zaledwie półtorej odległości Księżyca od Ziemi.
w błękitach nieba, zeszedł z widowni dziejów boskich.
Razem z bogami rodził się świat. Nad ziemią, która jako ląd stały wydobyła się z
chaosu, świeciło młode słońce, a z chmur spadały deszcze obfite. Podniosły się pierwsze lasy
i ziemię przykryła wielka, szumiąca puszcza. Po nieznanych wzgórzach błądziły rzadkie
zwierzęta. Z wolna rzeczy zaczęły przybierać znajome kształty. Źródła znalazły swe groty, a
jeziora wygodne kotliny; góry śnieżnym grzebieniem zarysowały się na jasnym niebie.
Gwiazdy lśniły w ciemnych przestworzach nocy, a kiedy one bladły, ptaki wydzwaniały
jutrzence swą pierwszą pieśń powitalną.
Nad światem rządził Kronos wraz z małżonką Reją. Był to władca ponury i
podejrzliwy. Większą część uwięzionych braci pozostawił w otchłaniach Tartaru. Zachował w
pamięci klątwę ojca, który mu przepowiedział, że i jemu syn odbierze berło. Każde więc
dziecko, które powiła Reja, natychmiast połykał. W ten sposób pięcioro dzieci dostało się do
potwornych wnętrzności tytana. Gdy urodziło się szóste dziecko, Reja podała Kronosowi
kamień zawinięty w pieluszki. Kronos połknął kamień sądząc, że połyka syna.
Tymczasem Reja zeszła na ziemię. Chciała umyć niemowlę, ale nigdzie nie mogła
znaleźć źródełka. Pomodliła się do Gai i uderzyła berłem o skałę. Z twardego głazu wypłynął
jasny strumień wody. Wykąpawszy małego, nadała mu imię: Dzeus. Powędrowała na Kretę i
w złotej kołysce złożyła go w grocie idajskiej, której wejście osłaniał gęsty las, a po ścianach
pełzały lśniące zwoje bluszczu. Dzeus chował się pod opieką nimf górskich, karmiony
mlekiem kozy Amaltei. Dziecko kochało ją bardzo. Kiedy Amalteja złamała sobie jeden róg,
Dzeus wziął go w swe boskie ręce i pobłogosławił, tak że odtąd napełniał się on wszystkim,
czego zapragnął ten, kto go posiadał. Tak powstał róg obfitości, zwany rogiem Amaltei.
Złotą kołyskę nowego boga otaczała miłość całej przyrody. Gołębie znad brzegów
Oceanu przynosiły mu ambrozje, a orzeł co wieczór nadlatywał niosąc w szponach kubek
pełen nektaru. Pszczoły zbierały dlań miód najsłodszy. Jedna z nimf sporządziła cudowną
zabawkę. Była to przeźroczysta kula ze złotych pierścieni, między którymi wił się bluszcz.
Gdy rzucona w powietrze spadała, zostawiała za sobą bruzdę jaśniejącą. Aby zaś płacz i
kwilenie dzieciątka Dzeusa nie doszło do uszu czujnego Kronosa, kapłani Rei, kureci,
wykonywali nad jego kołyską hałaśliwe tańce wojenne wśród grania bębnów, rogów i
piszczałek.
Dzeus dorósł i wyszedł z ukrycia, miał teraz stanąć do walki z ojcem. Poradził matce,
aby przede wszystkim dała Kronosowi potajemnie środek na wymioty. Wtedy Kronos, wśród
straszliwych męczarni, wyrzucił z powrotem połknięte potomstwo. Był to wcale piękny
zastęp młodych bogów: synowie — Hades i Posejdon, i trzy siostry — Hera, Demeter i
Hestia. Właśnie umarła dobra koza Amalteja. Nawet po śmierci oddała swemu wychowankowi
jeszcze jedną przysługę, albowiem z jej skóry uczynił sobie Dzeus puklerz, którego nie
mógł przebić żaden pocisk. Tak powstała egida, cudowna tarcza, którą Dzeus brał zawsze do
bitwy. Pierwsza, którą stoczył, była przeciw ojcu. Polem walki były równiny Tesalii.
Kronos z tytanami zajął góry Otrys, Dzeus ze swoimi sprzymierzeńcami opanował
śnieżne szczyty Olimpu. Dziesięć lat trwała wojna bez widocznego skutku, gdy Dzeus
postanowił wprowadzić nowe siły do tych śmiertelnych zapasów. Uwolnił mianowicie z
Tartaru cyklopów i sturękich, trzech olbrzymów, z których każdy miał sto rąk i głów
pięćdziesiąt. W owym dniu wywiązała się zaciekła bitwa. Z gwałtownym hukiem morza
mieszał się jęk ziemi i nieba. Pod nogami nieśmiertelnych drżał Olimp, a drżenie to dawało
się odczuć w najdalszej głębi Tartaru. Z obu stron podnosił się zgiełk nieopisany. Gwiazdy
spadały z firmamentu.
Ze szczytów Olimpu Dzeus bez przerwy ciskał pioruny, które dniem i nocą wykuwali
cyklopi. Gromy rozbiegały się po górach, a na równiny lał się ogień święty. Ziemia pękała w
płomieniach, lasy całe paliły się jak smolne pochodnie. Morza i rzeki wrzały. Płomienne
opary otoczyły tytanów, którym oczy ślepły od niesamowitego blasku. Gwałtowne wiatry
wzbijały tumany pyłu, zdawały się unosić w czarnych skrętach pioruny i błyskawice. Gdy na
chwilę rozpraszały się chmury, widać było w pierwszym rzędzie walczących trzech
olbrzymich sturękich, którzy za każdym razem ciskali w tytanów trzysta skał, okrywając ich
jakby chmurą kamienną. Lecz nie byli oni tak groźni jak pioruny Dzeusa, wobec których
stawali tytanowie ogłuszeni i bezradni, albowiem nikt z nich dotąd nie widział tej straszliwej
ognistej broni. Raz wraz któryś z nich padał omdlały i bezwładny, w potoku czerwonego
światła i wśród przeraźliwego huku gromów. Wówczas olbrzymi sturęcy (hekatonchejrowie)
chwytali te ogromne ciała, z których, zda się, życie uciekło, i wrzucali je w przepaści Tartaru,
między wygasłe i dymiące kratery, cuchnące bagna i lodowe góry, gdzie brał ich już w swe
wieczyste posiadanie nieprzenikniony mrok i noc nieskończona.
Jak wprzód dostojny Uranos, tak obecnie Kronos zwalił się w nicość zapomnienia, z
której dochodziły już tylko słabe echa. U ludu nie mówiono o nim źle. Obchodzono ku jego
czci prastare święto Kronia, podczas którego weselono się na pamiątkę złotego wieku, jaki za
jego czasów panować miał na ziemi. Kronos nie posiadał ani świątyń, ani ołtarzy. W Olimpii
istniało wzgórze jego imienia, a nie opodal stało szanowne Metroon, przybytek Rei, “matki
bogów". Na posągach, które pojawiają się bardzo rzadko, wyobrażano Kronosa jako
poważnego, starszego mężczyznę z brodą: głowę ma nakrytą połą płaszcza. Małżonkę jego,
Reję, utożsamiali Grecy z azjatycką boginią Kybele i przedstawiali jako tęgą niewiastę na
wozie w lwy zaprzężonym, trzymającą gałąź lub wieniec dębowy i klucz, na głowie zaś miała
diadem z obronnych wież i bastionów.
Nowe pokolenie bogów niedługo pożywało owoce zwycięstwa. Powstał przeciw nim
ród gigantów, synów Ziemi. Jedni z nich byli podobni do ludzi, chociaż kształtów
olbrzymich, inni mieli potworne cielska zakończone splotami wężów. Z gór poprzerzucanych
stworzyli barykady, aby się dostać na Olimp. Trwoga opanowała bogów, gdy posłyszeli z
dołu idące okrzyki i ujrzeli na stokach swej świętej góry odważnych napastników. Dzeus
tylko, spokojny i nieustraszony, wyznaczył każdemu z bogów stanowisko i sam jął razić
wroga piorunami. Giganci nie ustępowali. Ciskane przez nich skały sypały się niby grad, a
spadając do morza zostawały wśród jego fal jako wyspy. Pioruny nie wyrządzały im szkody.
Dzeus, zajrzawszy do księgi Przeznaczenia, dowiedział się, że pokonać gigantów może tylko
człowiek śmiertelny. Wtedy Atena sprowadziła Heraklesa.
Zaczął się ostatni dzień walki. Dookoła Heraklesa skupili się wszyscy bogowie i
wszystkie boginie. Bohater nakładał co chwila strzałę na cięciwę i szył w zbitą gęstwę
nacierających. Nagle przyszedł mu z pomocą nieoczekiwany sprzymierzeniec. Dionizos
nadciągnął z czeredą swoich satyrów siedzących na osłach. Kłapouchy, popędzane żegadłami,
zmieszane wrzawą wojenną i widokiem dzikich postaci gigantów, podniosły ryk tak okropny,
że bezmyślny, nieopanowany popłoch ogarnął nieprzyjaciela. W rozsypce łatwo już było
dobić uciekających. Pozostał tylko jeden, piękny i wspaniały Alkioneus. Ten pierworodny syn
Ziemi drwił ze wszystkich ciosów, albowiem wystarczało mu dotknąć tego miejsca ziemi, na
którym się urodził, a natychmiast goiły się rany i wracały mu świeże siły. Herakles porwał go,
zaniósł daleko poza granice jego ojczyzny i tam zabił.
Ta walka bogów z gigantami była po wszystkie wieki dla sztuki greckiej
niewyczerpanym źródłem natchnienia. Triumf doskonałości, szlachetności, inteligencji nad
brutalną, potworną siłą zwierzęcą, opiewany w wierszach poetów, błyszczał pełną chwałą w
niezliczonych płaskorzeźbach świątyń, na malowidłach, na rysunkach waz greckich. Po
wojnach perskich Grecy chętnie widzieli w scenach gigantomachii symboliczne
przedstawienie ich własnych zmagań z przemocą barbarzyńskiej Azji.
Giganci byli dziećmi Gai. Sędziwa bogini nie mogła przebaczyć bogom, że tak okrutnie wytępili jej
potomstwo. Uniesiona pragnieniem zemsty wydała na świat najstraszliwszego potwora, jakiego kiedykolwiek
oglądało słońce. Nazywał się Tyfon. Od głowy do lędźwi miał ciało olbrzyma ludzkiej postaci, a zamiast nóg
wiły się sploty wężów. Całe ciało miał upierzone, tylko na głowie i brodzie jeżyły się włosy szczecinowate.
Wzrostem najwyższe góry przenosił i aż do gwiazd sięgał. Gdy rozłożył ramiona, palcami lewej ręki dotykał
miejsca, skąd słońce wschodzi, a prawa dłoń nurzała się w mrokach dalekiego zachodu. Największymi skałami
rzucał jak piłką. Latał w powietrzu napełniając je krzykiem i sykiem. Z paszczy płynęła mu wrząca smoła, a
ogień buchał ze ślepiów.
Kiedy bogowie ujrzeli tego potwora u bram niebieskich, ogarnął ich popłoch. Uciekli do Egiptu, gdzie
zmienili się w zwierzęta, żeby ich Tyfon nie poznał. Dzeus sam jeden stanął do walki z żelaznym sierpem,
okrutną bronią, którą niegdyś Kronos okaleczył swego ojca, Uranosa. Tyfon, zraniony, broczył krwią tak obficie,
że góry trackie zabarwiły się na czerwono i odtąd zwano je Hajmos — góry krwi. Na koniec osłabł zupełnie.
Dzeus przywalił go wyspą Sycylią. Ilekroć Tyfon stara się wydobyć z tego więzienia, ziemia sycylijska drży, a
przez krater Etny bucha ogień z paszczy pokonanego potwora.
Pamięć o tych walkach nie wygasła i dziś wśród ludu greckiego, chociaż tyle wieków
upłynęło i tyle się zmieniło na starej ziemi Hellenów. Ale w pojęciach współczesnego chłopa
greckiego zlały się postacie tytanów, cyklopów i gigantów w jedną całość. Opowiadają sobie
po wsiach o jakichś olbrzymach, zwanych gigantami, nadludzkiego wzrostu i niezwykłej siły,
co mają jedno tylko oko w środku czoła, błyszczące jak ogień, i noszą bardzo długie brody.
Ojcem ich jest pewien diabeł, a matką jakaś czarownica. Mieszkają w głębi ziemi, gdzie
budują olbrzymie gmachy, kładąc wielkie głazy jeden na drugim. Podczas trzęsienia ziemi
mówią chłopi: “Na pewno znów jakaś budowla gigantów się wali". W podziemiach zamknął
ich Pan Bóg za to, że kiedyś zbuntowali się przeciw niemu.
Kiedy Dzeus osiadł tron niebieski, ludzie już byli na ziemi i przed ich zatrwożonymi
oczyma rozgrywały się walki bogów o panowanie nad światem. O powstaniu rodu ludzkiego
różne były podania: że wyszedł wprost z ziemi, wspólnej macierzy wszystkiego, co żyje; że
lasy i góry wydały ludzi na podobieństwo drzew i skał; że ludzie pochodzą od bogów — tego
mniemania byli zwłaszcza królowie i szlachta. Najchętniej jednak przyjmowano baśń o
czterech wiekach ludzkości.
Najpierw był, oczywiście, wiek złoty. Panował wtedy Kronos. Rzeki płynęły mlekiem,
z drzew sączył się miód najprzedniejszy, a ziemia rodziła wszystko w obfitości, nie
przymuszona pracą rolnika. Ludzie żyli jak niebianie, bez trosk, bez trudów, bez smutków.
Ciało ich nie starzało się nigdy i żywot swój trawili na nieustannych biesiadach i zabawach. Z
upadkiem Kronosa skończył się wiek złoty, a ówcześni ludzie zmienili się w dobroczynne
demony.
Następne pokolenie było srebrne, a więc znacznie lichsze. Ludzie rozwijali się bardzo
powoli. Okres dzieciństwa trwał u nich sto lat, a kiedy dochodzili do wieku dojrzałego, życie
ich było krótkie i pełne zgryzot. Byli źli i dumni, bogom nie chcieli składać ofiar ani czcić
ich, jak należy. Dzeus wytępił ich do ostatniego, lecz w pamięci ludzkiej pozostali oni jako
dusze błogosławione.
W wieku brązowym żyło plemię gwałtowne, miłujące wojnę. Ludzie mieli siłę olbrzymów i serca
twarde jak kamień. Żelaza nie znali. Wszystko sporządzali z brązu: i mury miast, i domy, i sprzęty, i oręż. Był to
okres heroiczny. Wówczas żył wielki Herakles i dzielny Tezeusz, i bohaterowie spod Teb, i spod Troi.
Dokonywano czynów tak niezwykłych, jakie już nie powtórzyły się w wieku następnym, żelaznym, który trwa
do dzisiaj.
Inne podania głosiły, że człowiek jest tworem jednego z tytanów — Prometeusza,
który ulepił go z gliny pomieszanej ze łzami. Duszę zaś dał mu z ognia niebieskiego, którego
parę iskier ukradł z rydwanu słońca. Niedaleko miasta Panopeus pokazywano chatę z cegieł,
gdzie Prometeusz ongi dokonywał swej pracy. Dokoła leżały odłamki gliniastej ziemi, a szedł
z nich zapach jakby ciała ludzkiego. Były to bowiem resztki nie zużytego materiału. Dziś
jeszcze czerwona ziemia beocka przypomina baśń o stworzycielu rodu ludzkiego.
Człowiek Prometeusza był słaby i nagi. Palce miał zakończone zbyt kruchymi paznokciami, by mu były
obroną przed pazurami dzikich zwierząt. Jedynie jego postać, niepodobna do otaczających stworzeń, była
widocznym obrazem bogów. Brakowało mu tylko ich siły. Niby mdłe zjawy senne błądzili ludzie, bezradni
wobec potęg przyrody, której nie rozumieli. Wszystkie ich czyny były nieświadome i bezładne. Widząc to
Prometeusz ponownie zakradł się do wielkiego spichlerza ognia niebieskiego i przyniósł na ziemię pierwsze
zarzewie. W siedzibach ludzkich zapłonęły jasne ogniska ogrzewając mieszkańców i płosząc drapieżne bestie.
Mądry tytan uczył ludzi umiejętnego używania ognia, sztuk i rzemiosł.
Nie podobało się to Dzeusowi. Mając w pamięci niedawną walkę z gigantami, obawiał się wszystkiego,
co pochodzi z ziemi. Kazał wtedy Hefajstosowi, z bogów najbieglejszemu we wszystkich kunsztach, stworzyć
kobietę cudnej urody, na wzór bogiń nieśmiertelnych. Gdy misterne to dzieło już było gotowe, Atena nauczyła
pierwszą niewiastę pięknych robót kobiecych; Afrodyta otoczyła jej oblicze wdziękiem i w oczy wlała urok
uwodzicielski; Hermes dał jej skryty i pochlebczy charakter wraz z darem kuszącej wymowy; w końcu ubrano ją
w złoto i uwieńczono kwiatami. I nazwano ją Pandorą, albowiem była ona darem dla ludzi od wszystkich bogów
i każdy z bogów obdarzył ją jakąś szczególną właściwością. W posagu otrzymała glinianą beczkę szczelnie
zamkniętą, której zawartości nikt nie znał.
Tak wyposażoną Pandorę zaprowadził Hermes, posłaniec bogów, na ziemię i zostawił ją przed chatą
Prometeusza. Mądry tytan wyszedł przed dom przyjrzeć się pięknej nieznajomej i od razu zwietrzył jakiś
podstęp. Nie przyjął jej więc, ale odprawił i innym doradzał tak samo postąpić. Lecz Prometeusz miał brata nie
bardzo rozumnego, imieniem Epimeteusz, co się wykłada: “wstecz myślący". Ten nie tylko nie wygnał Pandory,
lecz natychmiast z nią się ożenił. Pandora ciekawa była zajrzeć do owej beczki, którą bogowie dali jej we
wianie. Ale przyszedł Prometeusz, odwiódł brata na stronę i przestrzegał: “Niemądry Epimeteuszu — rzekł —
zrobiłeś już jedno głupstwo, żeś tę niewiastę, na zło chyba stworzoną przez bogów, przyjął do domu. Nie czyń
przynajmniej drugiego głupstwa i nie otwieraj beczki ani żonie nie pozwalaj, bo tak mi się zdaje, że w niej jakieś
wielkie licho siedzi". Epimeteusz przyrzekł, że się nad tym zastanowi. Miał zwyczaj myśleć bardzo długo i
powoli, tak że zanim zdążył rozważyć słowa brata, szybkomówna Pandora nakłoniła go do otwarcia beczki. I
oczywiście stało się nieszczęście. Ledwo podniesiono wieko, wyleciały na świat wszystkie smutki, troski, nędze
i choroby i jak kruki obsiadły biedną ludzkość.
Prometeusz chciał teraz bogom podstępem za podstęp odpłacić. Zabił wołu i podzielił
go na dwie części: osobno złożył mięso, które owinął skórą, oddzielnie zaś kości, i nakrył je
tłuszczem. Za czym poprosił Dzeusa: “Którą część weźmiesz, będzie odtąd bogom poświęcona".
Dzeus wybrał tę, gdzie było więcej tłuszczu, domyślając się pod jego grubą
warstwą najdelikatniejszego mięsa. Natychmiast przekonał się, że były to same kości, okryte
najgorszym tłuszczem. Ale wyrok był nie cofniony: te właśnie części zwierząt składano w
ofierze bogom niebieskim.
Dzeus zemścił się okrutnie. Na jego rozkaz przykuto Prometeusza do skały Kaukazu. Co dzień
zgłodniały orzeł zlatywał, by mu wyjadać wątrobę, która wciąż odrastała. Wokoło było pusto i głucho.
Skazaniec nie słyszał głosu ludzkiego ani nie ukazywała mu się twarz przyjazna. Palony gorącymi, promieniami
słońca, bez ruchu i spoczynku, trwał Prometeusz, niby wieczny wartownik, dla którego zawsze za późno
przychodzi noc w płaszczu gwiaździstym i za późno zorza poranku roztapia się w ciepłocie dnia. Jego próżne
jęki spadały w przepaść gór jak martwe kamienie.
Prometeusz jest jedną z najwznioślejszych postaci w mitologii — bóg, który cierpiał
przez miłość dla ludzi. Zanim do nich przemówił, byli jak ślepcy i brodzili w mroku, nie
wiedząc ani o sobie nic, ani o świecie otaczającym, były im obce budowy kamienne,
strzelające ku słońcu, nie znali sztuki ciesielskiej. Nie umieli powiedzieć, kiedy następuje kres
zimy lub kwietnej wiosny albo jesieni bogatej w plony. Żyli jak mrówki w ciemnych
jaskiniach, aż on im pokazał, gdzie wschodzą gwiazdy i kędy zachodzą. Dał im naukę o
liczbach, najprzedniejszą wiedzę i objawił kunszt pisma, ten skarbiec pamięci i źródło poezji.
Oswoił zwierzęta, konie zaprzągł do wozu i na słone morze spuścił płóciennoskrzydłe statki.
Dał chorym lekarstwa kojące i wynalazł zioła, które ból usuwają. W głębi ziemi wyśledził
cenne metale i objawił, jak ze snu, lotu ptaków i głosów w przyrodzie odgadywać przyszłość.
Prometeusz w człowieku rozbudził ducha i dał mu moc panowania nad światem.
Gdy zabrakło jego mądrego kierownictwa, ludzie, nękani cierpieniami, pełni żądz,
których poskramiać nie umieli, stawali się źli i występni. Bogowie, ilekroć zeszli na ziemię,
narażali się na zniewagi i obelgi. Na Olimpie mówiono, że winna temu zbrodnicza krew
gigantów, którą przesiąknięta była ziemia, z jakiej Prometeusz ulepił ludzi. Gdy więc i
Dzeusa spotkała śmiertelna obraza — król Lykaon poczęstował go mięsem ludzkim podczas
wieczerzy — na radzie niebieskiej postanowiono wytępić ród ludzki potopem.
Wysłano wiatry, aby zewsząd pospędzały chmury. Z pierwszym gromem spadły
wielkie deszcze. Morza i rzeki wystąpiły z brzegów. Najwyższe domy skryły się pod wodą.
Nie było granicy między ziemią i morzem. Człowiek żeglował po polach, po których niedawno
chodził za pługiem. Nereidy, zdumione i przerażone, pływały po ulicach miast
zatopionych. Wszystko ratowało się bezładną ucieczką. Z białych fal wychylały się płowe
grzywy lwów, a wilk prowadził trzodę owiec do nie istniejącej przystani. Ptaki znużone
lotem, nie widząc nigdzie oparcia, spadały w głębinę. Ziemię zaległa cisza i pustka. Bogowie
ze szczytów Olimpu słyszeli tylko oddech bezkresnego morza.
Najwyższe góry znikły. Ponad falami wyrastał jeden wierch Parnasu, w Beocji. Na
bezbrzeżnym oceanie kołysało się nędzne czółno, a w nim drżało z trwogi dwoje staruszków:
Deukalion i Pyrra. Ich słaby wzrok nie mógł ogarnąć całego bezmiaru klęski. Po dziewięciu
dniach i dziewięciu nocach wędrowania czółno stanęło na szczycie Parnasu. Wody zaczęły
opadać. Z wolna ukazywały się wzgórza, po nich wyższe płaszczyzny, wreszcie niziny pełne
szlamu, w którym leżały trupy ludzi i zwierząt.
Pobożni staruszkowie zeszli do groty delfickiej, aby się dowiedzieć, co czynić należy.
Chcieli bowiem w jakiś sposób ziemię na nowo zaludnić. Z wróżebnej pieczary posłyszeli
głos: “Idźcie, twarze zasłoną przykryjcie i rzucajcie poza siebie kości waszej matki". Pyrra,
która była córką Epimeteusza i Pandory, oburzyła się mówiąc, że niegodną jest rzeczą
rozrzucać święte szczątki rodziców. Ale Deukalion, syn mądrego Prometeusza, zrozumiał, że
bóstwo nie może doradzać złych uczynków, i tak sprawę wyjaśnił: wspólną macierzą
wszystkiego, co żyje — jest ziemia, a kośćmi ziemi są kamienie.
Wyszli tedy na pole otwarte, twarze okryli zasłoną, odwiązali ze szat przepaski i tak
idąc, krok za krokiem, rzucali poza siebie kamienie. A kamienie traciły zwykły kształt i
twardość: zmieniały się w ludzi. Z głazów, ciśniętych ręką Deukaliona, powstawali mężczyźni,
Pyrra zaś wywoływała z okruchów skalnych kobiety. Gdy się zmęczyli, usiedli, aby
odpocząć. Dookoła świat się odnawiał. Z użyźnionej wielkimi deszczami gleby rodziły się
rośliny, ptaki i zwierzęta. Niezmierna, zielona puszcza przykryła ziemię, nad którą śpiewały
skowronki, przelatywały bociany i jaskółki. Dopiero z wolna i gdzieniegdzie podnosiły się
nieśmiało pierwsze osady. Budowało je plemię wyrosłe z kamieni, a więc zdatniejsze do
życia, wytrzymałe na ból i trudy. Deukalion, jak patriarcha, chodził wśród swoich dzieci,
nauczał ich rzeczy niezbędnych do życia, krzewił cześć należną bogom i stawiał świątynie.
Z okien dworzyszcza olimpijskiego Dzeus widział, jak świat dźwigał się do nowych
przeznaczeń. Przekonał się niebawem, że ludzie, niepamiętni kary, jaka spotkała ich
poprzedników, bynajmniej nie stają się lepsi, ale już więcej nie zsyłał na nich potopu.
BOGOWIE OLIMPIJSCY
Olimp
Łańcuch gór, pełen ogromnych skał kształtem przypominających głowy, okrytych
siwizną śniegów, przepastne otchłanie pieczar, w których biją źródła spływające wartkimi
strumieniami, ze stromych zboczy porosłych zieloną szczeciną lasów. Olimp. W przejrzystym
powietrzu widać stąd całą Macedonię i całą Tesalię, której rzeki rysują się jak na karcie
błękitnymi wstęgami; na wschodzie morze zatacza krąg olbrzymi, od góry Atos aż do wyspy
Skyros, gdzie chował się młody Achilles wśród córek króla Lykomedesa; na zachodzie
łańcuch Pindu zamyka horyzont murem zębatym. Płuca rzeźwią się bezcennym nektarem tego
powietrza, o którym dzisiejsi chłopi tesalscy mówią, że mocą swą cudowną rany goi. Wśród
skał i lasów stoi klasztor św. Dionizego, a pod najwyższym szczytem, gdzie ongi wznosił się
pałac Dzeusa, do nagich złomisk tuli się nędzna i krucha kaplica św. Eliasza, zbudowana z nie
ociosanych kamieni. Dzień i noc dzwony klasztorne zapełniają opustoszałą dziedzinę bogów
surowymi dźwiękami pieśni chrześcijańskich. I dzieje się tak chyba już od owej cudnej nocy
wiosennej, gdy na tym miejscu zasiadł Apollo z formingą u stóp apostołów i w otoczeniu
muz, które dokoła niego “skupiły się na kształt stada białych łabędzi", śpiewał nie zasłyszane
dotąd nigdy na wysokościach Olimpu słowa: “Pod Twoją obronę uciekamy się..."*
Olimp był właściwym królestwem Dzeusa, odkąd, po wojnie z gigantami, podzielił się on władzą nad
światem z dwoma braćmi: Posejdonem i Hadesem. Wszyscy trzej ciągnęli losy. Dzeusowi dostało się niebo i
ziemia wraz z Olimpem, Posejdonowi morze, Hadesowi królestwo umarłych w podziemiu. Dzeus, jako pan
nieba, obwołał się bogiem najwyższym, któremu wszyscy winni posłuszeństwo. W początkach bracia burzyli się
nieraz, zwłaszcza gwałtowny Posejdon, bywały nawet rewolucje pałacowe, lecz zawsze Dzeus dzięki sile i
rozumowi odnosił zwycięstwo, póki wszyscy nie poddali mu się bez szemrania.
I ziemię dzielili bogowie między siebie: każdy z nich otrzymywał jakieś miasto lub
jakąś wyspę, gdzie doznawał szczególnej czci od mieszkańców. Te działy rodzinne odbywały
się zgodnie; podpisywano umowy i zawierano kontrakty. Ale nieraz przychodziło do walki. I
tak np. Posejdon nie chciał ustąpić Atenie miasta Aten. Dla pogodzenia zwaśnionych
postanowiono, że ten miasto otrzyma, kto jego mieszkańcom złoży dar cenniejszy. Posejdon
uderzył trójzębem o ziemię i wyskoczył z niej koń (według innych wytrysło źródło słone),
Atena zaś wywołała z głębi nieurodzajnej ziemi attyckiej drzewo oliwne. Wszyscy bogowie i
ludzie zgodnie uznali, że dar Ateny jest cenniejszy jako prawdziwe błogosławieństwo ubo-
* Henryk Sienkiewicz: Na Olimpie.
giego kraju. Kiedy już całą ziemię w ten sposób podzielono, okazało się, że dziwnym trafem
zupełnie zapomniano o najjaśniejszym z niebian, Heliosie, wszystkowidzącym bogu słońca.
Na szczęście, w kilka dni później, wyłoniła się z morza piękna wyspa Rodos, którą
ofiarowano Heliosowi. Na tej wyspie, różami pachnącej, miał on świątynie i ołtarze, i
wiernych wyznawców.
Pięknie urządził się Dzeus na Olimpie. Dzikie zwierzęta nie miały tam przystępu i
nigdy wiatr zimny nie niósł zadymki śnieżnej. Czystego powietrza nie ćmiła żadna chmura.
Panowała tam wieczna wiosna. Pod najwyższym szczytem błyszczał pałac Dzeusa, cały ze
złota i drogich kamieni, a wśród innych wierchów i po wąwozach stały skromniejsze dwory
innych bogów. Wszystkie były dziełem Hefajstosa, niezrównanego mistrza wszelkich
kunsztów. Wrót Olimpu strzegły hory, dziewczęce boginie pór roku.
Szczęśliwe życie pędzą bogowie na Olimpie. Nie słychać jęków ani stękania chorych,
bo choroby nie mają władzy nad złocistymi ciałami niebieskich panów. Czasem tylko bóg
któryś, co wdał się niebacznie w mężobójczą wojnę, wraca zraniony, lecz wnet jego rany goją
się pod opieką troskliwych lekarzy. Kłótnie i spory trwają zwykle krótko, bo je Dzeus swą
powagą rozstrzyga i ucisza. Jedynie małżonka, Hera, czyni panu wszego świata głośniejsze
wymówki, ile że jest swarliwa i łatwo daje się unosić podejrzeniom. Bogowie łączą się w
bliższe i bardziej zażyłe kółka towarzyskie, a na większe uroczystości i narady schodzą się do
przestronnego zamku Dzeusa.
Zebrania bywają mniejsze i większe. Na pierwsze, bardziej poufne, proszeni są tylko
Olimpijczycy, najwyższa arystokracja bogów. Kiedy indziej znów odbywają się prawdziwe
wiece i szybkonogi posłaniec bogów, Hermes, musi zbiegać wszystkie lądy i morza, aby
zawiadomić o woli Dzeusa cały ten tłum bożków, całą tę hołotkę nieśmiertelną, co ze
zdumieniem i z ustami otwartymi, aby lepiej widzieć, przypatruje się wspaniałościom
niebieskim, a nie śmie słowa przemówić w obecności potężnych władców, którzy spoglądają
z wysoka, jakby się pytali: “Po kiego licha ojciec Dzeus sprasza to wszystko?" A przecież są
to bardzo miłe bożki. Oto cisną się tłumem nieprzebranym błękitnookie boginki źródeł i rzek,
nimfy drzew o białym ciele i te, które mieszkają wśród gór, i te z łąk wilgotnych. Słowem,
wszystkie dobre duchy, co otaczają człowieka codziennie i są mu bliskie, bliższe nawet od
tych wyniosłych panów Olimpu, i mówią doń szmerem wód i poszumem liści, i odpowiadają
mu głębokim, trzykrotnym echem wśród skał.
Po takich naradach następuje uczta. Wówczas driady wracają do swych drzew w
lasach, oready do swych gór, najady do swych źródeł i strumieni, lejmoniady z powrotem
ukrywają się wśród kwiatów i traw na łąkach i długo jeszcze opowiadają sobie o tym, co
widziały w niebie. A tymczasem na Olimpie bogowie zasiadają do stołów lub raczej,
zwyczajem starożytnych, układają się na łożach z kości słoniowej i szylkretu, miękko
wyścielonych poduszkami. Dokoła ucztujących uwija się cudna para: bogini młodości Hebe i
śliczny chłopczyk Ganimedes, ulubieniec Dzeusa, który sam go porwał z ziemi i uczynił
nieśmiertelnym. Hebe i Ganimedes roznoszą ambrozję. Był to zwyczajny pokarm bogów,
jakaś dziwnie rozkoszna słodycz, rozpływająca się w ustach: dawała moc ciału, pogodę
myślom i nieśmiertelność duszy. W złote puchary nalewano nektar, wino olimpijskie o
niewysłowionym zapachu.
Kiedy już wszyscy mieli do syta jadła i napoju, wstawał Apollo i, otoczony orszakiem
dziewięciu muz, śpiewał wraz z nimi pieśni cudne i grał na harfie. Radowały się serca bogów
w milczeniu szczęśliwym. Charyty, dziewice o białych stopach, ubrane w kwiaty, wiodły
tańce wymyślne, wziąwszy się za ręce. A gdy już rydwan słońca przejechał oznaczony bieg
dzienny, wszyscy rozchodzili się do domów na spoczynek. Budziła ich nazajutrz Eos,
różanopalca bogini jutrzenki.
Tak sobie Grecy wyobrażali życie bogów. Było to właściwie życie ludzkie
przeniesione w wieczność. Boga od człowieka nie dzieliła przepaść nie do przekroczenia. Z
początku i ludzi wybitniejszych zapraszano do stołków olimpijskich. Później zaniechano tego,
gdyż goście ziemscy nie umieli się przyzwoicie zachować, a mając zbyt długi język,
rozpowiadali swym bliźnim wszystko, co tam posłyszeli. Jedyna różnica między człowiekiem
a bogiem była ta, że bóg był nieśmiertelny, a człowiekowi najpiękniejsze chwile w życiu
mącił strach przed śmiercią. Bogowie byli nieśmiertelni, ale nie wieczni: każdy z nich urodził
się kiedyś i żaden nie mógł powiedzieć o sobie, że nie było nigdy takiego czasu, kiedy jego
nie było.
Od starości i śmierci chroniła ich ambrozja. Zawierała ona tajemniczą siłę i nawet zwykły człowiek
mógł stać się nieśmiertelnym, spożywając ten pokarm cudowny. Bogowie nie byli wszechobecni, ale mogli
poruszać się z niezmierną szybkością i lotem błyskawicy przenosić się z miejsca na miejsce. Wiedzę i potęgę
posiadali wielką, ale nie nieskończoną. Ich działalność ograniczała Mojra, czyli Przeznaczenie, a poza tym
wzajemnie się ograniczali, ponieważ każdy miał sobie powierzony pewien zakres władzy. Bynajmniej nie
zażywali bezkarności. Rządzili się własnymi prawami, którym musieli być posłuszni. Najsurowiej karano
krzywoprzysięstwo. Gdy któryś bóg miał przysięgać, Iris, tęczoskrzydła posłanka, zlatywała po wodę Styksową.
Albowiem na krańcu świata mieszka straszliwa Styks, najstarsza córka Okeanosa. Z dala od bogów ma swoje
domostwo w wysokiej pieczarze skalnej, którą dokoła otaczają pod niebo sięgające srebrne słupy. Iris w złoty
kubek nabiera wody Styksowej, co wypływa z onej skały. Przysięgający wylewa wodę na ziemię. Jeśli złamie
przysięgę, musi cały rok leżeć bez tchnienia w odrętwieniu podobnym śmierci, a gdy się zbudzi po roku, czeka
go jeszcze dziewięcioletnie wygnanie. Dopiero po upływie tego czasu może zasiąść przy stole bogów.
Więksi, piękniejsi i silniejsi od ludzi, bogowie greccy mieli ciało równie jak ludzkie
podlegające znużeniu lub ranom. Krew ich była biała i tryskając z rany rozlewała woń
przedziwną. Posiadali prawie nieograniczoną zdolność zmieniania się w przeróżne kształty,
lecz prawie nigdy nie zjawiali się w postaciach straszliwych lub pokracznych. Niekiedy,
zbliżając się do ludzi, stawali się niewidzialni. Życie ich było lekkie i szczęśliwe w
porównaniu z życiem człowieka. Mieli wprawdzie swoje namiętności, cierpienia i niedole i
one im doskwierały nie mniej niż ludziom, lecz Grecy tylko takie życie uważali za
prawdziwie pełne i szczęśliwe, w którym mieszały się ze sobą zarówno zło, jak i dobro.
Dzeus (Jowisz )*
Imię najwyższego boga Grecji spokrewnione jest z indyjskim Dyaus, staroniemieckim
Ziu i łacińskim Jupiter (od: Diovis pater), gdzie pobrzmiewa wspólny indoeuropejski
pierwiastek div, co wyraża: rzucać, strzelać, błyszczeć. Jakoż Dzeus jest przede wszystkim
panem błyskawic i piorunów. Zmienny jak niebo, nad którym panuje, co chwila daje poznać
inne oblicze. W rozjaśnionym lazurze greckim, w eterycznej przejrzystości poranków czuje
się łaskawe spojrzenie ojca światłości. On zsyła deszcz, on ziemię okrywa w gronostaje
śniegu. Wśród gromów i burzy objawia się potęga władcy, który gromadzi czarne kłębowiska
chmur, huraganem podnosi ołowiane fale morza, rozmiata piasek ziemskich dróg i, otwierając
upusty niebieskich wód, na szczytach gór zapala ognie grzywiaste. Dzień i noc na dnie
dymiących wulkanów cyklopi kują pioruny dla Dzeusa.
Prawdziwie możny bóg. Gdyby linę ze złota uczepić na szczycie niebios i gdyby się na niej uwiesili
wszyscy bogowie i wszystkie boginie, nie zdołaliby ściągnąć Dzeusa na ziemię. Lecz gdyby on sam z kolei
poderwał linę, wszystkich bogów wraz z morzem i ziemią podniósłby do góry i uwiązał dokoła skały Olimpu.
Tak przynajmniej sam się przechwalał. Ares, bóg wojny, który na niewielu rzeczach tak dobrze się rozumiał, jak
na wszystkim, co dotyczy siły fizycznej, oburzał się głośno: “Nie przeczę — mówił — że Dzeus jest silniejszy i
potężniejszy od każdego z nas, ale żebyśmy wszyscy razem tak mało wobec niego znaczyli, to już nie mieści mi
się w głowie". I przypomniał, jak to raz za dawnych czasów wybuchł spisek przeciw Dzeusowi. Hera, Atena i
Posejdon napadli go i skrępowali tak mocno, że nie mógł się ruszyć. Nie wiadomo, co byłoby się stało, gdyby
nie boginka morska, Tetyda, późniejsza matka Achillesa. Zbiegła prędko do Tartaru, sprowadziła sturękiego
Briareusa i ten uwolnił pana niebios. Tak, to prawda, wszyscy go pamiętali. Ale od Aresa w tym dniu stronili.
Przezorny Hermes zbliżył się chyłkiem do wojowniczego boga i szepnął mu na ucho: “Daj spokój. Ani mnie nie
jest bezpiecznie słuchać podobnych rzeczy, ani tobie mówić". Miał słuszność. Dzeus był popędliwy i unosił się
łatwo, a gdy się rozsierdził, rzucał bez miłosierdzia bogami po salach swego pałacu, aż drżały ściany ze złota.
Wyobrażenie, jakie mieli Grecy o Dzeusie, zmieniało się z postępem cywilizacji
* W nawiasach podajemy to brzmienie imion bogów, które za pośrednictwem łaciny utarło się u nas od dawna.
helleńskiej. Gdy byli jeszcze na wpół barbarzyńcami, cenili w nim przede wszystkim siłę i
złowrogą moc niszczenia. Później ozdabiali go coraz doskonalszymi zaletami serca i umysłu,
aż powstał idealny obraz najwyższego bóstwa, którego mądrej władzy podlegają wszystkie
dziedziny życia. Dzeus jest opiekunem praw i jako Horkios ze szczytów swojego tronu, na
którego stopniach siedzi bogini Sprawiedliwości, przestrzega świętości przysięgi, którą ludzie
składają wznosząc ręce i oczy do nieba i wymawiając jego imię; jako Ksenios broni
nienaruszalnego prawa gościnności, jest patronem przybyszów proszących o pomoc i
przytułek, pod jego opieką pozostają posłowie i heroldowie, nawet najlichszy żebrak broni się
przed zniewagą groźnym imieniem Dzeusa i gdy dłoń położy na krawędzi ogniska
domowego, włos mu z głowy spaść nie może. Dzeus jest krzewicielem uczuć szacunku,
łagodności i miłosierdzia, przestrzega, aby ludzie nie byli względem siebie surowi i nieubłagani.
Stojąc na straży całości społeczeństwa Dzeus żąda posłuchu dla praw moralnych.
Dobry i łagodny, otacza opieką wszelką pracę ludzką. Na złotych szalach waży losy
śmiertelnych i wedle wskazań tej wagi zsyła dobro i zło, dolę lub niedolę. Każda osada ma
swego Dzeusa z przydomkiem Herkejos (patron zagrody), który czuwa nad prawem
własności i nierozerwalnością rodu lub gminy. Wreszcie otrzymał Dzeus piękne imię
Hellenios, jako bóstwo narodowe, które różnorodne szczepy greckie łączy w jedną całość i
nie pozwala im przepaść w morzu sąsiednich plemion barbarzyńskich.
Pewnego razu, przebrany za człowieka, udał się Dzeus wraz z Hermesem na ziemię,
żeby się przekonać, czy ludzie zachowują jego święte prawo. O zachodzie słońca weszli do
jakiegoś miasta i idąc od domu do domu szukali noclegu. Lecz wszystkie drzwi zamykały się
przed dwoma podróżnymi. Już noc była, gdy zapukali do małej chatki stojącej na wzgórzu za
miastem. Żyło tam dwoje ubogich staruszków: Filemon, i Baucis.
Dobrzy ludziska podsunęli nieznajomym stołki i rozniecili wesoły ogień, dorzucając
suchych liści i kory drzewnej. Filemon przyniósł z ogrodu trochę jarzyn, które Baucis
ugotowała w garnku glinianym. Nakryli do stołu i ułożyli gości na łóżkach, wyścieliwszy je
jak mogli najwygodniej. Widząc jednak, że jedzenia i napojów wciąż przybywa i że ich
skromne naczynia zmieniają się w złotą zastawę, poznali bogów i padli na kolana. Filemon
chciał złożyć ofiarę i zabić jedyną gęś, która chowała się w domu, ale Dzeus go zatrzymał.
Wszyscy czworo wyszli na szczyt góry i w promieniach jutrzenki ujrzeli staruszkowie na
miejscu swojej lepianki wspaniałą świątynię przeglądającą się w toni wielkiego jeziora.
Bogowie zatopili niegościnne miasto, a jego mieszkańców przemienili w żaby. Filemon i Baucis
żyli jeszcze długie lata, pełniąc służbę kapłańską w nowej świątyni, aż pewnego dnia
wrośli w ziemię jako dwa drzewa, pniami ze sobą, złączone. Było to spełnienie ich ostatniej
prośby: umrzeć razem, aby jedno nie patrzyło na śmierć drugiego. W gałęziach drzew ptaki
ścieliły sobie gniazda, a podróżni, wypoczywając w ich cieniu, opowiadali historię o
niegodnych mieszkańcach jeziora i pobożnych staruszkach.
Na całym obszarze świata greckiego odbierał Dzeus cześć najgłębszą. We wszystkich
większych miastach stały jego świątynie. Na Lykajonie w Arkadii spełniały się dlań
tajemnicze obrzędy, splamione krwią ludzką. Ale najświętszymi miejscami były Dodona i
Olimpia.
U podnóża epirskiego Tinarosu, w dolinie żyznej i wilgotnej, owianej chłodnymi
wiatrami, stała odwieczna świątynia dodońska. Gołębica przyleciała tu z dalekiego Egiptu, ze
świętych Teb, i usiadłszy na dębie przemówiła głosem ludzkim. Na ten znak boży zbudowano
świątynię, w której służbę pełnili dziwni kapłani, zwani selloi. Wiedli życie surowe, spali na
gołej ziemi i nie myli się nigdy, podobni w tym do późniejszych ascetów. Zadaniem ich było
objaśniać wolę boga ze szmeru liści dębu. Mówiono, że w pniu tego drzewa samo bóstwo
przebywa. W jego koronie gnieździły się święte gołębie, a spod korzeni wypływało źródło
cudowne. Stała tam jeszcze miednica z brązu, w której ściany uderzała zawieszona kulka i z
tego dźwięku również starano się wyrozumieć przyszłość. Wyroczni udzielali kapłani
odpowiadając na pytania, które podawano wyryte na ołowianych tabliczkach. W dzisiejszej
Dodonie odkopano* sporo takich tabliczek i możemy się z nich dowiedzieć, jakimi to
ważnymi kwestiami trapiono boga. Na jednej z nich czytamy: “Agis zapytuje, czy kołdry i
poduszki zgubiono, czy też skradziono". Kapłani odpowiadając przemawiali wierszami, które
niezmiennie zaczynały się od słów: “Dzeus był, Dzeus jest, Dzeus będzie".
W krainie Elis, na Peloponezie, leżała Olimpia, najsławniejsze miejsce kultu Dzeusa
w całej starożytności. U zbiegu dwóch rzek, Alfejosu i Kladeosu, między wzgórzami
zarosłymi borem, wśród łąk zielonych, zebrane w świętym okręgu stały liczne świątynie i
budowle przeznaczone na mieszkania kapłanów, ćwiczenia zawodników, składy kosztownych
podarków. Co cztery lata odbywały się igrzyska, które od r. 776 przed n. e. przetrwały aż do r.
393 n. e., kiedy to zniósł je cesarz Teodozjusz; jego następca w trzydzieści lat później kazał
spalić świątynię Dzeusa. Olimpia zmieniła się w to rumowisko, jakim jest dzisiaj, gdzie
połamane kolumny i poprzerzucane kamienie porasta trawa pomieszana z rumiankiem.
Olimpia nie była miastem, lecz jakby osadą świątyń, dokoła których kapłani spełniali nakazane
obrządki. Ożywiała się jedynie raz na cztery lata, przez kilka dni igrzysk, wypadających w drugą lub trzecią
pełnię Księżyca po przesileniu letnim, a więc w połowie sierpnia lub września. Na ten czas ustawały w całej
Grecji spory i wojny: ogłaszano “pokój boży", aby szczęk oręża nie mącił powszechnej radości. W dolinie
* Miejsce, na którym stała Dodona, odnalazł i pierwsze wykopaliska podjął w drugiej połowie XIX w. Polak
Zygmunt Minejko, powstaniec z 1863 r.
Alfejosu kramarze rozbijali namioty, budy i stragany. Pasterze z Arkadii i Mesenii spędzali trzody bydła, kóz i
owiec, które chętnie kupowano na ofiary. Szły gromadnie orszaki pielgrzymów śpiewając pieśni pobożne lub
wesołe. Ze wszystkich stron ściągali zawodnicy, każdy ze swoim nauczycielem gimnastyki. Na wozach jechali
wielcy panowie, których konie stawały do wyścigów. Uroczyste procesje miast greckich wiozły bogate dary dla
świątyni Dzeusa.
Igrzyska trwały kilka dni i obejmowały wszelkie popisy zręczności i siły. Nagrodą był wieniec oliwny,
symboliczny dar, bezcenny w oczach tysięcy młodych ludzi, którzy z najodleglejszych stron świata greckiego
dążyli do Olimpii w nadziei zwycięstwa. Zawodnik ozdobiony tą świętą gałązką wracał do miasta rodzinnego
jak triumfator. Stawiano mu posągi, na jego cześć układano hymny. Zajmował pierwsze miejsce na
uroczystościach publicznych i miał utrzymanie na koszt państwa. Grecja, rozbita na szczepy, miasta i państewka,
jednoczyła się pod dobrotliwym spojrzeniem Dzeusa. W Olimpii ogłaszano powszechnie ważne rozporządzenia i
układy, historycy i poeci odczytywali swoje utwory, mówcy i filozofowie występowali z odczytami, wiedząc, że
słucha ich naprawdę cała Hellada.*
W świątyni olimpijskiej stał posąg Dzeusa, dzieło mistrza ateńskiego, Fidiasza —
jeden z siedmiu cudów świata. Na złotym tronie siedział bóg olbrzymi, osiemkroć
przerastający miarę ludzką. Głową sięgał sufitu, barkami rozpierał się na całą szerokość
nawy. Mówiono, że gdyby wstał nagle, rozniósłby całe wiązanie gmachu. W wyciągniętej
lewej ręce trzymał boginię Zwycięstwa, prawą zaś dzierżył berło, na którym złoty orzeł
roztaczał skrzydła. Fałdzisty płaszcz szczerozłoty, ozdobiony figurami zwierząt i kwiatów,
przez lewe ramię z tyłu przerzucony, owijał mu lędźwie i nogi aż ku stopom, odsłaniając nagą
pierś z kości słoniowej. Nogi w złotych sandałach opierały się na podnóżku podtrzymywanym
przez lwy. Bujne kędziory, ujęte złotym wieńcem oliwnym, spływały po obu stronach twarzy,
pełnej majestatu, łagodności i pogody.
Posąg ten, na rozkaz jednego z cesarzy rzymskich przeniesiony do Konstantynopola,
spłonął tam w czasie pożaru. Lecz dzieło Fidiasza było dla całej starożytności tak
uświęconym wzorem, że tysiące posągów Dzeusa w naszych muzeach pozwalają domyślać
się, jak ono mogło wyglądać.
Hera (Junona)
Z ciemnych obłoków wysuwają się dwa pawie. Za nimi druga para, trzecia, czwarta
— cały rój pawi. Roztaczają szeroko skrzydła, z których słońce dobywa ogni różnobarwnych.
Błękitnawe szyje ptaków wyginają się w locie. Ciągną złocisty rydwan. Lejce, delikatne jak
przędza pajęcza, trzyma w białych dłoniach bogini Iris o skrzydłach tęczowych. Tuż za nią,
* Por. Jan Parandowski: Dysk olimpijski.
wsparta na berle, stoi druga bogini: wysoka, dumna, ubrana w fałdziste szaty, na głowie ma
diadem z gwiazd, spod którego patrzą ciemne, surowe, rozkazujące oczy — Hera, królowa
nieba, małżonka Dzeusa. Odbywa ranną przejażdżkę nad światem, który uważa za swoją
własność.
W istocie jednak mało się dzieje wedle jej woli. Dzeus ulega jej często, ale nie
zawsze, raczej aby uniknąć kłótni, do której Hera jest skora. Gdy mu zbraknie cierpliwości,
daje jej odczuć swą wyższość w sposób nieco gwałtowny. Raz związał ją złotym łańcuchem i
powiesił za ręce u szczytu Olimpu, a dla większej męczarni przydał do nóg dwa ciężkie
kowadła. Dopiero na prośbę bogów uwolnił ją w kilka dni później.
Była bardzo wrażliwa na wszystko, co mówiono o jej urodzie. Nie znosiła żadnych
porównań, w mniemaniu, że królowa nieba powinna być najpiękniejsza na świecie. Poeci,
chcąc się jej przypodobać, chwalili olśniewającą białość jej ramion i wielkie, ciemnobłękitne
oczy, które przyrównywali do ócz młodej jałówki. Ale kobiety sądziły o tym inaczej. Córki
króla Projtosa mówiły głośno, że jej nie ustępują w piękności. Hera zesłała na nie szaleństwo,
a one uciekły do lasu, beczały, pasły się na łąkach i uważały siebie po prostu za krowy. Inne,
podobnie zarozumiałe panny ukarała w ten sposób, że je zamieniła w kamienne schody
prowadzące do świątyni. Ojciec ich, który był kapłanem, stąpał codziennie po skamieniałych
ciałach córek i słyszał cichy jęk dzieci pod swymi stopami.
Białoramienna bogini była patronką niewiast. Do niej modliły się panny w dniu ślubu, ona opiekowała
się macierzyństwem i niosła pociechę wdowom. W Olimpii, gdzie stała jedna z najstarszych świątyń Hery,
odbywały się co pięć lat igrzyska dziewcząt. W krótkich koszulkach, z rozpuszczonymi włosami, biegły do mety
walcząc o nagrodę, którą była gałązka oliwna i kawał pieczeni ze zwierząt ofiarnych. Zresztą w każdym mieście
miała Hera świątynię, kaplicę lub ołtarz. W czasach pierwotnych jej wizerunkiem był prosty słup lub belka.
Później przedstawiano ją jako poważną matronę o majestatycznej urodzie. Tak ją wyrzeźbił Poliklet w
kolosalnym posągu, który stał w świątyni Hery w Argos. Bogini siedziała na tronie trzymając w jednej ręce
jabłko granatu, symbol płodności, w drugiej berło z kukułką, ptakiem jej poświęconym.
Atena (Minerwa)
Dzeus, który od dłuższego czasu odczuwał dotkliwe bóle głowy, wezwał Hefajstosa, z
bogów najtęższego kowala, i kazał sobie toporem rozbić czaszkę, aby się przekonać, co jest
powodem cierpienia. Ledwo Hefajstos zadał mu cios żądany, gdy z otwartej głowy wyskoczyła
dorodna bogini, w jasnej zbroi. W tak dziwny sposób przyszła na świat Atena,
bóstwo mądrości. Dzeus kochał ją najbardziej ze wszystkich swoich dzieci, sadzał wysoko na
radzie bogów, cenił zawsze jej zdanie i na znak szczególnej łaski pozwalał używać swej
strasznej broni — piorunu.
Była to surowa i niedostępna dziewica, postawy olbrzymiej, wielkiej siły i
niezłomnego hartu. Nigdy nie myślała ani o miłości, ani o małżeństwie. Nie miała po prostu
na to czasu. Zajmowało ją wszystko. Wynalazła mnóstwo pożytecznych rzeczy, a uczeni i
filozofowie widzieli w niej swoją patronkę. Potępiali jedynie jej zamiłowanie do wojny. Lecz
Atena zbroję nosiła tylko po to, żeby bronić słusznej sprawy i miast napadniętych
zdradziecko. Gałąź z poświęconego jej drzewa oliwnego stała się symbolem zgody między
zwaśnionymi. Kapłanom zaś zalecała głosić takie prawa: “Nie wzbronisz nikomu wody ni
ognia. Nie będziesz wskazywał fałszywej drogi. Nie zostawisz niczyich zwłok bez pogrzebu.
Nie zabijaj wołu ciągnącego pług".
Atena szczególnie celowała w robotach tkackich i wyszywaniu. Ponieważ żadna z
bogiń tym się nie zajmowała, przyznawano jej na Olimpie w tych rzeczach niedoścignione
pierwszeństwo. Inaczej się działo na ziemi, gdzie pewna księżniczka, imieniem Arachne,
zapewniała, że potrafi wyszywać równie pięknie, a może jeszcze piękniej niż sama bogini.
Wtedy Atena stanęła z nią do zawodów: która z nich cudniej wyhaftuje tkaninę. Arachne
skreśliła igłą na płótnie przedziwne bajki. Był tam Dzeus porywający Europę i Leda bawiąca
się z łabędziem, Danae nakryta złotym deszczem i wiele innych rzeczy, a wszystko takie
żywe i takie ładne, że Atena, której własna robota nie była piękniejsza, podarła ze złości
tkaninę Arachny. Biedna dziewczyna powiesiła się z rozpaczy. Teraz dopiero Atena poznała,
jak dalece gniew ją zaślepił. Wróciła jej życie i jednocześnie zamieniła w pająka. Odtąd
Arachne “srebrne w belkach płócienka przędzie"*, na których zawisają tęczowe źdźbła słońca.
Ze wszystkich miast greckich Atena kochała najbardziej to; które od niej wzięło swą
nazwę — dumne, wspaniałe Ateny.* Tam miała najpiękniejsze świątynie i najokazalsze
uroczystości. Ateńczycy obchodzili od niepamiętnych czasów, w porze żniw, z początkiem
sierpnia, Panatenaje. Były one pierwotnie świętem chłopskim, aż król Pizystrat (VI wiek
przed n. e.) uczynił z nich naczelną uroczystość ateńską, sprawianą co cztery lata z wielką
wystawnością. W czasie Panatenajów odbywały się wyścigi na wozach, zapasy atletów i
koncerty muzyczno-wokalne. Ze wszystkich stron zjeżdżali się artyści i występowali w
Odejonie, wielkim gmachu koncertowym, u stóp skały Akropolis. Zwycięzcy otrzymywali
pewną ilość oliwy wyciskanej ze świętych oliwek Ateny i przechowywanej w malowanych
dzbanach. Po zawodach odbywał się przy akompaniamencie fletów taniec pirryjski, stary
* Juliusz Słowacki: Zawisza Czarny.
* Albo raczej było odwrotnie: z przedgreckiej nazwy Aten urobiono imię bogini, które w uszach Greków
brzmiało jako Atenka.
wojenny taniec, o którym opowiadano, że pierwsza zatańczyła go Atena po zwycięstwie nad
gigantami. Występowały kolejno trzy chóry: chłopców, młodzieńców i mężów — wszyscy
nago, z tarczą tylko na lewym ramieniu i z hełmem na głowie. Po konkursie piękności
męskiej, do którego stawali najpiękniejsi młodzieńcy i mężowie z całej Attyki, urządzano
bieg z pochodniami. Ulice do późnej nocy rozbrzmiewały śpiewami.
Nazajutrz przed świtem gromadzono się przy jednej z bram miasta, skąd miała wyjść uroczysta
procesja. O pierwszych brzaskach ruszał orszak, na którego czele widniał okręt święty, posuwany na kołach lub
niesiony na ramionach mężczyzn. Na maszcie i rejach rozpościerał się peplos, wspaniała szata z materii
wełnianej, barwiona żółto i fiołkowo, pokryta haftami, przedstawiającymi zazwyczaj sceny z gigantomachii.
Pracowały nad jej wykonaniem przez cały rok cztery dziewice z najpierwszych rodzin ateńskich pod kierunkiem
kapłanki Ateny. Za okrętem prowadzono bydło ofiarne: krowy i owce. Dalej zaś postępował pochód wedle
porządku przestrzeganego przez osobnych urzędników: dziewice w bieli ze świątynnymi przyborami,
dygnitarze, wojsko, wreszcie konnica, świetne arystokratyczne rycerstwo ateńskie. Ulice na ten dzień starannie
oczyszczono, domy ozdobiono zielenią i kwiatami, a rzędem stali niewolnicy i cudzoziemcy z gałązkami
dębowymi. Wśród śpiewania hymnów i muzyki procesja obchodziła wszystkie święte miejsca, aż zatrzymywała
się przed wejściem na Akropol. Z okrętu zdejmowano peplos i u wrót świątyni oddawano w ręce kapłanki
Ateny, która nim przyodziewała prastary posąg z drzewa. Stada bydła szły pod nóż ofiarnika i w chwili gdy ku
niebu wznosił się dym z ognia płonącego na ołtarzu, wszyscy zasiadali do uczty. Najuroczystszy dzień w roku
kończył się powszechnym świętowaniem: odwiedzano się wzajemnie, chodzono po ulicach z wieńcami na
głowach, nocą śpiewano po gajach i ogrodach.
W ostatnim, dziewiątym dniu Wielkich Panatenajów odbywały się w Zatoce Salamińskiej wyścigi
żeglarskie. W blaskach sierpniowego słońca uwijały się roje łodzi i drobnych stateczków. Na słabym wietrze
furkotały żagle mieniąc się wszystkimi barwami. Piękne święto zamykano obrazem, pozostającym na długo w
pamięci — radosną wizją lazurowego morza, złotego słońca i cichego, pogodnego błękitu nieba.
Ateńczycy widzieli w swojej bogini idealne uosobienie samych Aten i najdoskonalszy
wyraz wszystkich cnót ateńskich. Dawano jej rozmaite przydomki ze względu na jej rozliczne
zajęcia. Zwano ją Ergane, czyli Pracownicą, Polias, czyli Patronką Miast, Promachos, czyli
Panią Zastępów, Pallas, czyli Panną, jak to imię objaśnia geograf grecki Strabon, mówiąc:
“urodziwą i świetnego rodu pannę zowie się u Hellenów: pallas". Lecz najmilsza była dla niej
nazwa Partenos —Dziewica.
Atenie-Dziewicy zbudowano w Atenach świątynię, Partenon, której wspaniałe ruiny
do dziś się zachowały. W świątyni był posąg Ateny, roboty Fidiasza, równie kosztowny jak
jego Dzeus olimpijski: cały ze złota i kości słoniowej, wysoki na dwanaście metrów. Bogini
stała opierając się lewą ręką na tarczy, spod której wychylał się wąż, a w prawej dłoni
trzymała skrzydlatą boginię zwycięstwa, Nike. Na głowie miała hełm ozdobny, a ubrana była
w długą szatę opadającą do stóp w poważnych fałdach. Była to postać pełna szlachetności,
siły i majestatu, tak jak ją widzimy w licznych zachowanych posągach. Ptakiem
poświęconym Atenie była sowa, do dziś symbol wiedzy i mądrości *.
Apollo
Apollo był synem Dzeusa i Latony. Urodził się na wyspie Delos, pod drzewem
palmowym. Gdy miał przyjść na świat, ze wszystkich stron przypłynęły łabędzie, a
otoczywszy zwartym kołem błogosławioną wyspę śpiewały cudnie. Od tej chwili jałowe
skały Delos zakwitły i napełniły się radością świeżej zieleni. Dźwięki muzyki i hymnów
wznosiły się ku niebu w błękitnych zwojach kadzidlanych. Rzesze pobożnych wyznawców
Apollina szły ku białym świątyniom, ukrytym wśród palm, cyprysów i wawrzynów.
Apollo był najpiękniejszy z bogów. Wysoki, smukły, jasnowłosy, zachował dar
wiecznej młodości i boskie przejrzyste oczy, które widziały daleko w głąb czasu i przestrzeni.
Był bogiem wyroczni i wróżb, a odblask jego urody odgadywano w złotym obliczu słońca,
którego był panem. Jako ten, co daje jasnowidzenie, był Apollo patronem wieszczów,
śpiewaków i poetów, których zwano “dziatwą Apollina". Sam grał mistrzowsko na cytrze.
Raz nawet wdał się w zawody z niejakim Marsjasem, który był nieporównanym
flecistą. Sędziami obrano pasterzy i pasterki strzegące swych trzód na górze Nysa. Marsjas
grał pierwszy i wszystkich zadziwił. Jego fletnia naśladowała kląskanie słowików, szmer
źródeł, daleki głos ech leśnych, poszum burzy, tworząc jak gdyby hymn pochwalny na cześć
tej przyrody, której nieuczony Marsjas był dzieckiem i wychowankiem. Już był pewny
zwycięstwa, gdy Apollo uderzył w struny swej cudownej cytry. Grał i śpiewał jednocześnie.
Co chwila dobywał z dusz słuchaczy to uniesienie radości, to słodkie pragnienie, to znów
smutek serdeczny. Przyznano mu pierwszeństwo. Wtedy Apollo schwycił pokonanego
Marsjasa, przywiązał go za ręce do drzewa i żywcem odarł ze skóry. Umarł Marsjas i wielki
płacz ozwał się z głębi lasów i gór; wszystkie boginki górskie, wszyscy bogowie leśni
wylewali po nim łzy tak obficie, że z tych łez wypłynęła rzeka, którą nazwano jego imieniem
— Marsjas.
A przy tym zdarzyła się rzecz bardzo śmieszna. Oto król Midas, który był również
świadkiem owych zawodów, odszedł niezadowolony. Jemu nie podobała się gra Apollina, on
jeden głosował za Marsjasem. Bóg zemścił się i dał mu ośle uszy. Królowi jednak nie wypada
mieć oślich uszu. Midas ukrywał swą hańbę pod czapką, której nigdy nie zdejmował. Ale był
ktoś, kto znał tajemnicę królewską — nadworny fryzjer, który goląc Midasa widywał go bez
* Por. Jan Parandowski: Dwie wiosny, rozdział pt. “Stolica niebieska”.
czapki. Król pod karą śmierci nakazał mu milczenie. Zacny balwierz bał się śmierci, ale
posiadanie tak niesłychanego sekretu nie dawało mu spokoju. Koniecznie chciał się komuś
zwierzyć. Nie mogąc inaczej, pobiegł nad brzeg morza, wykonał tam jamkę w ziemi i w głąb
niej krzyknął, co miał sił: “Król Midas ma ośle uszy!" To mu ulżyło. Tymczasem —
widocznie za zrządzeniem bogów — na tym miejscu, gdzie była jamka, wyrosła trzcina, cały
łan trzciny. I ledwo tylko wiatr powiał, trzciny jęły się poruszać, szemrzeć, zbierać się w głos,
który mówił: “Król Midas ma ośle uszy". Po całym kraju szedł ten zdradziecki szept trzcin i
rzecz się stała jawna ku wielkiemu zmartwieniu dobrego króla, którego jedyną wadą było to,
że nie znał się dobrze na muzyce.
Apollo, mimo że należał do najwyższej arystokracji bogów, chętnie przebywał na
ziemi. Miał tu swoje sprawy i dawne wspomnienia. Pamiętał, jak raz, wygnany z Olimpu,
służył za parobka u króla Admeta w Tesalii, gdzie pasł trzody grając na fujarce. Gospodarze
więc modlili się do niego, by bydło chronił od wilków. Mógł to uczynić z łatwością,
albowiem jak nikt strzelał z łuku. Mówiono, że strzały jego rażą znienacka, nie zostawiając
śladów, i każdą nagłą śmierć przypisywano gniewowi Apollina.
Jeszcze wyrostkiem był, gdy uważał się za niedoścignionego łucznika. Szydził nawet
z Erosa, boga miłości, i przechwalał się, że lepiej strzela od niego. Podrażniony Eros wyjął z
kołczana dwie strzały: miłości i nienawiści. Strzała miłości trafiła w serce Apollina, a strzałą
nienawiści w płochliwe serduszko nimfy Dafne. Za zbliżeniem się Apollina Dafne uciekała.
Gonił ją przez góry i lasy. Nad brzegiem pewnego strumienia już miał ją pochwycić, gdy
wtem ona zwróciła swe prośby ku matce Ziemi, która ją natychmiast zmieniła w drzewo
laurowe. Rzecz tę opisał u nas pięknymi oktawami Samuel ze Skrzypny Twardowski w
poemacie Daphnis w drzewo bobkowe przemienieła się.
Tak dziwnie się składało, że do kogo Apollo się przywiązał, tego spotykało jakieś
nieszczęście. Miał Apollo serdecznego przyjaciela w młodym Hiakintosie, którego uczył
strzelać z łuku i grać na cytrze. Tymczasem Zefir, bożek łagodnego wiatru, tak pokochał
pięknego młodzieńca, że nie mógł znieść, iż ów porzuca jego towarzystwo dla olimpijskiego
boga. Pewnego dnia, gdy Apollo zabawiał się dyskiem, Zefir nagłym tchnieniem tak
skierował dysk rzucony przez Apollina, że Hiakintos otrzymał cios śmiertelny. Na próżno syn
Latony chciał mu wrócić życie z pomocą ziół leczniczych. Młodzieniec umarł, a z jego krwi
wyrósł kwiat, który do dziś nazywamy hiacyntem.
Jako bóg muzyki i poezji, kapelmistrz orkiestry olimpijskiej, był Apollo
zwierzchnikiem muz, dziewięciu cór Dzeusa i Mnemosyne (Pamięć). Mieszkały one na
szczytach gór, na beockim Helikonie i Parnasie, gdzie bije święte źródło kastalskie, lecz
ulubioną ich siedzibą były wyniosłości Pierii pod Olimpem. Tam kwitły łąki rozkoszne,
których nigdy nie tknęła kosa, i na nich wypasały się trzody będące własnością bogów. Grecy
dzisiejsi opowiadają, że w górach Pierii gnieżdżą się złe duchy, które zbłąkanych oślepiają
szaleństwem i strącają w przepaść.
Lecz w starożytności przynosiły one inne szaleństwo, urocze szaleństwo poezji. Oto
jaką wizją otwiera się poemat Teogonia Hezjoda, którego muzy same wybrały na swego
kapłana:
“Wdzięczne ciała obmywszy w rzeźwiących nurtach Permesu, muzy, Olimpu
dziewice, korowód piękny zawiodły na Helikonu wyżynach, stąpając pieśniom do wtóru.
Stamtąd, ruszywszy gromadą, w całuny mgielne spowite, szły pośród nocy w dolinę,
śpiewając głosem przecudnym. One to niegdyś Hezjoda uczyły pięknego śpiewania u
Helikonu podnóża, gdzie owce pasł białorune. Kostur dały mi potem do rąk, ułamawszy
laurową gałąź pięknie rozkwitłą — i boską natchnęły mnie pieśnią".
W późniejszych czasach powierzono każdej z muz jakąś sztukę, którą się szczególnie
miała opiekować, i przedstawiano je w rzeźbach i malowidłach ze stałymi atrybutami, aby je
łatwiej rozróżnić.
Kalliope (Pięknolica), muza pieśni bohaterskiej, trzyma rylec i tabliczkę do pisania;
Klio (Głosząca sławę) zajmuje się historią i ma zwój pergaminu; Euterpe (Radosna), patronka
liryki, gra na flecie; Taleja (Rozkoszna) pokazuje maskę komiczną jako muza komedii;
Melpomene (Śpiewająca) jest muzą tragedii i poznać ją można po smutnej masce, którą jej
dają za godło; Terpsychora (Kochająca taniec) z wielką lirą w ręku uczy ludzi tańca; Erato
(Umiłowana) na małej cytrze wygrywa pieśni miłosne; Polihymnia chodzi w głębokiej
zasłonie, jakiej używało się przy obrzędach religijnych, albowiem zsyła natchnienie tym,
którzy piszą hymny i pieśni pobożne; Urania (Niebiańska) dźwiga globus astralny, bo jej
dziełem jest gwiaździarstwo.
Apollo był jedną z najjaśniejszych postaci greckiego Olimpu. Nazywano go Zbawcą,
gdyż wspierał ludzi w cierpieniu, ratował z nieszczęścia, śmierć odwracał, zbrodniarzy
oczyszczał z grzechów. Był lekarzem duszy i ciała — ten bóg światła i pociechy, łaskawy i
dobroczynny. Takiego właśnie pokazał Wyspiański w Akropolis, gdzie bóstwo pogańskie
zlewa się w jedno z Chrystusem.
W Atenach po zbiorach jesiennych obchodzono ku czci Apollina święto, w czasie
którego młodzież niosła gałąź oliwki obwieszoną ligami, bułkami, oliwą i winem w
dzbanuszkach, owiniętą wełnianymi wstążkami, stawała przed każdym domem, jakby u nas z
kolędą, oddawała ją gospodarzom, a ci ową gałąź, zwaną ejrezjone, zawieszali na drzwiach aż
do następnych świąt; wówczas ją palono i zastępowano świeżą. Chłopcy, idący z ejrezjoną,
śpiewali pieśń, którą Kniaźnin tak oddał po polsku:
Do domu tego przychodzę,
Gdzie samo szczęście przebywa;
Słyszałem wszędy po drodze:
Mąż tu w dostatki opływa.
Niechaj otworzą te wrota!
Skarb wnidzie nieprzebrany,
Za nim cześć, zdrowie, ochota
I pokój wszystkim żądany.
Użytku rodzaj wszelaki
Zajmie spichlerze, obory:
Pelne owoców przetaki,
Pełne warzywa komory.
Narają swachy życzliwe
Synową piękną i młodą;
Niech ją muły niepotkliwe
Do domu tego przywiodą.
Tu ona niechaj wyszywa
I nuci u swej kądziele;
A szczęśliwymi szczęśliwa,
Wasze pomnoży wesele.
Z jaskółką równie coroczną
Powrócę do was, powrócę,
Nogi tu moje wypoczną
I piosnkę wdzięczną zanucę.
Oto już chwila upłynie
Jako stoimy przy progu;
Czy co dacie, czyli nie,
Równo polecim was Bogu.
W sztuce występuje Apollo jako ideał młodości i wdzięku męskiego, bez brody, z
bujnymi kędziorami, które swobodnie spadają na ramiona albo są fantastycznie ufryzowane:
jest to element olimpijski. Zazwyczaj nagi, czasem tylko ma przerzuconą przez ramię chlamidę,
mały płaszczyk. Na plecach nosi kołczan pełen dzwonnych, srebrnych strzał, w ręku
trzyma łuk. W orszaku muz widzimy go znów (jako Kitarodosa) w długiej powłóczystej
szacie, wysoko przepasanej, z wieńcem wawrzynu na głowie, z lirą w ręku. Wieniec laurowy
dawano w nagrodę poetom i zwyczaj ten przeżył starożytność. Widzimy go na głowie i
Petrarki, i naszego Janiciusa, przypomina go również wyraz: laureat.
Artemis (Diana)
Artemis była bliźnią siostrą Apollina. Równie jak on piękna, nie pomyślała jednak o
małżeństwie i została na zawsze dziewicą, jak Atena. Dawano jej przydomek Czystej i
wiedziano powszechnie, że nie pozwala nawet spojrzeć na siebie mężczyznom, o czym
najboleśniej przekonał się młody Aktajon (Akteon).
Był to zapamiętały myśliwy, przez co mógł był stać się miłym bogini, która tak bardzo kochała łowy.
Zgubiła go jednak własna nieostrożność. Pewnego dnia, jak zwykle, od świtu uganiał ze sforą psów po lasach i
górach. Ptaki uciekały przed nim, a on je dosięgał w locie pierzastą strzałą; ukryte w kniei zwierzęta wypłaszał
niechybnym oszczepem. W samo południe stanął nad brzegiem strumienia leśnego. Schowany w krzakach, mógł
widzieć nie postrzeżony, jak bogini Artemis kąpie się wraz z towarzyszkami. Posunął się krok dalej i trzask
suchej gałązki go zdradził. Bogini go dostrzegła. Jakby żartem prysnęła nań wodą; Natychmiast Akteon zmienił
się w jelenia. Nie wiedział teraz biedny myśliwy, co począć: czy wracać do domu, czy ukrywać się w lasach. W
chwili gdy się tak wahał, własne ogary go wytropiły. Uciekał. Chciał krzyknąć swym wiernym psom: “To ja,
Akteon. Czyż nie poznajecie swego pana?" Ale dźwięki, które wydawał, nie układały się w ludzkie słowa. W
końcu zaplątał się wśród gałęzi, psy go dopadły i rozszarpały. Tragedię ostatnich chwil Akteona oddał Bolesław
Leśmian w następującym fragmencie:
Powieść o Akteonie: wiosna szumi w borze.
Podpatrzył w blask boginię, skąpaną w jeziorze.
Za karę go w jelenia przedzierzgnęła mściwie.
Pokrwawiła się wieczność o leśne igliwie!...
Psy go własne opadły, szarpiąc, jak zwierzynę!
Wpośród godzin istnienia miał taką godzinę!...
Próżno bronił obcego, które boli, ciała!
Śmierć go, psami poszczuwszy, z jeleniem zrównała...
Próżno wzywał na pomoc dawnych towarzyszy.
Nasłuchując ich kroków na pobrzeżach ciszy!
Nikt nie poznał po głosie i po znoju rany,
Że to człowiek - nie jeleń! Duch - upolowany!
Artemis była prawdziwą królową lasów. W wysoko podpiętej sukni, w mocnych sandałach, silnymi
rzemieniami dookoła nóg uwiązanych, uzbrojona w łuk lub w oszczep, biegła, otoczona zgrają psów, na czele
białego orszaku nimf, swych towarzyszek. Chwytało się jelenie, którym rogi zaplątały się w gąszczu; zastawiało
się sidła na zające; czatowało w dziuplach wielkich drzew na ociężałe dziki. Pachnący chłód lasu, przelotny
skwar otwartej polany, szumiąca świeżość potoków! Rozkładało się ognisko z chrustu i zeszłorocznych liści.
Słup gryzącego dymu wikła się wśród ciemnych konarów. Pieczone na oszczepie mięso rogacza ma smak
wyborny, gdy się nic nie jadło od rana. Ambrozja, którą podają w niebie, jest mdła, a nektar nie może się równać
z wodą źródlaną! A pod wieczór, jeśli księżyc świeci, wszystkie biorą się za ręce i tańczą do późnej nocy. Albo
prowadzi je Artemis wiadomymi ścieżkami na szczyt Parnasu, gdzie brat Apollo gra na cytrze i muzy śpiewają.
Krzepki, rozkoszny sen obejmuje utrudzone ciało, które z jego uścisku wydobywa różowy pocałunek jutrzenki.
Lecz lud na Peloponezie czcił Artemidę jako boginię płodności i śmierci zarazem. Jej
poświęcone były źródła, rzeki i moczary, bo dają urodzaj ziemi, a imię jej sławiono i wśród
uprawnych niw w dolinach, i wśród lasów na wyniosłościach Tajgetu. Użyczała bowiem
błogosławieństwa i roślinom, i zwierzętom, i dzieciom, które polecano jej opiece, i matki
wspierała przy porodzie. W Sparcie corocznie przed jej ołtarzem ćwiczono chłopców, tak
żeby krew tryskała na posąg bogini. Była to pamiątka jeszcze z tych czasów, kiedy
Artemidzie, jako bogini śmierci, składano krwawe ofiary z ludzi. Mieszkańcy Taurydy
(dzisiejszego Krymu) prawdopodobnie w czasach historycznych zabijali jej w ofierze
schwytanych na wybrzeżu cudzoziemców.
Podobnie jak Apollo, była Artemida dobroczynną boginią. Modlono się do niej o
zdrowie drogich osób. Na jej pachnących ołtarzach dziewice składały pukle włosów, a panny
młode w dzień ślubu ofiarowywały jej zabawki dziecinne. Czytamy taką modlitwę dziękczynną:
“Przepaskę o pięknych frędzlach i tunikę złożył Attis u wrót twej świątyni, bogini
młodych dziewic, córko Latony, albowiem sprawiłaś, że dziecko jego przyszło na świat całe i
zdrowe". Pewien rybak wołał ku niej: “Ja, Monis, rybak, daję ci, Artemido, rybę smażoną.
Dla ciebie tę czarę napełniłem po brzegi czystym winem i dla ciebie ułamałem kęs
czerstwego chleba: ofiara uboga, lecz z głębi pobożnego serca dana. W zamian za to spraw,
iżby sieci moje zawsze były pełne ryb". Inni prosili ją o obronę przed złodziejami, obiecując
ofiarę z kozy; podróżny, wracając z wędrówki, zawieszał na drzewie, w gaju Artemidy,
kapelusz na znak wdzięczności za powrót szczęśliwy.
A w jej świątyni na Delos opowiadano takie zdarzenie. Zjawił się tam pewien
młodzieniec imieniem Akontios i ujrzał piękną pannę imieniem Kydippe. Zakochał się w niej
od razu, a znając stare prawa tej świątyni wziął jabłko i napisał na nim te słowa: “Przysięgam
na świątynię Artemidy, że wyjdę za Akontiosa". I rzucił jabłko pod nogi dziewczyny. Był to
podstęp. Kydippe podniosła jabłko, a przeczytawszy głośno napis, odrzuciła je nadąsana.
Lecz sama o tym nie wiedząc związała się przysięgą. Po wielu oporach i przygodach musiała
w końcu poślubić Akontiosa i była z nim szczęśliwa. Tak czysta bogini czuwała nad
świętością przysiąg, a znając serca ludzkie lepiej, niż sami ludzie je znają, kojarzyła błogosławione
małżeństwa.
Zwyczajnie wyobrażano Artemidę jako łowczynię w krótkiej, niedbale przepasanej
szacie; nogi i ręce nagie; na plecach kołczan, w ręku łuk. We włosach błyszczał diadem w
kształcie półksiężyca. W Efezie natomiast, na wybrzeżu Azji Mniejszej, stała świątynia pod
wezwaniem Artemidy, którą tam przedstawiano zupełnie inaczej: jako matkę wszego
stworzenia, o stu piersiach. Nie była to Artemida, lecz bóstwo azjatyckie, którego kult Grecy
tam mieszkający przejęli od sąsiadów i przemianowali je nazwą rodzimą.
W Atenach, w Epidauros i na wyspie Delos nosiła Artemis przydomek Hekate (W dal
godząca), przez co utożsamiono ją z boginią czczoną pod tym imieniem w Azji Mniejszej.
Ową Hekate pojmowano jako boginię śmierci, która chodzi po grobach, zjawia się w upiornej
postaci w noce księżycowe na rozstajnych drogach, w otoczeniu duchów i psów. Aby ją
ubłagać, wynoszono jej na rozdroża resztki ofiar składanych umarłym. Była boginią czarów i
czarownice wzywały jej pomocy do swych ciemnych praktyk. W najdawniejszych czasach
przedstawiano ją jako dojrzałą niewiastę, całkowicie ubraną, z dwiema pochodniami w ręku.
Około zaś połowy V wieku przed n. e. rzeźbiarz Alkamenes wykonał jej posąg, na którym
boginię przedstawiały trzy kobiece postacie tyłem do siebie zwrócone; w rękach trzymały
pochodnie i dzbanki. Często na gemmach spotykamy tę dziwną sześcioramienną boginię,
otoczoną wężami, zgoła niepodobną do bogów greckich, a przypominającą raczej bóstwa
indyjskie.
Lecz bogowie greccy dziwnie się zmieniają zależnie od czasu i miejsca. Któż by
rozpoznał to groźne bóstwo straszące po rozstajach w owej wzniosłej postaci, jaką opiewa
najstarszy po Homerze poeta grecki, Hezjod? Jego Hekate, córka Persesa i Asterii, w samym
swoim rodzie jest jakby gwiaździsta. Umiłowana przez bogów, faworytka Dzeusa, któremu
piastowała dzieci, jest łaskawa dla ludzi: zsyła bogactwo, siłę i sławę, osłania żołnierzy w
bitwach i żeglarzy na morzu, czuwa nad sprawiedliwością w sądach i prowadzi zawodników
do zwycięskiej mety. Przy każdej ofierze wzywano jej imienia.
Hermes (Merkury)
Hermes, syn Dzeusa i Mai, urodził się nad ranem na górze Kyllene w Arkadii.
Przespawszy parę godzin wstał i wyszedł z pieczary.
Po drodze zabił żółwia i z jego skorupy uczynił cytrę, nawiązawszy siedem strun ze
skręconych jelit baranich. Około południa zakradł się do obory króla Admeta w Tesalii i
wyprowadził z niej trzodę powierzoną opiece Apollina. Aby zmylić ślady, wiódł bydło
krętymi ścieżkami, wciąż zmieniając kierunek. Owinął sobie stopy liśćmi lauru i tamaryszku i
nie pozostawiał odcisków na piasku. Gdy mijał jakąś wieś, zobaczył go starzec pracujący w
winnicy. Hermes pogroził mu palcem i nakazał milczenie. Nad Alfejosem wypoczął trochę,
rozpalił ogień, zabił wołu i upiekł sobie kawał wybornego mięsa. Zaczem zgasił ogień,
rozmiótł popiół na wszystkie strony, popędził krowy i ukrył je wśród gór. Miało się już pod
wieczór, gdy wrócił do Kyllene. Cicho i lekko, niby powiew letni, wsunął się do swej
pieczary przez dziurkę od klucza, wśliznął się do kołyski i zasnął jak małe dziecko.
Ale nazajutrz przybiegł Apollo i narobił wielkiego hałasu. Wtedy Maja zaprowadziła go przed kołyskę,
w której spał Hermes. Mówiła, że chyba Apollo nie podejrzewa jej syna, który jest malutki i nie tylko nie
mógłby ukraść stada bydła, lecz nawet nie wie jeszcze, co znaczy krowa. Słysząc to chłopak nie wytrzymał i
zaśmiał się głośno. Od razu się wszystko wydało i Hermes, aby przebłagać rozgniewanego brata, ofiarował mu
cytrę ze skorupy żółwia: Apollo tak się ucieszył, że dał mu w zamian laseczkę z leszczyny, która miała cudowną
właściwość uśmierzania sporów i godzenia nieprzyjaciół. Gdy ją Hermes rzucił między dwa walczące ze sobą
węże, one natychmiast przestały się gryźć i zgodnie oplotły się dokoła laski, nachylając ku sobie głowy. Tak
powstał kaduceusz, z którym Hermes nigdy się nie rozstawał i który przetrwał starożytność w postaci pastorału
używanego przez biskupów greckiego kościoła. Szelmostwa Hermesa uczyniły go bogiem złodziei. Ledwo
bowiem wszedł na Olimp, już nazajutrz Ares chodził bez miecza; Posejdonowi gdzieś przepadł trójząb, którym
zwykł się podpierać! Afrodyta przy rannej toalecie zauważyła brak przepaski na biodra; Hefajstos nigdzie nie
mógł znaleźć obcęgów. Spostrzeżono się wkrótce, że to wszystko Hermes kradnie. Takiego boga jeszcze nie
było! “Pięknie chowasz swego jedynaka" — mówiono do mai. A ona tylko ramionami wzruszała. Dzeusowi
mało piorunu nie ukradł, ale się poparzył i narobił hałasu. Wówczas ojciec wypędził go z Olimpu.
Wszyscy bogowie lubili Hermesa, choć niejednemu wypłatał takiego figla, jak
Apollinowi, któremu za jego sprawą piekarzowa ateńska wylała szaflik przaśnego ciasta na
promienną głowę*. Miał w sobie tyle młodości i świeżego wdzięku, że Olimp bez niego wydawał
się ponury i pusty. Dzeus więc odwołał go z wygnania i mianował swoim
ambasadorem, posłem i gońcem. Wybór był doskonały, albowiem szybkonogi bożek w mig
spełniał wszelkie rozkazy, był sprytny, orientował się w każdym położeniu i umiał być w
potrzebie dyskretny. Powoli i inni bogowie i boginie zaczęli korzystać z jego usług i Hermes
musiał sobie sprawić małe skrzydełka u nóg, aby się wywiązać ze wszystkich zadań.
Żaden z bogów nie miał tylu zajęć. Już o świcie zamiatał salę biesiadną na Olimpie i przebiegał
wszystkie pokoje, w których zbierali się bogowie na wspólne uczty lub narady, aby sprawdzić, czy wszystko jest
w należytym porządku. Ukończywszy tę ranną robotę czekał, aż się Dzeus przebudzi. Ledwo posłyszał mocne
ziewnięcie syna Kronosa, biegł po rozkazy. I od tej chwili przez cały dzień biegał i latał. Wracał zziajany,
zdawał sprawę ze wszystkiego, co załatwił, i zaraz brał się do nakładania ambrozji na złote półmiski, z których
jedzą szczęśliwi bogowie. A i w nocy nie miał spokoju. Musiał zbłąkanym wskazywać drogę wśród manowców,
ludzi usypiać i śpiącym zsyłać senne widziadła. A kiedy już niebo i ziemia spały, on prowadził dusze zmarłych
do podziemia i przy sądzie piekielnym pełnił obowiązki woźnego. Gdyby nie był bogiem nieśmiertelnym i
wiecznie młodym, dawno opadłby z sił i umarłby z wycieńczenia.
Hermes miał być wynalazcą ćwiczeń gimnastycznych. Uważano go za patrona
palestry i gimnazjonu, gdzie młodzież w codziennych ćwiczeniach pielęgnowała zdrowie i
siłę ciała. Na placach publicznych, w sądach i zgromadzeniach ludowych czczono go jako
boga wymowy, bo chytry jest i umie drugich przekonać. Kupcy widzieli w nim szczególnego
swego orędownika i nieraz można spotkać posągi Hermesa trzymającego w ręce woreczek z
pieniędzmi.
Hermes miał wszędzie świątynie, ołtarze i posągi, ale najbardziej czczono go w
Arkadii, gdzie była góra Kyllene, miejsce jego urodzenia. Arkadowie widzieli w nim główne
bóstwo pasterskie, które troszczy się o zdrowie i paszę ich owiec i kóz. Obchodzono ku jego
czci święto połączone z igrzyskami i przedstawiano go jako “dobrego pasterza" (Hermes
Krioforos) z barankiem na ramionach. Gospodarze, wypędzając z rana trzody, mówili:
“Idźcie, kozy krzyworogie, idźcie i paście się zieloną trawą wśród gór, i nie bójcie się
wilków, bo Hermes czuwa".
W starej sztuce greckiej pojawia się Hermes jako mężczyzna w średnim wieku, ze
spiczastą bródką. Lecz dość wcześnie zaczęto go wyobrażać jako pięknego młodzieńca,
zwykle nagiego, z przerzuconą niedbale chlamidą. Na głowie ma często kapelusz podróżny,
petasos, ze skrzydełkami; podobne skrzydełka ma u nóg; w ręce trzyma kaduceusz.
Hefajstos (Wulkan)
* Zob. Henryk Sienkiewicz: Wyrok Zeusa.
Hefajstos jest najpracowitszy z bogów. Rzadko tylko spotyka się go na przyjęciach u
Dzeusa i wszyscy przywykli widzieć w nim samotnika. On jednak nie jest samotny. W swej
cudownej kuźni na wyspie Lemnos lub we wnętrzu Etny, pośród wiernych cyklopów, boski
mechanik dniem i nocą pracuje, jak gdyby spoczynek był mu niepotrzebny i jakby tylko w
rozgwarze twardej roboty czuł się dobrze. Kuje pioruny dla Dzeusa, naprawia rydwan Słońca;
komu potrzebna tarcza, komu miecz, komu piękny pancerz ze złota — ten idzie do Hefajstosa
i wie, że mu kulawy kowal nie odmówi. Gdy ma więcej wolnego czasu, zrobi berło dla
jakiegoś króla albo zabawia się biżuterią, której boginie Olimpu nigdy nie mają dosyć.
Wszystko, co wychodzi z jego rąk, jest dziwnie piękne i misterne. Czasem zaś wykonywa rzeczy wręcz
cudowne: niewolnice ze złota, które poruszają się jak żywe; fotele, które same biegną na salę rady bogów;
krzesło... O, to było straszne. Dwaj cyklopi zjawili się u bram Olimpu i powiedzieli, że przynoszą podarek od
swego pana dla królowej nieba. Było to krzesło. Śliczne krzesło. Całe ze złota i drogich kamieni. Wygodne
bardzo. Hera kazała je ustawić w swoim pokoju i zaraz na nim usiadła. Ale wtedy, nie wiadomo skąd, wysunęły
się jakieś kleszcze czy więzy, które trzymały tak mocno, że bogini z miejsca się ruszyć nie mogła. Kto wie, co
by się stało, gdyby nie uproszono złośliwego mechanika, który na koniec sam przyszedł i uwolnił Herę z tego
śmiesznego więzienia.
I znowu wrócił do swej kuźni. Olbrzymi piec bucha wiecznym płomieniem,
podsycany sapiącym oddechem potężnych miechów. W potwornych, okopconych tyglach
pławią się rozmaite metale: złoto, żelazo, miedź, srebro płynie lśniącym strumieniem.
Potworne cęgi gryzą czerwone sztaby, po których młoty uderzają, aż ziemia drży. Zgiełkliwy
hałas napełnia kuźnię, a Hefajstos, kulejąc i ocierając pot z czoła, chodzi koło robotników i
wydaje rozkazy.
Czasem się zatrzyma, stanie w miejscu i przez otwór w górze patrzy na niebo, objęte
złocistą chwałą słońca. Z wysokiego Olimpu słychać śpiew i muzykę. Apollo gra na lutni, a
muzy śpiewają nowy hymn. Hefajstos myśli o swej młodości. Przecież był synem Dzeusa i
Hery, królewskim synem. Chował się na Olimpie i wszyscy przepowiadali, że kiedyś
wyrośnie na bardzo mądrego boga. Kochał matkę i ujął się za nią wówczas, gdy Dzeus
powiesił Herę za ręce u szczytu Olimpu. Ojciec w gniewie zrzucił go na ziemię. Hefajstos
leciał przez dzień cały, aż nocą, niby meteor, spadł na wyspę Lemnos z połamanymi nogami.
Zaopiekowała się nim bogini morska Tetyda i zaniosła do swego domu z korali, gdzie światło
przenika przez modre zwierciadło wód. Wielkie algi pną się po ścianach groty, a duchy
morskie grają na muszlach.
Wracał do zdrowia. Srebrnonogim boginkom, z wdzięczności za opiekę, wyrabiał
cudowne ozdoby: naszyjniki tak delikatne, jakby były z puchu piany morskiej, naramienniki,
pierścienie, diademy, a wszystko to błyszczało w szmaragdowej głębinie niby migotanie
zatopionych gwiazd. Przez dziewięć lat tak żył, aż zapomnieli o nim i ojciec, i matka, i cały
Olimp. Wszyscy byli przekonani, że zginął gdzieś w przestworzach oceanu. On zaś nie chciał
wracać do świata, z którego tak boleśnie go wygnano.
Dopiero Bachus, bóg wina, spoił go raz, wsadził na osła i sprowadził na Olimp.
Radość była ogromna. Wiedziano bowiem, że z Hefajstosa w potrzebie jest dobry towarzysz,
dowcipny i mądry, a przede wszystkim taki pożyteczny: wszystko zrobi i wszystko naprawi.
Dzeus, chcąc go uczcić i wynagrodzić dawne krzywdy, dał mu za żonę najpiękniejszą
boginię, Afrodytę.
Ale nie było to szczęśliwe małżeństwo. Bogini piękności nie mogła się pogodzić z
trybem życia swego męża. Ona lubiła świat, bogów i ludzi, on tylko swoją kuźnię, ona chciała
być wszędzie tam, gdzie wesele i pląsy, on poza pracą nie znał innych rozkoszy; wyrabiał
najcudowniejsze klejnoty, a sam chodził jak ostatni niewolnik, wiecznie osmolony i brudny.
Nie pomyślano tylko o jednej rzeczy: że Hefajstos był niegdyś młody, piękny i radosny, jak
wszyscy bogowie, a dopiero potem stał się opuszczony i ponury. A że mu Dzeus dał za żonę
najpiękniejszą boginię, to uważał za nowe szyderstwo ze swojej brzydoty.
Hefajstos był bogiem ognia, tej dźwigni wszelkiego postępu. Kochał ludzkość i uczył
ją obrabiania metali i wykonywania dzieł sztuki. Czczono go szczególnie na wyspie Lemnos.
Tam był, jak się zdaje, najstarszy ośrodek kultu Hefajstosa, związany z wulkanem, który na
tej wyspie od najdawniejszych czasów był czynny i wygasł dopiero za Aleksandra Wielkiego.
Lemnijczycy utrzymywali, że właśnie w głębi tej góry ognistej znajduje się kuźnia Hefajstosa.
W Atenach obchodzono w październiku Chalkeje — święto kowali. Na cześć
Hefajstosa odbywały się lampadoforie — bieg z pochodniami. Piesi i konni nieśli pochodnie i
zwyciężał ten, kto z płonącą pochodnią pierwszy dobiegł do celu. Składano bogu ognia ofiary
całopalne.
W sztuce przedstawiano Hefajstosa jako muskularnego, brodatego mężczyznę, a dając
mu siedzącą postawę, ukrywano jego kalectwo. Zwykle ma przy sobie młot lub inny
przedmiot wskazujący na zawód kowala.
Afrodyta (Wenus)
Afrodyta nie miała ani ojca, ani matki. Mimo to nie uważała się za biedną sierotę.
Pewnego bardzo pięknego poranku wyłoniła się po prostu z piany morskiej, niedaleko Cypru.
Widocznie jej oczekiwano, albowiem na brzegu powitały ją Wdzięki, Uśmiechy, Igraszki,
wesołe i miłe bóstewka, które odtąd pozostały w jej orszaku. Z każdym krokiem Afrodyty
wyrastały pod jej stopami najcudowniejsze kwiaty. Służebnice wytarły jej ciało, namaściły
wonnymi olejkami, wykręciły wilgotne włosy i ubrały. Na głowę włożyły złotą koronę, w
uszy wpięły kolczyki z pereł, na piersiach zawiesiły naszyjnik ze szmaragdów. Odziały ją w
koszulę tak delikatną jak mgła i w płaszcz tak barwny jak tęcza. Potem sprowadziły śliczny
wózek wykładany szylkretem i zaprzęgły doń gołębie. W ten sposób bogini piękności
pojechała na Olimp. Za jej zjawieniem się o spiżowe ściany Dzeusowego pałacu obiło się
wielkie aa! wszystkich bogów, aż zazdrość ukąsiła w samo serce Herę, panią nieba, Atenę,
wyniosłą królową mądrości, i inne boginie, które, szepcąc między sobą, zmawiały się, jak by
poskromić tę przybłędę.
Lecz nic jej nie uczyniły, albowiem wszystkich podbiła swym wdziękiem. A miała na
sobie przepaskę cudowną, która sprawiała, że wszystkie serca stawały się jej uległe i
posłuszne. Została boginią miłości. Lecz wpierw sama się zakochała i poznała tego uczucia
wszystkie słodycze i wszystkie cierpienia.
Wybrańcem jej serca był Adonis, piękny myśliwy. Bogini, przyzwyczajona do
wygodnego życia, wstawała skoro świt, aby towarzyszyć Adonisowi na polowaniu. Delikatne
stopy krwawiła o ciernie i kamienie, jej lekkie szaty darły się wśród gąszczów leśnych.
Pewnego dnia, pod cedrami na szczytach Libanu, poszarpał Adonisa dzik. Za późno przybyła
bogini z pomocą. Adonis schylił głowę w jej białe ramiona i wyzionął ducha. Afrodyta polała
krew kochanka nektarem i krew czerwona zamieniła się w kwiat zwany anemonem.
Niepocieszona bogini poszła do Dzeusa z prośbą, by kazał wyprowadzić duszę
kochanka z podziemi i oblekł ją w dawne piękne ciało. Spełniono jej życzenie i odtąd Adonis
sześć miesięcy spędzał przy Afrodycie, a na drugą połowę roku wracał do Hadesu. Oddawano
mu cześć boską. Ośmiodniowe święto Adoniów było zarazem smutne i wesołe. Przez
pierwsze cztery dni opłakiwano jego śmierć nad sztucznym grobem, w którym leżała
drewniana figura, a przez następne cztery obnoszono jego posągi głosząc zmartwychwstanie
młodzieńca. Po domach ustawiano “ogródki Adonisa", wazoniki z roślinami, które, jak
rzeżucha, szybko wschodzą i prędko więdną — symbol przemijającej młodości lub lata
ginącego pod srebrną kosą zimy.
Afrodyta najchętniej przebywała na Cyprze, wyspie, która widziała jej narodziny. W
Pafos miała sławną świątynię, gdzie opowiadano cud, jaki zdarzył się za sprawą bogini w
domu Pigmaliona.
Był to król Cypru, który zamiast państwem zajmował się sztuką rzeźbiarską. Chcąc
wcielić swoje marzenia w kamień, wyrzeźbił kobietę tak cudną, jakiej nie było na ziemi. I
zakochał się w niej, i cierpiał, albowiem marmur nie mógł doń ani przemówić, ani się
uśmiechnąć, ani mu podać dłoni. Gdy tak raz zatopił się cały w swej miłości i w swoim
cierpieniu, poczuł, że czyjaś ręka dotyka jego ramienia. Obejrzał się: przed nim stał ukochany
posąg, łaską Afrodyty zmieniony w żywą kobietę. Nazywała się ona odtąd Galatea. Pigmalion
uczynił ją swoją żoną i królową, a ona dała mu syna, Pafosa, który założył miasto swego
imienia i zbudował w nim wspaniałą świątynię dobrej bogini.
Wyobrażano sobie, że bogini miłości buja po powietrzu na wozie zaprzężonym w
gołębie:
...której ciche wozy
Przez błękit gołąb niósł i gołębica —
jak powiada Słowacki w Beniowskim. Była boginią kwiatów, ogrodów, gajów i wiosny.
Święta Afrodyty obchodzono zwykle na wiosnę, nocą, w ogrodach, z tańcami i
śpiewami. Rzadko tylko zabijano dla niej na ofiarę zwierzęta (zające, kozy, prosięta).
Mówiono, że krwawych ofiar nie lubi i że w swej świątyni na górze Eryks, na Sycylii, sama
co noc zmywa ołtarz ze śladów krwi garścią trawy zwilżonej rosą. Palono dla niej wonne
kadzidła i poświęcano jej róże, jabłka, granaty, mirty.
Pochwałę tej wielkiej bogini, pani wszystkotworzącej miłości, wyśpiewał w wierszach
natchnionych poeta łaciński Lukrecjusz (I wiek przed n. e.) na wstępie swego poematu
filozoficznego pt. O przyrodzie rzeczy: “Matko narodu rzymskiego, rozkoszy ludzi i bogów,
łaskawa Wenus! Ty morze żeglarskie pod gwiazdami niebieskimi leżące, ty ziemię plony
rodzącą nawiedzasz, albowiem dzięki tobie powstaje wszystko, co żyje, i tylko dzięki tobie
ogląda światło słońca. Gdy się pojawisz, uciekają wiatry i chmury niebieskie, pod nogi ci
ściele ziemia miękkie kwiaty, do ciebie śmieją się mórz roztocza i niebo lśni ku tobie
światłością szeroką. Albowiem skoro rozewrą się wrota wiosny i powieje rodne tchnienie
zefirów, ciebie, bogini, najpierw ptaki powietrzne zwiastują; niesforne bydlęta skaczą po
łąkach wesołych i przepływają rwące potoki, gdyż wszystko idzie, posłuszne, za twoim
urokiem. Przez morza i góry, i rzeki wezbrane, i przez liściaste domy ptaków, i przez pola
zielone, powszędy przelata tchnienie twojej miłości. Ty jedna rządzisz wszechświatem, bez
ciebie ani dzień jeden nie zarumieni się świtem, bez ciebie nie rodzi się nic, co jest radosne
lub miłe".
W najdawniejszych czasach przedstawiano Afrodytę, jak zresztą wszystkie boginie, w
długiej, do kostek sięgającej szacie; w ręce trzymała jakiś owoc lub kwiat, u stóp jej siedziały
gołębie. Począwszy od IV wieku przed n. e. jawi się Afrodyta w sztuce greckiej naga lub do
połowy obnażona, zwykle w kąpieli lub jako Anadiomene, tj. “wychodząca z morza", a więc
w chwili swych cudownych narodzin. Najpiękniejszy posąg bogini miłości był dziełem
ateńskiego rzeźbiarza Praksytelesa (IV wiek przed n. e.). Oryginał się nie zachował, lecz
przetrwał w niezliczonych kopiach. Postać Afrodyty odtwarzali z równym zamiłowaniem i
malarze starożytni. Na freskach pompejańskich widzimy ją łowiącą ryby na wędkę lub
płynącą w muszli po morzu w otoczeniu małych Erosów.
Eros (Amor)
Kim jest właściwie Eros i jak wygląda? Czy jest chłopczykiem figlarnym, który z
malutkim łukiem i strzałeczkami uwija się po świecie na motylich skrzydełkach? Czy też jest
to bóg potężny i wielki, a starszy od Dzeusa i Kronosa? Właściwie i jedno, i drugie, albowiem
w różnych epokach rozmaicie go sobie wyobrażano.
Od niepamiętnych czasów, zanim jeszcze Grecy zajęli swe późniejsze siedziby, czcił
go jakiś bliżej nam nie znany lud w beockich Tespiach, w Parion nad Hellespontem i w
Leuktrach w Lakonii, gdyż wszędzie tam spotykamy ślady jego prastarego kultu. W Tespiach
czczono go pod postacią nie obrobionego głazu, który był największą świętością w tym
mieście, i wierzono, że Eros jest synem boga urodzajów, Hermesa, i podziemnej bogini
Artemis. Hezjod zaś, jeden z najdawniejszych poetów greckich, który żył w Beocji, głosił, że
Eros należy do najstarszego pokolenia bogów, że zrodził się z Chaosu, razem z ziemią i
niebem.
Później górowało inne podanie. Oto Eros stał się synem i nieodłącznym towarzyszem
Afrodyty. Uważano go odtąd za najmłodszego z bogów, który nigdy nie miał czasu wyrosnąć
i dojrzeć: pozostał na zawsze małym chłopcem i psotnym łobuzem.
Kupido, bożku zuchwały,
Składny do łuczku i śmiały...
śpiewano u nas w XVII wieku, podczas zabaw tanecznych.
Dzeus, przewidując złośliwą naturę bożka, chciał go uśmiercić zaraz po narodzeniu,
lecz Afrodyta ukryła dziecko w lasach, gdzie żywiło się mlekiem lwicy i tygrysicy. Były to
plotki, które wymyślali o nim zawiedzeni w miłości, oskarżając go, że ich serca przeszył
jadowitą strzałą. Ale wszyscy inni sławili go raczej jako tego, który życie ludzkie ozdabia
kwiatami najpiękniejszych uczuć. Kochała się w nim poezja. Poeta Agaton taką wypowiada
pochwałę Erosa: “On chłody serc ludzkich rozprasza, on je ciepłem okrasza; on łagodność
pomnaża, gwałtowność umarza; on rozbudza przyjaźń, ostudza nieprzyjaźń; dla dobrych
łaskawy, dla mądrych ciekawy; on dla bogów cud, dla straconych dziw, dla wybranych skarb.
W nim jest wykwintny wdzięk, w nim źródło powabów pieściwych, on rozkosznego
rozemdlenia bóg. On o dobrych dba, on odtrąca złych. Czy troska, czy trwoga, czy serce coś
marzy, czy rozum coś waży, on wtedy sterownik, doradca i zbawca najlepszy. On bogów radością,
on ludzi pięknością, ozdobą..."*
Była sobie raz królewna i nazywała się Psyche, co po grecku znaczy: dusza. Była tak
piękna, że poddani modlili się do niej zapominając o Afrodycie. Zagniewana bogini wezwała
Erosa i kazała mu w sercu Psyche obudzić miłość do najszkaradniejszego potwora, jaki się
znajdzie na ziemi. Lecz Eros, ujrzawszy dziewczynę, sam się zakochał i dał jej pałac
cudowny. Przychodził do niej nocą i upominał, aby nigdy nie starała się poznać, kim on jest,
bo gdy jego twarz zobaczy, zaczną się dla niej dni niedoli. Siostry, którym to opowiadała,
szydziły z niej, mówiąc, że jej kochanek jest zapewne okropnym smokiem. Mówiły tak, gdyż
zazdrościły jej bogactw i splendoru. Ale Psyche uwierzyła. Nie mogąc przełamać ciekawości,
pewnej nocy, gdy Eros spał, zapaliła lampę oliwną i podeszła do łóżka. Olśniona nieziemską
pięknością, zadrżała i kropla gorącej oliwy spadła z kaganka na obnażone ramię boga. Eros
obudził się i znikł. Znikł również pałac cudowny i królewna została sama na dzikiej, pustej
skale. Afrodyta mściła się na niej zsyłając zgryzotę i ból, i mękę. Ale Eros, który kochał ją
zawsze, niósł jej pomoc i pociechę. Na koniec Dzeus ulitował się nad parą kochanków i przyjął
Psyche na Olimp, gdzie odbyły się jej zaślubiny z bogiem miłości.*
Dopiero w V wieku przed n. e. pojawia się Eros w sztuce. Najpierw jako pacholę,
jeszcze bez skrzydeł, z kwiatem, lirą lub wieńcem. Później dostaje skrzydła, łuk i strzały. Od
końca IV wieku przemienia się w chłopaka i nagle, zamiast jednego, widzimy całą gromadę
tych bożków, które zapełniają malowidła i płaskorzeźby. Są to bawiące się dzieci: biegną za
kołem, łapią motyle, łowią ryby na wędkę, latają w powietrzu, towarzyszą ze wścibstwem
wszystkim bogom i bohaterom, płatają im psoty, przedrzeźniają rozmaite zajęcia ludzkie.
Czasem, niby małe ptaszki, zamyka się je w klatce i wystawia na sprzedaż jak kanarki.
* Platon: Uczta. Przekład Władysława Witwickiego.
* Zob. Apulejusz Madaureńczyk: Metamorfozy albo Złoty Osioł. Przekład E. Jędrkiewicza. Lwów 1924. — Jerzy
Żuławski przerobił ten mit oryginalnie w obrazie scenicznym pt. Eros i Psyche, a Ludomir Różycki na operę.
Charyty (Gracje)
Charyty są boginiami pogodnego wdzięku i radosnych uroków. Za ich sprawą
powstaje wszystko, co miłe i nadobne. Młodzieńcy i dziewczęta zawdzięczają im urodę, a
najpiękniejsze źródła mają wody tak jasne i przejrzyste dlatego, że charyty się kiedyś w nich
kąpały. One są mistrzyniami ceremonii na Olimpie i urządzają biesiady bogów. One
upiększają życie człowieka. Gdziekolwiek ludzie zbiorą się na tańce, zabawę, ucztę, tam
jawią się niewidzialne charyty, wnoszą serdeczną pogodę, swobodną uciechę i przestrzegają,
by nie przekraczano granic wesela, które wówczas może się zamienić w ponure rozpasanie.
Lubią towarzystwo boga wina, Dionizosa, i na ich cześć spełnia się przy stole pierwsze
puchary. Rozmiłowane w śpiewie, przestają chętnie z muzami i garną się do Apollina, gdy
tylko weźmie cytrę w swe boskie ręce. Służą Afrodycie. Co rano, po kąpieli, namaszczają ją
olejkami, przygotowują dla niej pachnące szaty i wieńczą ją kwiatami, że z ich rąk miękkich
wychodzi piękna, świeża, wesoła — prawdziwa “radość bogów i ludzi".
Prastary kult charyt istniał w mieście beockim Orchomenos. Przez długie wieki nie
miały one tam innych posągów prócz nie obrobionych kamieni, które były w wielkim
poszanowaniu, gdyż opowiadano o nich, że niegdyś spadły z nieba. Ku czci dobrych bogiń
obchodzono święto Charitezje z muzycznymi popisami i nocnymi tańcami, po czym
rozdawano ludowi ciastka pszeniczne z miodem.
Zwykle wymieniano trzy charyty: Eufrozyne, Taleja, Aglaja. Przedstawiano je jako
urodziwe dziewczęta, w dawniejszej sztuce pięknie wystrojone, później nago. Trzymają się
zwykle za ręce, jakby do tańca. W Atenach u wejścia na Akropol stała grupa charyt, dzieło
Sokratesa, z czasów, gdy filozof zajmował się jeszcze robotą rzeźbiarską w pracowni swego
ojca, Sofroniska.
Jako atrybuty mają charyty: różę, mirt, instrumenty muzyczne, jabłko lub flakonik z
wonnym olejkiem, czasem kłosy lub maki.
Ares (Mars)
Ares był synem Dzeusa i Hery. Jako dziecko nie objawiał żadnych zdolności, więc
oddano go na wychowanie jednemu z tytanów. Mistrz sam nic nie umiał i zaprawiał ucznia
jedynie do ćwiczeń fizycznych. Wyrobił mu silne muskuły i wpoił przekonanie, że
najpiękniejszym zajęciem jest wojna. Ares zamówił u Hefajstosa cały arsenał mieczów, tarcz
i włóczni i zeszedł na ziemię. Ludzie nie znali dotychczas wojennego rzemiosła. Zabijali się
w sposób nader nieumiejętny. W razie sporu brali kije lub kamienie, a ich walki odznaczały
się brakiem wszelkiego ładu. Najzacieklejsze waśnie kończyły się kilku guzami.
Wojowniczymi czynił ich strach lub interes. Dopiero Ares nauczył ich bezinteresownego
bohaterstwa i stali się okrutni. Sporządzili sobie broń na podobieństwo tej, którą im pokazał, i
zmienili się w żołnierzy. Odtąd wojna nabrała właściwego znaczenia. Zorganizowane
okrucieństwo było zajęciem pięknym, zaszczytnym i korzystnym.
Gdy jednak wybuchł bunt gigantów i wszystkich bogów Dzeus powołał pod broń,
Ares nie dokonał nic godnego uwagi. Tak się przynajmniej zdawało, albowiem nikt go nie
widział tam, gdzie by się mógł przydać naprawdę. Dopiero po dokonanym zwycięstwie
zdumiał wszystkich hałaśliwym opowiadaniem o swych niebywałych przewagach. Aż
pewnego dnia znikł bez śladu. Hermes, który wszystko potrafi wyśledzić, znalazł go w
ciemnym lochu, gdzie zamknęli go dwaj zbóje. Przesiedział tam piętnaście miesięcy w
wielkiej nędzy i pohańbieniu. Długo nie pokazywał się na Olimpie. Upodobał sobie Trację,
kraj dzikich gór i jeszcze dzikszych ludzi, którym opowiadał o wojnie, o swoim męstwie i
swojej sile. Biegał wszędzie tam, gdzie słychać było szczęk oręża. Zakuty w zbroję stawał na
rydwanie, do którego zaprzęgały ogniste rumaki dwa bóstwa: Bojaźń i Strach, a Niezgoda i
Mord trzymały lejce. Rzucał się w największy wir bitwy, zabijał, tratował, łamał szeregi,
szczęśliwy, że walczy z ludźmi, nie z bogami.
Atena czuła do niego nieprzepartą odrazę. Szukała z nim zwady, aby go pokonać i
upokorzyć. Raz zadała mu włócznią dotkliwą ranę “w dołek brzucha", gdzie końce pasa
schodzą się ze sobą. Ares raniony tak wrzasnął, jakby wrzeszczało dziewięć lub dziesięć tysięcy
mężów, i wzniósł się do nieba niby chmura ciemna. Tam zasiadł obok Dzeusa i
wskazując na krew nieśmiertelną, co lała się obficie z rany, zaczął się skarżyć na ludzi i na
Atenę. Ale Dzeus spojrzał nań surowo i rzekł: “Ani się waż tu stękać. Jesteś mi najnieznośniejszym
z bogów. Zawsze ci tylko wojna w głowie". Ares zamilkł i poszedł szukać
lekarza niebiańskiego Pajeona, który na Olimpie pełnił służbę sanitarną. Ten przyłożył mu
leki do rany, która się wnet zagoiła. Potem umył się, przebrał i siadł cichutko przy stole
bogów.
Grecy żywili dla Aresa mniej więcej te same uczucia, co jego własny ojciec. Nie
stawiali mu świątyń i poza paru kapliczkami niepodobna stwierdzić jakiegoś bardziej
powszechnego kultu. Sztuka przedstawiała go jako młodego, silnego mężczyznę, czasem z
brodą i w pełnej zbroi, częściej nagiego i bez zarostu. Najpiękniejszym z zachowanych
posągów jest Ares Ludovisi: siedząc założył nogę na nogę i ręce wsparł na głowicy miecza,
spod nóg wychyla się mały Eros i figlarnie spogląda ku zamyślonemu Aresowi. Jest to jakby
ilustracja do słów filozofa Arystotelesa: “Wojownicy są przeważnie bardzo kochliwi".
BOGOWIE ŚWIATŁA I POWIETRZA
Helios (Sol)
We wszystkich religiach indoeuropejskich istniał kult słońca, ogromnej, życiodajnej
siły, zawartej w tym wielkim ognisku, które co dzień zapala się w różach jutrzenki i gaśnie w
szkarłatach zachodu. Grecy podzielili królestwo słoneczne między dwóch bogów: Apollo, pan
życia i śmierci, wyobrażał dobrą i wielką potęgę słońca; Helios zaś był woźnicą
wyjeżdżającym o świcie znad brzegów Oceanu, aby znów o zachodzie, po drugiej stronie
widnokręgu, zanurzyć się w falach tej rzeki otaczającej ziemię dokoła i orzeźwić siebie i
swoje konie chłodną kąpielą.
Miał on pałac cudowny, cały ze złota, pełen drogich kamieni i ozdób z kości
słoniowej. Podwoje srebrne, na których wyrzeźbiono rozmaite dziwne historie — otwierały
się wprost ku wielkiej sali, gdzie w purpurę odziany siedział na tronie ze złota Helios, w otoczeniu
Dni, Miesięcy, Lat i Stuleci, w koronie promienistej, tak jasny i błyszczący, że nawet
syn jego Faeton nie śmiał mu spojrzeć w oblicze, z obawy, by wzroku nie stracić.
A właśnie miał ważną i pilną sprawę do ojca. Od progu tedy przemówił. Oto na ziemi
drwią z niego, mówią, że nie jest synem słońca. Jeśli ojciec go kocha, niech mu powie całą
prawdę i niech spełni życzenie, z którym tu przyszedł. Helios odparł, że Faeton jest jego
dzieckiem, i nie pytając, czego by pragnął, przysiągł, że każde jego życzenie wypełni.
Wówczas młodzieniec prosił, aby mu zezwolił raz jeden wyjechać na wozie słonecznym.
Zatroskał się Helios i zaczął przedkładać chłopcu, że to rzecz bardzo niebezpieczna, bo
kierowanie wozem słońca jest trudem wielkim i wymaga wielkiej siły. Chłopak jednak nie
chciał ustąpić. Cofać się było za późno, dał bowiem Helios przysięgę.
Z promiennego pałacu słońca wyjechał Faeton na wozie ognistym i wzbił się pod
lazurowe sklepienie. Wnet poznały rumaki nieśmiertelne, że jakaś miękka i niewprawna dłoń
je prowadzi. Zboczyły zaraz ze swej drogi. Raz wznosiły się tak wysoko, że eter zaczynał
płonąć, to znów opadały tak nisko, że aż rzeki wysychały. Wtedy to Etiopom poczerniała
skóra, a zielone pola Afryki zmieniły się w pustynię. Ziemia, której ogień już palił
wnętrzności, jęknęła i, podniósłszy ręce do nieba, zaczęła wzywać pomocy Dzeusa. Król
bogów, widząc bożyca pędzącego na zbłąkanym rydwanie i konie spłoszone, raził go
piorunem. Faeton spadł z wozu do rzeki Erydanu. Tak zakończył swą podróż podniebną syn
złotowłosej Klymeny. Jego imię przetrwało w nazwie lekkiego powozu, który dziś wyszedł z
mody.
W Egipcie było “miasto słońca" — Heliopolis, z którym wiązano historię “ptaka
słonecznego" — Feniksa. Wielkości orła, miał na głowie czub szkarłatny, na szyi złociste
pióra, ogon biały, a oczy jak gwiazdy. Żył pięćset lat albo i więcej. Karmił się żywicą balsamicznych
roślin. Gdy czuł zbliżającą się śmierć, budował gniazdo z wonnych liści i ziół —
mirry, cynamonu, nardu — na szczycie palmy. W tym gnieździe umierał spalony przez
promienie słońca. Z jego kości rodził się nowy Feniks, który dorósłszy unosił swoje gniazdo
będące zarazem grobem ojca i składał je w świątyni słońca. Tacyt zapisuje w szóstej księdze
swoich Roczników, że za czasów Tyberiusza pojawił się w Egipcie Feniks, którego tam nie
widziano od dwustu kilkudziesięciu lat. Na monetach cesarza Trajana widzimy słonecznego
ptaka z nimbem dokoła głowy, z gałązką w szponach, a cesarz Konstantyn kazał go na swoich
monetach przedstawić siedzącego na szczycie góry i trzymającego w łapach jaje. Tak
zachodnie zorze kultu Heliosa rzuciły jeszcze pod koniec starożytności swój ostatni refleks.
Był zwyczaj wzywać Heliosa na świadka podczas przysięgi jako wszystkowidzące
bóstwo i modlić się doń o wschodzie i zachodzie słońca, ale nie miał on w Grecji ani świątyń,
ani licznych ołtarzy. Jedynie wyspa Rodos oddawała mu cześć przed wszystkimi innymi
bogami. U wjazdu do wyspy stał jego posąg, zaliczany do cudów świata, tzw. Kolos rodyjski.
Cały z brązu, wznosił się na wysokość trzydziestu metrów niby latarnia morska. Nogi spoczywały
na dwóch skałach u wejścia do portu, tak że okręty mogły swobodnie pod nim
przepływać. Wewnątrz schody prowadziły na sam szczyt pomnika, skąd roztaczał się rozległy
widok aż ku brzegom Syrii. Krótkie było jego istnienie: uległ trzęsieniu ziemi i rozbił się w
kawałki, które spadły do morza. Dopiero w r. 651 n. e. Arabowie, którzy zajęli Rodos,
sprzedali pozostałe resztki pewnemu Żydowi: on kazał je z wody wyłowić i wywiózł na
dziewięciuset wielbłądach.
Przedstawiano Heliosa jako młodego, pięknego mężczyznę w promienistej koronie na
głowie.
Eos (Aurora)
Zanim pojawi się na niebie złoty wóz słońca, znad brzegów Oceanu wyjeżdża na
lekkim rydwanie Eos, różanopalca bogini jutrzenki. Piękne oblicze młodej bogini jaśnieje
rumieńcem zorzy porannej, a wśród szarych świtów zakwita jej szata barwy szafranu.
W jakieś wiosenne rano ujrzała Eos z wysokości nieba urodziwego królewicza
Titonosa i zakochała się w nim, i zapragnęła go poślubić. Ale że był człowiekiem, uprosiła
wpierw Dzeusa, by mu dał nieśmiertelność. Lata mijały w szczęśliwym pożyciu małżonków,
gdy nagle Eos zauważyła zmianę: oto barki Titonosa pochyliły się, włosy stały się rzadkie i
siwe na skroniach, twarz, dawniej tak cudna, pokryła się zmarszczkami. Titonos starzał się z
każdym dniem bardziej. Gorzko płakała młoda bogini! Zapomniała bowiem prosić Dzeusa, by
wraz z nieśmiertelnością dał mu wieczną młodość. Nie było już rady. Titonos mając kilkaset
lat zgrzybiał zupełnie, zdziecinniał i stał się taki maleńki, że żona kładła go do kołyski i ze
wstydu przed bogami chowała za parawanem, skąd dochodziły jego słabe jęki i skomlenia. W
końcu Dzeus przemienił go w świerszcza.
Nieszczęśliwa w małżeństwie, nie doczekała się Eos również pociechy ze swego syna Memnona. Był
on piękny i silny, i mężny, ale spotkał Achillesa i poległ z jego ręki. Różanopalca bogini z płaczem przypadła do
nóg Dzeusa: “Ze wszystkich bogów — mówiła — jestem najniższa, bo nie mam nawet własnych świątyń na
świecie. Lecz nie przyszłam cię prosić ani o świątynie bogate, ani o dni świąteczne, ani o ołtarze. Oto syn mój
padł z ręki Achillesa. Spraw, najwyższy władco bogów, aby miał on jakąś cześć u ludzi, i w ten sposób złagodź
cierpienie matki". Wysłuchał Dzeus jej prośby i kiedy złożono ciało Memnona na stosie, spośród dymu i
płomieni wyleciały białe ptaki, które podzieliły się na dwa stada, po czym wróciły i stoczyły nad zwłokami
Memnona zacięty bój, składając w ten sposób na jego grobie ofiarę z własnej krwi.
W czasach cesarstwa rzymskiego związano z imieniem Memnona ciekawą legendę.
Oto na zachodnim brzegu Nilu, niedaleko Teb, było wielkie pole ruin, wśród których stały do
dziś zachowane dwa kolosalne posągi Amenofisa III. Podróżni, którzy je zwiedzali, zauważyli,
że gdy pierwsze blaski świtu padły na kamienne piersi posągu, słyszeć się dawały
jakieś dźwięki czy szmery. Pamięć o faraonach egipskich już przygasła i nikt nie umiał
odczytać napisów hieroglificznych, nazwano więc te statuy “kolosami Memnona" i wierzono,
że pod promieniami jutrzenki, które są jakby pocałunkiem matczynym, kamienie na chwilę
nabierają życia i odpowiadają głosem podobnym do jęku. Liczni podróżnicy zjeżdżali się, by
podziwiać to osobliwe zjawisko, i ryli na stopach kolosów swoje imiona i zachwyty, które my
dzisiaj czytać możemy.
Eos często przedstawiano w sztuce niosącą zwłoki Memnona i tego rodzaju
wyobrażenia chętnie umieszczano na nagrobkach. Poza tym widzimy ją na wozie, gdy
różanymi palcami otwiera wrota dnia; albo pod postacią nimfy, w wieńcu kwiatów, w ręce
trzyma pochodnię i róże sieje po ziemi.
Selene (Luna)
“Selene ma skrzydła przestronne, a blask, który rozsiewa po niebie, rodzi się z jej
głowy nieśmiertelnej i ogarnia całą ziemię. Poświatą swoją ozdabia wszystkie rzeczy, a jej
złota korona rozświetla ciemne powietrze. W połowie miesiąca boska Selene kąpie się w
Oceanie i, ubrana w szaty świetliste, zaprzęga jasne rumaki do wozu, z którego lecą dalekie
promienie. Wtedy moc jej największa, a jej światło staje się wróżbą dla ludzi". Tak śpiewa o
tej bogini jeden z hymnów greckich. Lecz powszechnie uważano Artemidę za boginię
księżyca, stąd kult Selene należał do rzadkości. W pewnych tylko miejscowościach oddawano
jej cześć w przekonaniu, że zsyła rosę, która w porze posuchy jest wybawicielką urodzajów.
Podania o niej były skąpe. Najbardziej znany jest mit o Endymionie.
Był to pasterz tak piękny, że Dzeus, nie chcąc, żeby zmarszczki zeszpeciły czystość
jego rysów, dał mu wieczną młodość. I jeszcze jedną rzecz dziwną: sen nieprzespany.
Endymion spał w grocie góry Latmos, nie budząc się nigdy, podobny do białego posągu z
marmuru. Pewnej nocy Selene, jadąc po niebie, ujrzała śpiącego Endymiona. Pokochała go i
odtąd ilekroć wyjeżdża na swym srebrnym wozie, zatrzymuje się nad grotą latmijską i długo
patrzy w oblicze pasterza. Mówią, że nieraz, w porze kiedy śpiewają słowiki — schodzi na
ziemię i gładząc złote włosy młodzieńca szepce nad nim zaklęcia, które go jednak obudzić nie
mogą.
Iris
Iris była pokojówką Hery. Pomagała królowej niebios przy nocnej i rannej toalecie i
ścieliła jej łóżko. Sama nie kładła się nigdy. Nie zdejmując trzewików i nie rozwiązując pasa
drzemała gdziekolwiek bądź, czujna na każde wołanie. Miała szerokie skrzydła i latała nawet
prędzej od Hermesa. Posyłano ją nieraz na ziemię i wówczas wyglądała tak, jak ją opisał
Słowacki w Królu Duchu:
...Irys, którą na świat znosi szklanny
Obłok... a tęcze świecące nad niwą
Tyle kolorów i słońc tyle mają,
Że ją nad ziemią na światłach trzymają...
Iris jako bogini tęczy rozpinała ów cudny łuk siedmiobarwny, co ziemię łączy z
niebem.
Dziwy niebieskie
Gdy Grek spojrzał na niebo wyiskrzone gwiazdami, jeśli nie był uczonym, nie myślał
o astronomii, lecz widział wiele rzeczy dziwnych: historie bogów i bohaterów, wyhaftowane
tymi migotliwymi światełkami, które Noc, milcząca bogini, wysypuje z zanadrza swej czarnej
szaty. Gwiazdy bowiem były pochodzenia boskiego. Przysięgano na nie i wzywano je na
świadectwo w ważnych sporach. Każda gwiazda była niegdyś bożkiem lub boginką — śliczne
potomstwo jednego z tytanów, Astrajosa. Lecz zbuntowawszy się przeciw Dzeusowi uległy te
bóstwa przeraźliwej mocy jego piorunów i zdruzgotane rozsypały się po firmamencie pyłem
świetlistym. Liczba gwiazd wzrastała, gdyż wola bogów umieszczała w ich gronie rozmaitych
bohaterów, nimfy, a nawet przedmioty martwe.
Oto Wielka Niedźwiedzica. Za życia była piękną królewną i mieszkała w Arkadii, a
nazywała się Kallisto. Artemida kochała ją bardzo i przyjęła do swego orszaku. Ale
dziewczyna nadużyła zaufania czystej bogini i potajemnie widywała się z Dzeusem. Gdy
Artemida o tym się dowiedziała, zamieniła ją w niedźwiedzicę. Dzeus nie mógł znieść
żałosnego widoku swej kochanki, która teraz, pokryta grubym futrem, chodziła na czterech
łapach i pomrukiwała dziko. Zabrał ją więc do nieba, gdzie błyszczy siedmiu jasnymi
gwiazdami.
Nie opodal jest konstelacja Małej Niedźwiedzicy, którą Grecy nazywali Kynosura.
Była to jedna z piastunek Dzeusa. Gdy skończył się bieg jej życia, wdzięczny wychowanek
przeniósł ją na sklepienie niebieskie. Trwa zawsze na jednym miejscu i jako Gwiazda Polarna
żeglarzom wskazuje drogę. Między tymi dwiema konstelacjami wije się Smok do wielkiej
rzeki podobny, a w otwartej paszczy jarzy się jedna gwiazda biała. Na ziemi pilnował ogrodu
Hesperyd, póki go Herakles nie zabił. Męka jego nigdy się nie kończy, albowiem przy nim
widać klęczącego olbrzyma, który go dusi.
Tuż obok jaśnieje Wieniec z dziewięciu gwiazd uwity. Zdobił niegdyś głowę
jasnowłosej Ariadny, królewny kreteńskiej. Jak wiadomo, poślubił ją Dionizos, a w dzień
wesela zdjął jej wieniec i na niebie zawiesił.
Nieco z dala stoi Panna z kłosem w dłoni. Póki na ziemi panowały spokój, miłość i
zgoda, nie gardziła niebiańska dziewica towarzystwem ludzi śmiertelnych. Nazywano ją
Sprawiedliwością. Kiedy po złotym wieku nastał srebrny, rzadziej widywano ją wśród
mieszkań ludzkich. Czasem, wieczorami, schodziła z gór i przypominała nowemu pokoleniu
cnotę minionej epoki. Skoro jednak z nadejściem wieku żelaznego serca ludzkie stały się złe i
nielitościwe, Dziewica wzeszła na niebo, aby już nigdy nie wrócić.
Dwie jasne gwiazdy, blisko siebie świecące — to Kastor i Polideukes, dwaj bliźni
bracia, którzy tak się kochali, że i po śmierci chcieli być zawsze razem. Kasjopea
rozkrzyżowała ręce jakby w rozpaczy o córkę Andromedę, która tuż obok świeci jasno, jak
wówczas, kiedy przykuta do ciemnej skały leżała nad brzegiem morza czekając w trwodze na
smoka, co ją miał pożreć. Nad nią pomyka w przestrzeni wszechświata koń skrzydlaty, Pegaz,
a świetlany bohater Perseusz biegnie na ratunek Andromedy.
W przeciwną stronę kroczy wielki łowca Orion. Był to mąż cudnej urody i tak
olbrzymiej postawy, że stąpając po dnie morza, miał głowę ponad falami. Mówią, że na jego
widok serce Artemidy, nie znające drgnień miłosnych, zadrżało. Dziewicza bogini myślała
nawet o małżeństwie. Ale Skorpion pozbawił go życia. (O, patrzcie, tam spod liści wieńca
Ariadny wystaje zdradzieckie żądło Skorpiona!) Orion i wśród gwiazd nie zapomniał łowów.
Z podniesionym oszczepem, cały nagi, z cudną gwiaździstą przepaską dokoła bioder, goni
Zająca, który mu spod nóg umyka. Za nim biegnie jego wierny Pies, w którego pysku gore
jedna z najwspanialszych gwiazd, Syriusz.
Zebrane w gromadkę siedmiu gwiazd trzymają się razem Plejady, córki Atlasa.
Wszystkie były żonami bogów, wszystkie urodziły sławnych synów, a po chwalebnym życiu
przeszły na sklepienie niebieskie, gdzie swoim zjawieniem się w maju zapowiadają wiosnę i
czas bezpiecznej żeglugi. Patrzyła na nie poetka grecka Safona w pewną noc bezsenną, która
wiecznie trwa w jej wierszu:
Zaszedł księżyc i zaszły Plejady
Już północ...
Na sklepieniu niebieskim zebrano wszystko, co było kiedyś drogie bogom lub herosom. Lutnia, którą
Hermes sporządził ze skorupy żółwia; Strzała, którą wypuścił z łuku malutki Apollo; Orzeł, który porwał
Ganimedesa; Delfin, ów Delfin przemyślny, który namówił oporną Amfitrytę, aby została żoną Posejdona;
nawet Osły, których krzyk przeraził gigantów, gdy wpadły między szeregi walczących niosąc Dionizosa i
satyrów. A tam daleko, po cichych przestworzach żegluje okręt Argo, który wiózł Jazona na wyprawę po złote
runo.
Oto co widział Grek, ile razy leżąc w miękkiej trawie, w noc wiosenną, gdy świdwy
trzęsły się od śpiewu słowików, patrzył na rozgwieżdżone niebo. Z zapartym tchem śledził
zawikłane historie bogów, które fantazja jego przodków wypisała na nieobjętym obszarze
nocy.
Wiatry
Mówiono, że wiatry są boskiego pochodzenia, lecz nie wszyscy byli zgodni w
podaniach o ich rodzie i miejscu zamieszkania.
Boreasz, Notos, Zefir i Euros, bogowie czterech głównych wiatrów: północnego,
południowego, wschodniego i zachodniego — uchodzili za synów Astrajosa i bogini jutrzenki
Eos. Natomiast groźne wichury, wyobrażone pod postacią harpij, potworów o głowie kobiecej
i ciele drapieżnego ptaka — były dziećmi Taumasa i Elektry; a te najgorsze, nawałnice,
cyklony, trąby powietrzne kręcące statkiem na morzu, póki go nie roztrzaskają o skały
przybrzeżne — to potomstwo Tyfona, którego ongi Dzeus w strasznej walce pokonał.
Najczęściej za ojczyznę wiatrów uważano Trację, kraj dzikich gór pokrytych
śniegami. Tam przede wszystkim Boreasz ma swój pałac podniebny, a w jego sąsiedztwie po
różnych pieczarach mieszkają inne wiatry. Boreasz jest z nich najsilniejszy i najbardziej
groźny. Z przeraźliwym wrzaskiem rzuca się na morze, wzdyma fale, rozbija je w białą pianę,
niesie burze i mróz, co rzeki lodem ścina.
Zefir, który przychodzi ze wschodu, jest najbardziej łagodny. Od morza idzie jego
wilgotne tchnienie i on jest zwiastunem wiosny. Ożywiający chłód niesie wśród lata i z jego
pomocą rosną drzewa i kwiaty rozkwitają. Zlatuje na swych skrzydłach delikatnych bez
szmeru prawie i przesuwa się nad ziemią, jakby ją całował muśnięciem swych ciepłych warg.
Z Odysei Homera poszła inna jeszcze powieść o wiatrach. Istniała mianowicie jakaś
kraina baśniowa, Eolia, której starożytni szukali na jednej z Wysp Liparyjskich, na północ od
Sycylii. Eolia była wyspą pływającą, której wokoło strzegły wały spiżowe. Na niej mieszkał
Eol (Ajolos), umiłowany przyjaciel bogów, król wiatrów. Miał on dzieci dwanaścioro: sześć
córek i sześciu synów. Pożenił ich ze sobą, aby się z nimi nie rozstawać. Żyli tedy w
“wonnych gmachach", w dostatku i szczęściu. Dzeus oddał mu pod straż wszystkie wiatry:
raz je ucisza, to znów dąć im każe. Musi jednak wciąż czuwać nad nimi, bo inaczej
wyrwawszy się z więzów mogłyby ziemię i niebo przewrócić do góry nogami.
Kult wiatrów był rozpowszechniony, zwłaszcza wśród rolników i żeglarzy. Składano
im w ofierze koguty, czarne barany, budowano świątyńki, kaplice, najchętniej nad brzegiem
morza. W sztuce, zwłaszcza w płaskorzeźbach i malowidłach, przedstawiano bądź poszczególne
postaci, bądź mity, które się łączyły z bogami wiatrów. Najsławniejszym pomnikiem
jest ośmioboczna Wieża Wiatrów w Atenach, ozdobiona fryzem z wyobrażeniem ośmiu
wiatrów. W tym budynku mieściło się horologium — zegar wodny, wskazujący dokładny
czas. Od Wieży Wiatrów biegnie dziś w Atenach ruchliwa i malownicza ulica Eola.
BOGOWIE ZIEMSCY
Hestia (Westa)
Najświętszym miejscem w każdym domu greckim było ognisko. W czasach
najdawniejszych stało ono w głównej świetlicy, w megaronie, między czterema słupami, a
dym uchodził przez otwór w pułapie. Każdy przybysz, gość lub zbieg, o ile nie był pewny dobrego
przyjęcia, chwytał się brzegu ogniska i to wystarczało, aby go uważano odtąd za
stojącego pod opieką bogów. Nie wolno go było zabić ni w jakikolwiek sposób skrzywdzić:
był bezpieczny, jakby się znajdował w świątyni.
Tę tak zwyczajną kupę cegieł, kamieni i zardzewiałych rusztów zmieniała w dostojny
ołtarz obecność bóstwa. Opiekunką tej świątyni domowej była Hestia, najstarsza córka
Kronosa i Rei, siostra Dzeusa i Hery. Ślubowała dziewictwo i nie miała własnej rodziny, ona,
co stała na straży wszystkich innych rodzin. Była jakby uosobieniem gospodyni domu:
przyjmowała pannę młodą i wprowadzała ją do nowej zagrody. Gdy bowiem młoda małżonka
wkraczała w progi męża, szła na przedzie jej matka, niosąc w ręce pochodnię zapaloną przy
własnym ognisku domowym i tą pochodnią rozniecała zarzewie na ognisku córki i zięcia.
Gospodynie domu miały szczególne nabożeństwo do swej patronki. Przez całe życie
oczekiwały od niej wszelkich dobrodziejstw, a umierając zlecały jej opiece swoje sieroty. Tak
zaś wielkie i ogólne było poszanowanie tej dobroczynnej bogini, że we wszystkich
modlitwach jej imię kładziono na pierwszym miejscu. Ilekroć kto wyjeżdżał z domu, prosił
Hestię, żeby mu dała wrócić szczęśliwie do progów rodzinnych; gdy wracał, witał ją
modlitwą dziękczynną. W piąty dzień po narodzeniu dziecka obnoszono je dokoła ogniska,
oddając w opiekę Hestii, a była to doniosła uroczystość, połączona z nadaniem imienia.
W oczach starożytnych gmina, miasto lub państwo były tylko rozszerzoną rodziną,
przeto wszystkie te zrzeszenia społeczne miały również swe ogniska święte. Niejednokrotnie
był to “ogień wieczny", który wciąż podsycano, aby nigdy nie zagasł. Płonął on w jednym z
budynków publicznych, zwykle w ratuszu, a kapłanami Hestii byli najwyżsi urzędnicy. Gdy
wysyłano kolonistów do założenia nowych siedzib na dalekich wybrzeżach, dawano im
żagiew zapaloną u ogniska Hestii w rodzinnym mieście, aby ten sam płomień ogrzewał ich i
na obczyźnie, aby ci sami bogowie opiekowali się nimi i pod obcym niebem.
Hestia nie potrzebowała świątyń ani ołtarzy. Świątynią jej był każdy dom, ołtarzem każde ognisko
domowe. Gdy spośród suchych gałęzi strzelał jasny płomień, był on zarazem jakby wizerunkiem samej bogini.
Dlatego posągi jej są bardzo rzadkie. Przedstawiana bywa jako poważna niewiasta, w postawie siedzącej lub
stojącej, w szatach matrony, zawsze spokojna, o łagodnym spojrzeniu.
Demeter (Ceres)
W poszarpanej szacie, z rozwiązanymi włosami, pełnymi prochu i popiołu, idzie
żałobna i smutna starożytna mater dolorosa — Demeter. Wyschły w jej ręku kłosy zboża i
zwiądł czerwony kwiat maku. Przymglone oczy, w których już łez nie ma, wloką się z
przedmiotu na przedmiot, zawiedzione i bezradne. Matka szuka zaginionej córki.
Oto zostawiła ją na łące, nad brzegiem Oceanu, bawiącą się z nimfami. Odchodząc
zabroniła jej zbierać narcyzów, kwiatów zwodniczych, poświęconych bóstwom podziemnym.
Persefona była posłuszna. Zrywała tulipany, dźwigające na krępej łodyżce kielich żółty lub
purpurowy, hiacynty, w których pachnie dusza pięknego młodzieńca, i ciche, dobre fiołki, i
niebieskie oczka niezapominajek, a z daleka omijała narcyzy, albowiem — jak mówiła matka
— w ich białych płatkach śpi pragnienie, a ich woń odwraca myśli od nieba. Wtem ziemia
wydała kwiat, jakiego słońce nigdy nie widziało. Z jednego korzenia wyrastało sto głów,
rozgorzałych złotem przykoronków, a karbowane brzegi białych płatków płonęły jasnym
szkarłatem. Cudowna woń napełniła niebo, ziemię, przeniknęła do słonej głębiny morza, aż
wszystkie nereidy podniosły się ze swych szmaragdowych łóżek i zawołały: “Ach!"
Persefona obejrzała się wokoło, czy jej nikt nie widzi, i prędko zerwała kwiat. Upiła się jego zapachem,
oczy jej zaszły mgłą i ciemność ogarnęła duszę. Wtedy rozwarła się ziemia i Hades, bóg piekieł, porwał
Persefonę na wozie zaprzężonym w czarne rumaki. Gdy się ocknęła, wołała, krzyczała. Żaden bóg nie słyszał jej
głosu, żadna z nimf, z którymi bawiła się na łące, nie nadbiegła z pomocą. Tylko mała Kiane, rusałka wodna,
rozłożyła słabiutkie ręce, chcąc zagrodzić drogę gwałcicielowi. Ale czarne rumaki przeleciały nad nią, boginka
zalała się łzami i rozpłynęła w strumień. Otoczeni chmurą pędzili ze świstem huraganu ponad ziemią i morzem.
Z oczu Persefony znikły znajome wybrzeża, wysypały się kwiaty z jej trzcinowego koszyka, wreszcie otwarła
się czeluść Tartaru.
Na próżno matka pytała o nią każdego przechodnia. Ani bóg, ani człowiek, ani ptak
żaden nie podał jej wieści o córce. Błądziła po wszystkich lądach i morzach. Nocą zapalała
pochodnię i przy jej czerwonym blasku przeszukiwała załomy skał, uroczyska leśne, zakamarki
starych świątyń, dziuple drzew spróchniałych. Przez dziewięć dni i dziewięć nocy
szukała Persefony i nie było na ziemi kąta, do którego zajrzałaby rozpacz matki.
Na koniec, utrudzona i bezradna, przywlokła się do Eleuzis nad Zatoką Salamińską i usiadła przy
Dziewiczej Krynicy. Kamień, na którym spoczęła, nazwano Skałą Smutku, a źródło Pięknem, albowiem jej łzy
były jak perły. Właśnie w tym czasie szły po wodę do krynicy córki króla Keleosa. Spostrzegły biedną staruszkę
w łachmanach, mówiły do niej “matko", nie wiedząc, jak bardzo ranią jej serce. Pocieszały ją, jak mogły i
prosiły, by poszła z nimi. Zgodziła się mówiąc: “Mogę być pożyteczna w domu. Znam się na robotach
kobiecych i umiem ścielić łóżka dla państwa. Znam dużo ładnych bajek i potrafię pieścić małe dzieci".
Królewny ucieszyły się, albowiem właśnie urodził się im braciszek.
Gdy Demeter stanęła na progu, wydała się królowej Metanirze majestatyczna i
dostojna. Królowa podbiegła do nieznajomej i prosiła, by usiadła. Demeter uczyniła według
jej życzenia i w tej siedzącej postawie znów wyglądała na jedną z tych staruszek, co w pałacach
królów bawią dzieci lub prowadzą gospodarstwo. Kobiety jej nie poznały, gdyż trudno
śmiertelnym rozeznać boga. Widząc jej smutek zaczęły ją bawić żartami. W końcu
uśmiechnęła się, przemówiła i wzięła jadło, które jej podano.
Z wdzięczności za gościnę Demeter zajęła się wychowaniem najmłodszego z
królewiczów, dziecka wątłego i chorowitego. Chcąc je uczynić nieśmiertelnym, brała w nocy
niemowlę z kołyski i kładła w ogień, aby płomień strawił w nim wszystko, co ziemskie i
zniszczalne. Metanira zobaczyła to raz przez szparę w drzwiach i wpadła z krzykiem do
pokoju, sądząc, że obca niewiasta chce spalić jej syna. Dziecko wymknęło się z rąk Demetry i
umarło w płomieniach. W tej chwili świetlica napełniła się wonią jakby zbóż, owoców z sadu
i wszystkich kwiatów ziemi. Z łachmanów starej kobiety wyrosła piękność niebiańska. Złote
włosy, podobne kłosom dojrzałej pszenicy, rozjaśniły dom niby błyskawicami. Metanira
przypadła do jej nóg poznając wielką boginię. Zanim odeszła, ofiarowała Demeter
królewiczowi Tryptolemosowi ziarna zbóż i wóz zaprzężony w skrzydlate rumaki i kazała mu
przelecieć ziemię od końca do końca i rozsiewać życiodajne ziarno, gdy skończą się dni
posuchy.
Pani urodzajów okryła pola żałobą. Przeklęła “łanów zieloną chwałę" i zasiewy
zmarniały, i trzody nie miały świeżej karmy, i ludzi nawiedził głód. W żarnej spiekocie
wyschły rzeki i krynice, a z opustoszałych ołtarzy nie wznosił się ku bogom dym ofiar. Trzeba
było przebłagać Demetrę. A ona właśnie dowiedziała się całej prawdy od
wszystkowidzącego Słońca i zagniewana na bogów ukryła się tak, że nikt jej znaleźć nie
mógł. Dopiero Hermes odszukał ją w zapadłej pieczarze gór arkadyjskich, gdzie osiadła, z
dala od świata, sama jedna ze swoją żałobą. Dzeus wysłał do niej muzy i charyty, najmilsze i
najwymowniejsze boginki — nie słuchała, co mówiły. Wtedy nakazał bratu Hadesowi
zwrócić porwaną Persefonę. Król piekieł spełnił zlecenie, lecz rozstając się z Persefoną, podał
jej jabłko granatu, a ona zjadła kilka ziarnek nie wiedząc, że ta odrobina wiąże ją na zawsze z
państwem cieniów. Odtąd corocznie, na przeciąg trzech miesięcy, musiała wracać do męża.
Gdy Persefona wychodziła z podziemia, świat maił się wszystkimi kwiatami wiosny,
tak wielka była radość Demetry. Ale równie wielka była boleść przy każdym rozstaniu.
Żegnały się, jakby się już nigdy więcej nie miały zobaczyć. Jedną z najpiękniejszych scen
Nocy listopadowej Wyspiańskiego jest takie jesienne pożegnanie matki z córką. Demeter
mówi:
O córo, żegnaj ukochana,
matczyne serce pogardzone;
już mnie nie trefić twoich włosów,
ostatni raz twe plotłam kosy;
już mnie nie stroić tobie szatki,
już idziesz precz od matki...
I wówczas, jak w owe pierwsze dni żałoby, Demeter odchodzi od pól i ogrodów i
wszystko zamiera:
Porwano oto pełne życie
w pełni świeżości kras
i uwiedziono w noc i grób,
i uwiedziono na rozdroża i łęgi zapadłe.
Patrzajcie, krzywda się stała:
Oto wszystko widzicie umarłe,
powiędłe i zgasłe, i zbladłe;
Ziemia się stała jak trup;
drzewa obnażone z szat,
zdeptany owoc i kwiat...
Zima. A gdy przeminie, wraca Persefona do matki, niosąc ze sobą nową wiosnę. W tej legendzie
zawiera się całe życie ziemi, jej rozkwit i uwiąd, ból i radość matki — albowiem ziemia jest “matką".
W ostatni dzień przed swoim odejściem z Eleuzis Demeter zebrała dokoła siebie
rodzinę królewską i usiadłszy na wzgórzu objawiła obecnym święte tajemnice. Na tym
miejscu później zbudowano świątynię Demetry, gdzie corocznie odprawiały się wielkie
misteria.
 
 
   
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja