Lektury
  Mala Kszieznicka (2)
 
z takich wieczorów, kiedy wróciła na poddasze zmarzlina, z burzą szalejącą w piersi, wzrok Emilki wydał jej ijętny, wypchane trocinami nogi i ręce tak pozbawione Sara straciła nad sobą panowanie. Nie miała nikogo na pgo prócz Emilki. A ta siedziała bez słowa. i już chyba — powiedziała Sara. dpowiedziała tylko tępym spojrzeniem. jogę tego dłużej znieść —  rzekła nieszczęsna dzieje na całym ciele. — Wiem, że umrę. Jestem zzięb-bczona do nitki, konam z głodu. Przeszłam dzisiaj mil, a oni wszyscy w zamian za to łajali mnie tyl-cło nocy. I dlatego, że nie udało mi się znaleźć tętnie posłała kucharka, nie dali mi kolacji.  Jacyś lali się ze mnie, bo pośliznęłam się w błocie przez , — uKiui takie stare, podarte buty. Jeszcze teraz jestem ubłocona od stóp do głów. A oni się śmiali. Czy słyszysz?
Spojrzała w bezmyślne, szklane oczy i spokojną, pogodną twarz lalki i naraz ogarnęła ją wściekłość rozpaczy. Podniosła rękę i strąciła Emilkę z fotela, po czym wybuchnęła niepohamowanym łkaniem — ona, Sara, która nigdy nie płakała.
— Jesteś tylko lalką! — zawołała. — Tylko lalką... lalką... lalką! Nic cię nie obchodzi. Wypchana jesteś trocinami. Nie masz serca i nigdy go nie miałaś. Nic cię nie zdoła poruszyć. Jesteś lalką!
Emilka leżała na podłodze z nogami zadartymi nad głową i czubkiem noska spłaszczonym lekko od upadku, była jednak nadal spokojna, a nawet pełna dystynkcji. Sara ukryła twarz w ramionach. Szczury pod podłogą zaczęły gryźć się, piszczeć i chrobotać. Melchizedech karcił kogoś ze swej rodziny.
Łkania Sary ucichły stopniowo. Wybuch ten był u niej czymś tak niezwykłym, że sama była nim zdziwiona. Po chwili podniosła głowę i spojrzała na Emilkę, która, zdawało się, zerkała na nią spod oka i tym razem nawet jak gdyby z wyrazem współczucia. Sara nachyliła się i podniosła lalkę. Ogarnęły ją wyrzuty sumienia. Uśmiechnęła się nawet leciutko.

I
—   To   nie   twoja   wina,   że   jeste westchnieniem rezygnacji — tak san są winne, że są głupie. Nie jesteśmy no kopyto.  Może w swoim trocino1 możesz.
Ucałowała Emilkę, przygładziła jej powrotem na foteliku.
Sara pragnęła gorąco, żeby ktoś w Zależało jej na tym tak bardzo dlatego tak blisko jej okna. Wyobrażała sobie zobaczyć któregoś dnia, że to okno siwego otworu wyłania się czyjaś głowa i
,,Gdyby to była miła twarz —  pomj
wiedzieć na początek: «Dzień dobry», ~ jjuiem mogłyby się zdarzyć przeróżne rzeczy. Ale oczywiście niewielkie jest prawdopodobieństwo, żeby tutaj spał kto inny poza jakąś podku-chenną".
Pewnego ranka skręcając na plac po wizycie w sklepie kolonialnym, u rzeźnika i u piekarza, ujrzała ku swej radości, że w tym czasie przed sąsiednim domem zatrzymał się furgon pełen mebli, drzwi frontowe otwarte są na oścież i mężczyźni w kombinezonach snują się tam i z powrotem, nosząc ciężkie paki i meble.
— Wynajęto go! — powiedziała. — Naprawdę go wynajęto! Och, jakże bym chciała, żeby z okna na poddaszu wyjrzała jakaś miła twarz!
Przyłączyłaby się chętnie do grupki gapiów, którzy stali na chodniku i przyglądali się wnoszonym rzeczom. Miała nadzieję, że jeśli uda się jej zerknąć na meble, zdoła może odgadnąć, jacy są ich właściciele.
,,Stoły i fotele panny Minchin są zupełnie podobne do niej — myślała. — Pamiętam, że przyszło mi to od razu do głowy, kiedy pierwszy raz ją zobaczyłam, chociaż byłam wtedy jeszcze
bwiedziałam o tym później tatusiowi, a on roześmiał się Uział, że to prawda. Jestem pewna, że Wielka Rodzina L wygodne fotele i kanapy, a przez okno widzę, że ich czerwone  kwiaty są zupełnie podobne  do nich.   Są fesołe i pełne życzliwości dla wszystkich", później tego samego dnia Sarę posłano do zieleniarza tk i gdy szła na górę po schodach z sutereny, serce jej iło prędzej. Kilka sztuk mebli wystawiono z furgonu k. Był tam piękny rzeźbiony stolik z drzewa tekowe-krzeseł i parawan z ozdobnymi haftami wschodnimi. Idok dziewczynkę ogarnęła szczególna,  bolesna tęs-lywała często takie meble w Indiach, a wśród rzeczy, debrała panna Minchin, było właśnie rzeźbione biu-pewa tekowego, przysłane w prezencie przez ojca. ,,xo piękne rzeczy   —   pomyślała.   —   Wyglądają tak,  jakby należały do kogoś miłego. Poza tym wszystkie meble są dość kosztowne i dobrze utrzymane. Przypuszczam, że to jakaś zamożna rodzina".
Furgony z meblami zajeżdżały przed dom przez cały dzień. Wyładowywano je, po czym ustępowały miejsca następnym. Kilka razy jeszcze tak się złożyło, że Sara miała sposobność zobaczyć wnoszone rzeczy. Wszystko potwierdzało jej pierwsze domysły, iż przybysze są ludźmi bardzo bogatymi. Wszystkie meble były piękne, a znaczna ich część pochodziła ze Wschodu. Z furgonów wyjmowano cudowne dywany, draperie, ozdoby i książki w takiej ilości, że bez wątpienia stanowiły obszerną bibliotekę. Między innymi wniesiono wspaniały posąg Buddy, osadzony w prześlicznym ołtarzu.
„Ktoś z tej rodziny musiał być w Indiach — pomyślała Sara. — Przyzwyczaili się pewnie do hinduskich rzeczy i lubią je. Cieszę się z tego. Będę miała wrażenie, że to moi przyjaciele, nawet jeżeli żadna głowa nie wyjrzy nigdy z okna na poddaszu".
Kiedy niosła wieczorem mleko dla kucharki (nie było już doprawdy żadnego obowiązku, którym by jej nie obarczano),
116
IflH
była świadkiem pewnej sceny, dzięki szcze   bardziej   interesująca.   Przystc Wielkiej  Rodziny, przeszedł przez p wbiegł po stopniach sąsiedniego dorr czuł się tu zupełnie swobodnie i jak zamiar biegać po tych stopniach wieli przez długi czas, kilkakrotnie też wycl wek tragarzom, jak gdyby miał do teg gało wątpliwości, że pozostaje w zażył} mi lokatorami i występuje w ich imieniu
„Jeżeli ci nowi lokatorzy mają dzieci to dzieci z Wielkiej Rodziny z pewności podczas zabawy być może wejdą kiedyś n
Wieczorem po skończonej pracy Rózia towarzyszki niedoli i przyniosła jej nowiny
—   To jakiś pan z Indii będzie mieszkał
nienko — oznajmiła. — Nie wiem, czy jest __y, czy nie, ale jest na pewno z Indii. Jest bardzo bogaty i bardzo chory, a ten pan z Wielkiej Rodziny jest jego adwokatem. Miał dużo kłopotów i dlatego jest chory i smutny. Modli się do bałwanów, panienko. To poganin i bije pokłony przed drzewem i kamieniem. Widziałam, jak tragarze nieśli bałwana, do którego się modlił.
Sara roześmiała się.
—   Wątpię, czy się modli do tego bałwana — rzekła. — Niektórzy ludzie lubią mieć takie posągi, bo są one niesłychanie interesujące.  Mój  tatuś miał piękny posąg Buddy, ale się do niego nie modlił.
Rózia wolała jednak sądzić, że nowy sąsiad jest „poganinem". Byłoby to o wiele romantyczniejsze niż taki zwykły pan, który chodzi do kościoła z książką do nabożeństwa. Siedziała i rozprawiała do późna w noc o tym, jak on będzie wyglądał, jak będzie wyglądała jego żona, jeśli ją ma, i jak będą wyglądały ich dzieci, jeśli mają dzieci. Sara zauważyła, że Rózia w głębi duszy żywi niepłonną nadzieję, iż wszyscy będą czarni,  będą
------------ 118 ------------
I
iirbany, a przede wszystkim — podobnie jak głowa ro-
będą poganami.
gdy jeszcze nie mieszkałam w sąsiedztwie pogan, pro-toiki — mówiła Rózia. — Chciałabym zobaczyć, jak też
o wszakże kilka tygodni, zanim ciekawość Rózi zo-kojona, a wtedy okazało się, że nowy lokator nie ma ani dzieci.  Ponadto widać było wyraźnie, iż jest to motny, ciężko chory i bardzo nieszczęśliwy. dnia  przed   domem  zatrzymał   się  powóz.   Lokaj zła   i   otworzył   drzwiczki,   a   wówczas   z   powozu siadł ojciec Wielkiej Rodziny. Za nim wysiadła pie-tetępnie ze stopni ganku zbiegło dwóch służących. _/ oni razem wynieśli z powozu nowego lokatora, oKazało się, że jest to mężczyzna o wychudłej, pooranej bruzdami twarzy i wyschniętym jak szkielet ciele,  otulony w futra. Wniesiono go na górę po schodach, głowa zaś Wielkiej Rodziny szedł za nim z miną wielce zatroskaną. Wkrótce potem zajechał powóz doktora. Doktor wbiegł spiesznie do domu — najwyraźniej wezwany do chorego.
—   Tu w sąsiednim domu mieszka taki żółty pan,  Saro  — szepnęła potem Lotka podczas lekcji francuskiego. — Jak myślisz, czy to Chińczyk? W geografii jest powiedziane, że Chińczycy są żółci.
—   Nie, to nie jest Chińczyk — również szeptem odparła Sara.   —   Jest tylko  bardzo chory.  Pisz  dyktando,  Lociu:  Non, monsieur. Je n'ai pas le canif de mon oncle*.
*    Non, monsieur. Je n'ai pas le canif de mon o n c I e (franc.) — nie, panie. Nie mam scyzoryka mego wuja.
Rozr
Ra
Nawet na owym posępn kne zachody słońca. Widzi chodu, skrawek nieba między k^. dachów. Z okien kuchennych nie widać go „_, się go było jedynie domyślać,  gdyż brunatne cegły nai,,. ciepłego odcienia, a powietrze różowiało na chwilę, czasem też w którejś z szyb odbijał się szkarłatny promień. Istniało wszakże pewne miejsce, z którego można było widzieć zachód w całej jego wspaniałości: gromady czerwonych i złotych obłoków albo fioletowe chmury okolone olśniewającym blaskiem, albo małe, pierzaste, płynące obłoczki, zabarwione na różowo, które podczas wiatru wyglądały niby stada różowawych gołębi mknących po niebie z wielkim pośpiechem.  Owym jedynym miejscem, z którego można było widzieć to wszystko i gdzie można było oddychać czystszym powietrzem, było oczywiście okno na poddaszu. Kiedy plac rozjaśniał się nagle czarownym światłem i stawał się piękny mimo pokrytych sadzami drzew i balustrad, Sara wiedziała już, że na niebie coś się dzieje. Jeżeli więc tylko mogła, wymykała się niepostrzeżenie z kuchni, skradała się cichutko na górę, wdrapywała się na stary stół i wysuwała przez okno głowę i ramiona. Wciągała wówczas głęboko powietrze w płuca i rozglądała się wokoło. Zdawało jej się zwykle, że ma całe niebo i cały świat tylko dla siebie.  Nikt nie wyglądał nigdy z innych okien na poddaszach.  Okienka były
120
,fcle zamknięte, jeżeli zaś nawet zostawiono je otwarte dla tywu powietrza, nikt się do nich nie zbliżał. Sara stała tedy, Hedy podnosząc twarz ku błękitom, które wydawały się tak
/zliwe i bliskie — zupełnie jak prześliczny, sklepiony sufit —
ikiedy obserwowała stronę zachodnią i wszystkie cuda, które t tam działy. Obłoki topniały, przepływały lub zmieniały bar-/ę z różowej na szkarłatną, fioletową, śnieżnobiałą, perłową, iworząc niekiedy wyspy albo łańcuchy górskie, w których po-/yskiwały jeziora turkusowe, bursztynowe i zielone. Niekiedy /ciemne masywy zapadały się w głąb niesamowitych, nieznanych mórz, innym razem smukłe skrawki bajecznych lądów łączyły się z innymi bajecznymi lądami. Były tam miejsca, gdzie, zdawało się, można by biegać, wspinać się lub stać i czekać, co nastąpi dalej — a potem, gdy wszystko zniknie, odfrunąć w przestworza. W każdym razie tak się zdawało Sarze i nie znała nic piękniejszego od widoków, oglądanych przez okno na poddaszu przy akompaniamencie cichego, przedwieczornego świergotu wróbli na rozgrzanych dachówkach.
Taki właśnie zachód słońca wypadł w kilka dni po przybyciu pana z Indii do sąsiedniego domu i na szczęście tego popołudnia praca w kuchni była skończona, nikt nie kazał Sarze nigdzie iść ani nie zlecił jej żadnej nowej roboty, toteż bez większych trudności wymknęła się z kuchni i pobiegła na górę.
Wdrapała się na stół i rozejrzała dokoła. Była to piękna chwila. Zachodnią stronę nieba pokrywały potoki roztopionego złota, jak gdyby jakaś cudowna fala zalała cały świat. Powietrze miało ciepłożółte, miękkie zabarwienie, a ptaki przelatujące nad dachami domów wydawały się na jego tle zupełnie czarne.
— Wspaniałe — szepnęła cichutko Sara. — Czuję wprost jakiś lęk — jak gdyby miało się lada chwila zdarzyć coś niesamowitego. Zawsze mam to uczucie, kiedy zachód słońca jest taki wspaniały.
Odwróciła się nagle, usłyszała bowiem nie opodal jakiś dźwięk. Był to dziwny odgłos, przypominający piskliwe mamrotanie. Pochodził z okna w sąsiednim dachu. Ktoś widocznie
121

I
także przyszed' łoniła się gło^ wcale do mak ny tors i cier białego   turbf które słyszał? w objęciach,
Hindus st niemu. Dzie malujący sk Hindus prz je w Angli ła na sąsiai wie.   Wiec_ śmiech, chociażby zupełnie i»^-„;
Hindusowi uśmiech ten sprawił wyraźną pi^,*.... }ć. Poweselał od razu i odpowiedział uśmiechem, ukazując przy tym zęby tak białe i lśniące, że zdawały się światłem zapalonym nagle na jego smagłej twarzy. Przyjazne spojrzenie oczu Sary wywierało zawsze dobroczynny wpływ na ludzi znużonych i smutnych.
Pozdrowił dziewczynkę na sposób wschodni, przytrzymując małpkę jednym już tylko ramieniem. Małpka była żywa i zawsze skłonna do figlów, jest też rzeczą możliwą, że podniecił ją widok nieznajomej dziewczynki, w każdym razie wyrwała się nagle z objęcia Hindusa, skoczyła na dach, przebiegła po nim trajkocząc, jednym susem znalazła się na ramieniu Sary, a stamtąd dała nura do jej pokoiku. Sara śmiała się zachwycona, wiedziała jednak, że należy czym prędzej zwrócić zwierzątko właścicielowi — jeżeli laskar był jego właścicielem — i zastanawiała się, jak to zrobić. Czy małpka pozwoli jej się złapać, czy też będzie niegrzeczna, nie da się wziąć na ręce, a nawet gotowa jeszcze uciec po dachach i gdzieś się zabłąkać? To by było fatalne. Być może małpka należy do pana z Indii i biedny chory jest do niej przywiązany.
122
Zwróciła się do laskara, zadowolona, że pamięta jeszcze język hindustani, którego nauczyła się w dzieciństwie, kiedy mieszkała z ojcem. Potrafi porozumieć się z Hindusem. Zapytała w jego ojczystym języku:
—   Czy ona pozwoli mi się złapać?
Nigdy chyba nie widziała wyrazu tak radosnego zdumienia jak ten, co odbił się na twarzy laskara, gdy usłyszał rodzimy język. Biedakowi wydawało się, że to jego opiekuńczy bogowie przyszli mu z pomocą i życzliwy głosik pochodzi wprost z nieba. Sara poznała od razu, że Hindus musiał nieraz mieć do czynienia z europejskimi dziećmi. Wybuchnął potokiem pełnych szacunku podziękowań. Jest sługą uniżonym Missi sahib. Małpka jest grzeczna i nie gryzie, ale niestety trudno ją złapać. Będzie przeskakiwała z jednego miejsca na drugie jak błyskawica. Nie jest zła, tylko nieposłuszna. Ram Dass zna ją jak własne dziecko i ona słucha go czasem, ale nie zawsze. Jeżeli Missi sahib pozwoli, Ram Dass przejdzie po dachu do jej pokoju, wejdzie przez okno i zabierze to niegodziwe stworzonko. Lękał się jednak najwidoczniej, że Sara uzna tę propozycję za zuchwalstwo z jego strony i nie pozwoli mu wejść do swego pokoiku.
Ale Sara zgodziła się od razu.
—   Czy potrafi się pan tu dostać? — spytała.
—   W mgnieniu oka — zapewnił ją Hindus.
—   To proszę przyjść  —  rzekła Sara.   —  Małpka skacze po pokoju jakby wystraszona.
Ram Dass wysunął się ze swego okienka i przeszedł po dachu krokiem tak pewnym i lekkim, jak gdyby przez całe życie nic innego nie robił. Wsunął się przez okno Sary i zeskoczył na podłogę nie czyniąc przy tym najmniejszego szelestu. Wówczas zwrócił się do Sary i znów pozdrowił ją na sposób wschodni przykładając rękę do piersi i czoła. Małpka na jego widok pisnęła radośnie. Ram Dass zamknął szybko okno, po czym zaczęło się polowanie. Nie trwało ono zbyt długo. Małpka wymykała się Hindusowi przez  chwilę najwyraźniej   tylko
123
mu na ramię i objęła
Wrze  wylewnie.   Dzie-
  jednym  spojrzeniem
Inak do niej  tak,  jak
c nie dostrzegł.  Nie
apaniu małpki, te zaś
la o szczerej i głębo-
nica, dodał głaszcząc
E na jaką wygląda, i
ry. Panu Ram Dassa
fiica uciekła i zaginę-
1 przez okno i prze-
phwilą małpka.
j-^oiuuku' swego  pokoiku i
i                 ,.,uu rzeczach, które ożyły w jej pamięci na widok
twarzy i zachowania się Hindusa. Było to dziwne, że ona — popychadło, nie dalej jak godzinę temu lżone i łajane przez kucharkę — przed kilku laty zaledwie znajdowała się w otoczeniu ludzi, którzy traktowali ją tak jak Ram Dass, którzy kłaniali się, kiedy przechodziła, którzy omal dotykali czołami ziemi, kiedy do nich przemówiła, którzy byli jej sługami i niewolnikami. Teraz wydawało się to snem, snem, który minął i nigdy już nie wróci. Wiedziała, jaką przyszłość planuje dla niej panna Minchin. Dopóki jest jeszcze za młoda, żeby móc być nauczycielką, ma pełnić funkcję służącej i dziewczynki na posyłki, powinna jednak zachować w pamięci wszystko, czego się nauczyła, a ponadto w jakiś niezbadany sposób powiększać zasób wiadomości. Winna spędzać większość wieczorów na nauce. Egzaminowano ją zresztą w nieregularnych odstępach czasu i wiedziała, że zostanie surowo napomniana, jeśli nie poczyni spodziewanych postępów. Sekret tej sprawy nietrudno było rozszyfrować, choć Sara nie uświadamiała sobie tego. Panna Minchin orientowała się doskonale, że Sara może obywać się bez nauczycieli, tak wielkie bowiem są jej  zdolności i pragnienie
124
wiedzy. Wystarczało dać jej tylko książki, a pochłaniała je i w końcu umiała je wprost na pamięć. Można było mieć pewność, że dziewczynka za kilka lat stanie się bardzo użyteczną nauczycielką. Takie więc były plany dotyczące przyszłości Sary — po dojściu do odpowiedniego wieku miała harować w klasie tak samo, jak teraz harowała w kuchni. Oczywiście będzie musiała dostać trochę przyzwoitsze ubranie, będzie to jednak ubranie jak najskromniejsze i brzydkie, żeby wyglądała w nim zawsze raczej na służącą niż na nauczycielkę. Oto było wszystko, czego Sara mogła się spodziewać, stała więc teraz bez ruchu, zastanawiając się nad tym.
Naraz olśniła ją pewna myśl, pod wpływem której rumieniec zabarwił jej policzki, a w oczach zapaliły się błyski ożywienia. Wyprostowała chude ramiona i podniosła głowę.
— Cokolwiek się zdarzy — rzekła — nic nie zdoła zmienić jednej rzeczy. Jeżeli jestem księżniczką w łachmanach, mogę być księżniczką w duszy. Nic łatwiejszego, jak być księżniczką w szacie ze złotogłowiu, ale to znacznie większe zwycięstwo być wciąż księżniczką, kiedy nikt o tym nie wie. Na przykład Maria Antonina... Była w więzieniu, straciła tron, osiwiała, miała na sobie tylko prostą, czarną suknię, tłum lżył ją i przezywał wdową Kapet. A przecież była w gruncie rzeczy znacznie bardziej królewska wtedy niż wówczas, kiedy pędziła wystawne życie, otoczona przepychem. Mnie ona w tym właśnie okresie podoba się najbardziej.
Nie była to zresztą nowa myśl. Sara od dawna już czerpała z niej pociechę w najcięższych dniach i chodziła po domu z wyrazem twarzy, którego panna Minchin nie potrafiła zrozumieć i który irytował ją ogromnie, zdawało się bowiem, że dziewczynka żyje jakimś ukrytym życiem wewnętrznym, stawiającym ją ponad resztą świata. Rzekłby kto, że Sara nie słyszy wcale skierowanych do niej przykrych i szorstkich słów, a jeśli je nawet słyszy, nie dotykają one jej najzupełniej. Niekiedy w trakcie jakiejś ostrej, władczej reprymendy panna Minchin napotykała spokojne-spojrzenie ponad wiek dojrzałych oczu,  w  których
125
głębi czaił s'-
Jie wiedziała, że Sara w takich
ten sposób do księżniczki i Ym   jednym   skinieniem   ręki gdyż jestem księżniczką, a Yą kobietą, która postępuje
Wały ją i bawiły niesły-Y>sób pociechę, a to nie-Y skupiła myśl na tym
^enia i dzięki temu sa-

V
Vna" — mówiła so-
.Jebodawczyni trak-opryskliwe rozkazy, Sara ^ im z tak wyszukaną grzecznoś-^uszały na nią oczy.
przybiera takie tony, jakby pochodziła z Pałacu u           —  mówiła czasem kucharka parskając śmiechem.
— Już ja tam nieraz ją zbesztam, ale muszę przyznać, że ona nigdy się nie odszczekuje. Zawsze jest grzeczna: „Dziękuję bardzo", „Proszę bardzo", „Przepraszam bardzo". Sypie tu po kuchni tymi „proszę" i „dziękuję" jak gdyby nigdy nic.
Nazajutrz po przygodzie z Ram Dassem i jego małpką Sara była w klasie ze swymi małymi uczennicami. Po skończonej lekcji składała zeszyty, myśląc w trakcie tego o różnych rzeczach, które musieli robić królowie i książęta w przebraniu -Alfred Wielki* na przykład przypalił kiedyś ciastka i żona pa-
*    Pałac Buckingham- rezydencja królewska w Londynie.
*   Jest   to   popularna   legenda   o   Alfredzie   Wielkim,   królu   angielskim (846-900), który uwolnił Anglię od Duńczyków i jest uważany za bohatera narodowego.
------------- 126
stucha wycięła mu policzek. Jakże musiała się przerazić, kiedy dowiedziała się, co właściwie zrobiła! Gdyby panna Minchin dowiedziała się, że ona, Sara, której palce wyłażą niemal z dziurawych bucików, jest księżniczką, prawdziwą księżniczką! Oczy Sary przybrały w tej chwili wyraz, którego panna Minchin najbardziej nie lubiła. Przełożona znajdowała się w pobliżu; w przystępie furii, której nie zdołała opanować, podbiegła do dziewczynki i uderzyła ją w twarz — zupełnie tak samo jak ongi żona pastucha spoliczkowała króla Alfreda.
Sara drgnęła. Obudzona tak brutalnie z marzeń, stała przez chwilę nieruchomo. Potem, sama nie zdając sobie z tego sprawy, zaśmiała się cicho.
—   Czego się śmiejesz, zuchwała, bezczelna dziewczyno?  — zawołała panna Minchin.
Sarze wystarczyło kilka sekund, aby odzyskać panowanie nad sobą i przypomnieć sobie, że jest księżniczką. Twarz paliła ją od uderzenia.
—   Myślałam o czymś — odparła.
—   Przeproś mnie natychmiast — rozkazała panna Minchin. Sara zawahała się z odpowiedzią.
—   Przepraszam panią za to, że się roześmiałam, jeżeli to było niegrzeczne — powiedziała — ale nie przeproszę za to, że o czymś myślałam.
—   O  czym  myślałaś?   —   nalegała  panna  Minchin.   —   Jak śmiesz w ogóle myśleć? O czym myślałaś?
Jessie zachichotała i trąciła się łokciem z Lawinią. Wszystkie dziewczynki podniosły głowy znad książek. Ożywiały się zawsze, kiedy panna Minchin napadała na Sarę. Sara zwykle mówiła w odpowiedzi coś dziwnego i nigdy nie miała wystraszonej miny. Teraz też nie wyglądała wcale na wylęknioną, chociaż twarz jej pałała, a oczy lśniły jak gwiazdy.
—   Myślałam  —  odparła wyniośle, ale bardzo uprzejmie  — że pani nie wie, co robi.
—   Że ja nie wiem, co robię? — powtórzyła panna Minchin głosem zdławionym ze zdumienia.
127
— Tak — rzekła Sara. — I myślałam o tym, co by się stało, gdybym była księżniczką, a pani uderzyłaby mnie w twarz — co zrobiłabym wówczas z panią. I myślałam, że gdybym była księżniczką, pan'     '->dy by się na to nie odważyła, cokolwiek
'^iała. I myślałam o tym, jakby się pani dowiedziała się pani nagle, że...
tak wyraźnie przed oczami, że ~enie nawet na pannie Min-^źni osobie zdawało się H  musi   mieć  jakieś
bym zrobiła c7 zdziwiła i pr"
Miała w mówiła t ;;hin.  T     ¦-. przez reaJ'
'"zym dowie-¦/Sara — i
/Lawinia wy-
/
/ zawołała panna /z  klasy!   Panienki,
pro. Sara .
-   Prze^
ne  —   powiecu. Minchin czyniła n^, dziewczynki pochylona
-   Widziałaś? Widziałaś,,
/jeżeli to było niegrzecz-/ gdzie tymczasem panna aby opanować wściekłość, a /ami szeptały z ożywieniem, /dziwnie wyglądała? — wybuch-nęła Jessie. — Wcale bym sit/nie zdziwiła, gdyby się w końcu okazało, że ona czymś takim jest. Wyobraź sobie, co by to było!
ROZDZIAŁ  XII
Po tamtej stronie muru
Kiedy się mieszka w jednym szeregu domów, myśli się niekiedy z zainteresowaniem o tym, co też się dzieje po tamtej stronie ściany naszego pokoju. Sara zabawiała się często w ten sposób, że usiłowała wyobrazić sobie, co kryje się za murem dzielącym Ekskluzywną Pensję dla Panienek od domu pana z Indii. Wiedziała, że klasa przylega do gabinetu pana z Indii, i miała nadzieję, że mur jest dość gruby, aby wrzawa wybuchająca niekiedy po lekcjach nie zakłócała choremu spokoju.
—   Wiesz, lubię go coraz bardziej  — zwierzyła się pewnego razu Ermengardzie — i nie chciałabym, żeby przeszkadzały mu szkolne hałasy. Zaliczyłam go już do swoich przyjaciół. Można uważać za przyjaciela człowieka, z którym się nawet nigdy nie rozmawiało. Jeżeli się go obserwuje, myśli o nim i ma dla niego współczucie, wydaje się on w końcu jakby bliskim krewnym. Jestem czasem wprost niespokojna, kiedy widzę, że doktor przychodzi dwa razy dziennie.
—   Ja mam niewiele krewnych — odpowiedziała Ermengar-da z namysłem — i bardzo się z tego cieszę. Nie lubię nawet tych krewnych, których mam. Moje obie ciotki wciąż mówią: „Bój się Boga, Ermengardo, jakaś ty gruba! Nie powinnaś jeść słodyczy!" A wuj zadaje mi zawsze takie pytania: „Kiedy Edward Trzeci wstąpił na tron?" albo „Kto umarł od tego, że przejadł się minogami?"
Sara roześmiała się.
128
129
— Ludzie, z którymi się nigdy nie rozmawia, nie mogą zadawać takich pytań — rzekła — a zresztą jestem pewna, że pan z Indii nie zadawałby ich, gdyby nawet znał cię bardzo dobrze. Ja go bardr ^ lubię.
Sara pr           Wielką Rodzinę, bo robiła wrażenie szczęśli-
wej, pan                      -niast polubiła, bo wyglądał na człowieka
nieszcz-                                 nie odzyskał jeszcze zdrowia po ja-
kiejś '                                         W kuchni  —  gdzie oczywiście
służr                                                    :-ały o wszystkim dokładne
^—--^                                                    Nie  był  oczywiście
"kał tylko przez ie niepowo-AJątkowa, są-/zhańbiony bez /że rozchorował /Nie może odtąd /sinej zmianie losu /niepowodzenia mia-
ja Ł palniaci*, dała zerkając
„Przeżywał to . zachorował tak samo
 pana  z  ^
/
lśniła kucharka. — No,  /zędności w żadnych ko- /alniach diamentów — do /szyscy coś o tym wiemy.  iuś  —  pomyślała Sara.   —  I  Ł tyle że nie umarł",  jeszcze  większą  sympatię  niż
Czuła  więc  do                                                          p
przedtem. Kiedy posyłano ją po coś wieczorem, była z tego nawet zadowolona, bo zdarzało się czasem, że w sąsiednim domu nie spuszczono jeszcze stor. Mogła wówczas zajrzeć do przytulnego pokoju i rzucić okiem na swego przybranego przyjaciela. Gdy nikogo nie było w pobliżu, przystawała niekiedy i trzymając się żelaznej balustrady życzyła mu dobrej nocy, jak gdyby mógł ją słyszeć.
„Być może czuje pan to, jeżeli nawet nie słyszy — myślała sobie. — Być może życzliwe myśli docierają w jakiś sposób do
ludzi poprzez okna, drzwi i mury. Być może, sam nie wiedząc czemu, odczuwa pan trochę ciepła i radości, kiedy stoję tutaj na zimnie i życzę panu, żeby znowu był zdrów i szczęśliwy".
—   Tak mi pana okropnie żal  —  szeptała z przejęciem.   — Chciałabym, żeby miał pan „małą przyjaciółkę", która pielęgnowałaby pana, jak ja pielęgnowałam tatusia, kiedy go bolała głowa. Chciałabym sama być dla pana „małą przyjaciółką", kochany mój  biedaku!  Dobranoc...  dobranoc...  'Lyczą zdrowia i pomyślności!
Potem odchodziła, czując sama, że jest jej jakoś cieplej i weselej na duszy. Żywiła dla niego tak gorące współczucie, że zdawało jej się, iż on musi je wyczuwać, gdy siedzi samotnie przed kominkiem, zawsze niemal w ciepłym szlafroku, prawie zawsze z czołem wspartym na ręce, wpatrując się ze smutkiem w ogień. Sprawiał na Sarze wrażenie człowieka, którego wciąż jeszcze gnębi jakieś ciężkie zmartwienie, nie zaś takiego, co ma już troski i kłopoty poza sobą.
Jeżeli istotnie tak było — jeśli pan z Indii miał jakieś zmartwienie, o którym nie słyszała nawet służba — ojciec Wielkiej Rodziny, nazwany przez Sarę panem Montmorency, powinien był jej zdaniem coś o tym wiedzieć. Pan Montmorency często odwiedzał pana z Indii, odwiedzały go również pani Montmorency i wszystkie ich dzieci, chociaż nie tak często. Widocznie lubił najbardziej dwie starsze dziewczynki — Jankę i Norę, te, co się tak przelękły, kiedy ich braciszek Donald dał Sarze sześć pensów. Miał zresztą w ogóle słabość do dzieci, a zwłaszcza do małych dziewczynek. Janka i Nora odwzajemniały mu się szczerą sympatią i cieszyły się ogromnie, ilekroć wolno im było po południu pójść do niego z wizytą, mimo iż musiały się podczas tych wizyt zachowywać bardzo grzecznie i spokojnie, gdyż pan z Indii był bardzo chory.
—   Biedny, tak źle się wciąż czuje  —  mówiła Janka —  ale powiada, że z nami jest mu weselej. Więc staramy się go rozweselać bardzo cichutko.
130
[*>#
Janka była najstarsza z rodzeństwa i trzymała resztę dzieci w ryzach. Ona decydowała, kiedy wolno prosić pana z Indii, żeby opowiadał o Indiach, ona pilnowała, czy gospodarz nie jest już zmęczony       -wówczas dawała znak do odejścia i wołała Ram
Dassa, w
za Hinr
dustan
Pewn
czy-w
ką,
par
ła
r
miejsce przy chorym. Dzieci przepadały '¦nówić innym językiem prócz hin--<ace pasjonujących historii. Tndii (który w rze-dziewczyn-iteresowało p zaciekawicie na dachu, /okoik na podała, pustą kratę
/do ojca Wielkiej ianawiam się nad /ym placu wygląda /osługaczek sypia na /ennie na puchowych /tw, które w większej
/dnie pan Carmichael jić, tym lepiej będzie dla
podusze
swej części nie *_
—   Drogi przyjaciel
im prędzej przestanie się pan pana. Gdyby posiadał pan nawet ^izystkie skarby Indii, nie zdoła pan usunąć niedostatku i nędzy na całym świecie, jeżeli zaś zacznie pan przemeblowywać wszystkie poddasza przy tym placu, pozostaną jeszcze wszystkie poddasza przy innych placach i ulicach, które należałoby doprowadzić do ludzkiego stanu. Tyle tylko panu powiem!
Pan Carrisford siedział przygryzając wargi i wpatrując się w rozżarzone węgle na kominku.
—   Jak pan sądzi — rzekł wolno, po dłuższej pauzie — jak pan sądzi, czy to możliwe... czy to prawdopodobne, aby tamta dziewczynka — dziewczynka, o której ani na chwilę chyba nie
132
przestaję myśleć — znajdowała się w takich warunkach jak to biedactwo w sąsiednim domu?
Pan Carmichael spojrzał na niego niepewnie. Wiedział, że dla zdrowia fizycznego i psychicznego człowieka nie ma nic gorszego od tego rodzaju bezpłodnych rozważań.
—   Jeżeli dziewczynka ze szkoły madame Pascal w Paryżu jest tą, której pan szuka — odparł uspokajającym tonem — to znajduje się ona zapewne pod opieką ludzi życzliwych i odpowiedzialnych.  Zaadoptowali ją dlatego, że była ukochaną przyjaciółką ich zmarłej córeczki. Są to Rosjanie, jak twierdzi madame Pascal, bardzo zamożni i nie mają innych dzieci.
—   Że  też  ta wstrętna  kobieta nie  wie,   dokąd  oni  zabrali dziecko! — zawołał pan Carrisford.
Pan Carmichael wzruszył ramionami.
—   To sprytna Francuzka, kuta na cztery nogi. Była zapewne szczęśliwa, że może się pozbyć dziewczynki, która po śmierci ojca została zupełnie bez środków do życia.  Kobiety jej typu nie troszczą się o przyszłość dzieci, które mogą stać się dla nich ciężarem. Przybrani zaś rodzice znikli nie pozostawiając po sobie żadnych śladów.
—   Ale sam pan mówi: „jeżeli to jest ta dziewczynka, której szukam". Mówi pan „jeżeli".. Nie mamy pewności. Była różnica w nazwisku.
—   Pani Pascal wymawia je raczej  jak gdyby „Carew" niż „Crewe"* — ale może to być tylko kwestia wymowy. Okoliczności były uderzająco podobne. Oficer angielski stacjonowany w Indiach umieścił w szkole swoją córeczkę. Matka jej nie żyła. Oficer ten umarł nagle po stracie majątku.  — Pan Carmichael urwał nagle, jak gdyby olśniła go jakaś nowa myśl. — Czy jest pan pewien, że dziewczynkę umieszczono w paryskiej szkole? Czy jest pan pewien, że to był Paryż?
—   Mój drogi — żachnął się rozgoryczony Carrisford — niczego nie jestem pewien.  Ralf Crewe  i  ja przyjaźniliśmy się
*   Carew   — wymawia się: kerju; Crewe: krju (przyp. tłum.).
-------------I 3 3 -------------
ogrr                                  '° po skończeniu szkoły nie widzieliś-
my                                             "  w  Indiach.   Byłem  wówczas
p                                                       T'ami moich kopalni. Pers-
~~--^                                                 "*irawa była tak gigan-
'vę. Przy spotka-
/^iedziałem tyl-
/amiętam nawet,
ienerwował się za-
i<& po przebytej cho-
/minionych  niepowo-
ep z niepokojem. Musiał znak, że należy je zadawać
—   ±.                                           wypuszczeń, że szkoła znajduje się w Pai,                                    /
—   Tak, bo m.                       /ancuzką i słyszałem, że pragnęła, aby dziewczynka ^               /się w Paryżu. Sądziłem więc, że prawdopodobnie jest w Pł^  /u.
—   Tak — przyznał pan Carmichael — wydaje się to bardzo prawdopodobne.
Pan z Indii pochylił się do przodu i uderzył w stół długą, wychudłą dłonią.
—   Proszę pana — rzekł — ja    muszę   ją odnaleźć. Jeżeli żyje, to przecież gdzieś jest. Jeżeli została bez środków do życia i bez przyjaciół, stało się to z mojej winy. Jakże człowiek może odzyskać równowagę umysłu, gdy ciąży mu taka sprawa? Odkrycie złóż diamentowych w kopalniach urzeczywistniło nasze najśmielsze marzenia, a tymczasem córka biednego Ralfa Crewe być może żebrze na ulicy!
—   Niechże się pan uspokoi   —   prosił pan Carmichael.   — Niech się pan pociesza tym, że gdy ją pan znajdzie, będzie pan mógł przekazać jej wielką fortunę.
—   Czemu nie byłem dość silny, aby wytrwać na posterunku,

kiedy sytuacja wyglądała najgorzej? — jęknął Carrisford w udręce. — Sądzę zresztą, że wytrwałbym, gdybym nie był odpowiedzialny za pieniądze innych ludzi. Biedny Crewe włożył w to przedsięwzięcie cały swój majątek do ostatniego grosza. Ufał mi — bo mnie kochał. I umarł w przekonaniu, że to ja go zrujnowałem — ja, Tom Carrisford, z którym grał w Eton* w krykieta. Za jakiegoż łajdaka musiał mnie uważać!
—   Niech pan nie robi sobie tak gorzkich wyrzutów.
—   Nie robię sobie wyrzutów o to, że przedsięwzięciu naszemu groziła katastrofa — wyrzucam sobie, żem stracił odwagę. Uciekłem jak oszust i złodziej, bo nie mogłem spojrzeć w oczy najlepszemu przyjacielowi i powiedzieć mu, że zrujnowałem jego i jego córkę.
Zacny ojciec Wielkiej Rodziny położył rękę na ramieniu Car-risforda.
—   Uciekł pan dlatego, że mózg pański nie wytrzymał tak wielkiego napięcia i tak wielkich tortur moralnych — rzekł. — Był pan już wtedy półprzytomny. Gdyby nie choroba, wytrwałby pan i walczyłby do końca. W dwa dni po wyjeździe był już pan w szpitalu, przywiązany do łóżka,  majacząc w gorączce. Niech pan o tym pamięta.
Carrisford zasłonił twarz rękami.
—   Tak — jęknął. — Groza i przerażenie doprowadziły mnie do utraty zmysłów. Nie spałem od wielu tygodni. Owej nocy, kiedy  zataczając  się  wybiegłem  z  domu,  widziałem  wszędzie wokoło ohydne potwory, szydzące ze mnie i wykrzywiające się złośliwie.
—   To dostateczne wytłumaczenie — mówił dalej pan Carmichael. — Człowiek chory na zapalenie mózgu nie mógł zachować jasnego sądu!
Carrisford potrząsnął głową.
—   Kiedy odzyskałem przytomność, biedny Ralf Crewe już
*   Eton — istniejąca od 1440 r. ekskluzywna szkoła męska w płd.-wsch. Anglii.
134
135
¦ł<am. Przez wiele miesięcy nie pa-
"^et wtedy, kiedy zacząłem
¦* tonęło w nieprzeni-
/ pamięć, kiedy usi-cież słyszeć od Rai-
r
/składnie. Pan zdaje się
iczotliwie:   „Moja   mała
/e wyparły nam wszystko
/nym. Jeżeli Ralf wymienił
/amiętam tego... nie pamię-
L.
/ie przejmuje —  rzekł Carmi-ix. Będziemy w dalszym ciągu
tai,.
—   No, chael.  —  Znajcu..
szukali tych poczciwy^             i pani Pascal. Ona sądzi, że ci
państwo mieszkają w Moskw./. Przyjmiemy to za punkt wyjścia. Pojadę do Moskwy.
—   Gdybym  był w  stanie,  pojechałbym z panem   —   rzekł Carrisford —  ale mogę tylko siedzieć tutaj otulony w futra i patrzeć w ogień. Kiedy się wpatruję w ogień, wydaje mi się, że wyziera z niego młoda, wesoła twarz Ralfa. Patrzy na mnie tak, jak gdyby mnie o coś pytał. Czasami też śni mi się w nocy. Wtedy zawsze staje przy mnie i zadaje mi to samo pytanie słowami. Czy domyśla się pan, co mówi?
—   Chyba nie — odrzekł cicho pan Carmichael.
—   Pyta zawsze: „Tom, Tom, gdzie jest moja mała przyjaciółka?" — Carrisford chwycił adwokata za rękę. — Muszę mu na to odpowiedzieć, muszę!  — zawołał.  — Niech mi pan pomoże ją odnaleźć. Niech mi pan pomoże!
Po drugiej stronie muru Sara siedziała na swoim stryszku rozmawiając z Melchizedechem, który przyszedł na wieczorny posiłek.
— Trudno było dzisiaj być księżniczką, Melchizedechu — mówiła. — Trudniej niż zwykle. Robi się to coraz trudniejsze, gdy nadchodzi zimna jesień i na ulicach jest błoto. Lawinia roześmiała się dzisiaj z mojej zabłoconej spódnicy, kiedy mijałam ją w hallu. Chciałam jej się odciąć — i ledwie się powstrzymałam w porę. Księżniczka nie może odcinać się impertynencko. Ale musiałam ugryźć się w język, żeby się powstrzymać. Popołudnie było dzisiaj bardzo zimne, Melchizedechu. I wieczór jest zimny.
Nagle wtuliła ciemną główkę w ramiona, jak to często robiła, kiedy była sama.
— O tatusiu — szepnęła — jakże dawny wydaje mi się ten czas, kiedy byłam twoją „małą przyjaciółką"!
Oto, co działo się tego wieczora po obu stronach muru.


136
137
 XIII
lo ulicy
ta. Zdarzały się dni, kiedy Sara niegu, zdarzały się gorsze jeszcze ząc grząskie błoto, oraz inne dni, I że lampy na ulicach paliły się od ak owego popołudnia przed kilku
lA<-y, L,_, ^                                 asję panny Minchin Sarę i jej ojca.
w takie dni okna domu, » którym mieszkała Wielka Rodzina, Wyglądały szczególnie wesoło i pociągająco, gabinet zaś, w którym siadywał pan z Indii, mienił się w świetle kominka soczystymi barwami Wschodu. Poddasze jednak w takie dni wyglądało ponuro i okropnie. Nie było już zachodów i wschodów słońca do oglądania, gwiazdy, jak się Sarze zdawało, przestawały w ogóle świecić. Nad okienkiem w dachu nawisały ciężkie chmury, szare lub brunatne, zlewające szyby gęstym, zimnym deszczem. O czwartej po południu, jeśli nawet nie było mgły, zapadał już zmrok. Gdy trzeba było pójść po coś na poddasze, Sara musiała zapalać świeczkę. Kobiety w kuchni były w złym humorze i bardziej skłonne do irytacji niż zazwyczaj. Rózia hamowała jak mała niewolnica.
— Gdyby nie panienka — rzekła pewnego wieczora ochrypłym głosikiem — gdyby nie panienka, nie Bastylia i nie to, że jestem więźniem z sąsiedniej celi, na pewno bym już umarła. Jakie to wszystko wydaje się teraz prawdziwe, co? Pani przeło-
żona z każdym dniem coraz bardziej jest podobna do naczelnika więzienia. Jakbym widziała te wielkie klucze, które, jak panienka mówi, powinna nosić. A kucharka jest jak okrutny dozorca. Proszę mi jeszcze opowiedzieć, panienko, proszę mi opowiedzieć o podziemnym korytarzu, który wykopaliśmy pod murami.
—   Opowiem  ci  o  czymś  cieplejszym   —   powiedziała  Sara szczękając zębami.  —  Przynieś swój koc i okryj się nim, a ja się owinę swoim, przytulimy się do siebie na łóżku i opowiem ci   o   lesie  podzwrotnikowym,   w   którym   dawniej   mieszkała małpka pana z Indii. Kiedy widzę, jak ona siedzi na stole przy oknie i patrzy tak smutno na ulicę, zawsze mam wrażenie, że myśli pewnie o lesie podzwrotnikowym, w którym bujała się uczepiona ogonem palmy kokosowej.  Ciekawa jestem, kto ją złapał i czy zostawiła dzieci, które spodziewały się, że przyniesie im orzechy kokosowe.
—   Tak,   to   jest   cieplejsze,   panienko   —   rzekła   Rózia   z wdzięcznością — ale nawet Bastylia jakoś mnie rozgrzewa, kiedy panienka zaczyna o niej opowiadać.
—   To dlatego, że myślisz o czymś innym — stwierdziła Sara otulając się tak szczelnie kocem, że wyglądała spod niego tylko jej drobna, smagła twarzyczka.  — Zauważyłam to nieraz. Kiedy naszemu ciału jest źle, trzeba zmusić mózg, żeby zajął się czymś innym.
—   Panienka to potrafi? — wyjąkała Rózia wpatrując się w nią z podziwem.
Sara ściągnęła brwi.
—   Czasami udaje mi się to, a czasem nie —  rzekła mężnie. — Ale kiedy się udaje, wtedy wszystko jest dobrze. A przypuszczam, że udawałoby się nam zawsze, gdybyśmy się w tym wprawiali dość często. Ostatnio wprawiam się stale i przychodzi mi to łatwiej niż dawniej. Kiedy wszystko składa się najgorzej  — po prostu okropnie  —  wytężam wszystkie siły i wyobrażam   sobie,   że  jestem   księżniczką.   Mówię   sobie:   „Jestem księżniczką, a poza tym wróżką, nic nie może mnie więc do-
138
139
tknąć ani dosięgnąć". Nie masz pojęcia, jak się wówczas zapomina o wszystkich przykrościach — dodała ze śmiechem.
Miała  dość  spos^1           do  wprawiania  się w  myśleniu  o
czymś  innv*~                         yności,  aby móc  stwierdzić  sama
wob"                                       :ką, czy też nie. Najgorsza próba
W>nego dnia, którego, jak często
chyba nigdy zapomnieć.
deszcz, na śliskich ulicach pa-
p wszędzie — lepkie londyń-
gła przenikała przechodniów
^"                                            Va długich i męczących kur-
Jadało w podobne dni — a Wu, aż wreszcie liche jej e, wytarte pióra na zni-żałośniej i śmieszniej niż siąkły wilgocią, że nie V pozbawiono ją obia-_Jia postanowiła za coś zziębnięta, głodna i zmęczona, c i zaostrzyła, toteż od czasu do czasu *                   .^sza mijając ją na ulicy spoglądała na nią ze
„cm. Sara jednak o tym nie wiedziała. Szła szybko ^ą, starając się zmusić do myślenia o czymś innym. Było to doprawdy bardzo jej w tej chwili potrzebne, starała się więc „udawać" i „wyobrażać sobie na niby" z całych sił, jakie jej jeszcze pozostały. Tym razem jednak szło to oporniej niż kiedykolwiek i parę razy miała nawet wrażenie, że wysiłki te nie zmniejszają wcale uczucia zimna i głodu, lecz je potęgują. Nie dawała wszakże za wygraną i starając się nie zważać na wodę chlupiącą w podartych bucikach ani na wiatr usiłujący zerwać z niej cienki żakiecik, mówiła sobie w duchu:
„Przypuśćmy, że mam na sobie suche ubranie. Przypuśćmy, że mam całe, mocne buty, długi, ciepły płaszcz, wełniane pończochy i nowiutki parasol. I przypuśćmy... przypuśćmy, że w pobliżu piekarni,  w  której  sprzedają gorące bułeczki,  znajdę
sześć pensów — które do nikogo nie należą... Wchodzę wtedy do sklepu, kupuję sześć najgorętszych bułeczek i zjadam je wszystkie na poczekaniu".
Na świecie zdarzają się czasem rzeczy bardzo dziwne.
To, co zdarzyło się Sarze, było niewątpliwie taką dziwną rzeczą. Mówiąc to wszystko do siebie, miała właśnie przejść przez ulicę. Błoto było okropne — musiała brnąć w nim niemal po kostki. Starała się stąpać jak najostrożniej, ale niewiele jej to pomogło, tyle że musiała patrzeć przy tym na nogi i na błoto i patrząc tak — już przed samym chodnikiem — zobaczyła w rynsztoku coś błyszczącego. Była to srebrna moneta — mała monetka, zdeptana niezliczonymi stopami, a mimo to trochę jeszcze błyszcząca. Nie sześć pensów wprawdzie, ale też nie o wiele mniej — moneta czteropensowa.
Znalazła się ona w mgnieniu oka w sinoczerwonej dłoni Sary.
— Och! — zawołała dziewczynka. — To naprawdę! Naprawdę!
I w tej chwili, proszę mi wierzyć, spojrzała na sklep naprzeciwko. I była to piekarnia, a rumiana, tęga, wesoła kobieta stawiała właśnie w oknie tacę gorących bułeczek prosto z pieca — wielkich, pulchnych, lśniących bułeczek maślanychz rodzynkami.                                                                              |
Sarze przez chwilę zakręciło się w głowie — od nagłego wstrząsu, od widoku bułeczek i od cudownego zapachu świeżego pieczywa, płynącego z sutereny sklepu. Wiedziała, że może bez wahania zużyć znalezione pieniądze. Moneta leżała w błocie zapewne od dłuższego czasu i właściciela jej nie sposób było odnaleźć w potoku ludzkim przepływającym przez cały dzień tą ulicą.
„Wejdę jednak i zapytam właścicielki piekarni, czy nic nie zgubiła" — powiedziała Sara.
Przeszła przez chodnik i postawiła przemoczoną nogę na stopniu. W tej chwili zobaczyła coś, co sprawiło, że się zatrzymała.
140
141
Była to drobna figurka, jeszcze bardziej żałosna i wynędzniała od niej — drobna gurka, która wyglądała tucze] jak kłębek łachmanów, z '-          wystawały małe, nagie, czerwone, po-
kryte błote<-                    wały zresztą tylko dlatego, że łachma-
ny,  kt^                             a starała się je przykryć, były nie
dr'                                     i widniała zmierzwiona czupryna i
zapadniętymi oczami. iewczynka jest głodna, i serce em. ła do siebie z westchnieniem
ninie".
y                                               spojrzała na Sarę i usu-
ść. Przyzwyczajona była z drogi. Wiedziała, że Nast iść dalej.
iropensową monetę.
-.cze trochę w bok. powiedziała zachrypniętym głosem.
 a obiadu? — pytała Sara.  —   odpowiedziała  dziewczynka jeszcze  bar-dzk        ,iirypniętym głosem, kuląc się w swoich łachmanach — ani śniadania... ani kolacji... Nic.
-   Odkąd?
—   Bo ja wiem? Dzisiaj nie dostałam nic... nigdzie. Prosiłam i prosiłam...
Z samego patrzenia na nią Sara poczuła jeszcze silniejszy głód i zawrót głowy. Ale mózg jej zaczął pracować jak zawsze w osobliwy sposób. Chociaż czuła coraz większe osłabienie, mówiła sobie w duchu: „Jeżeli jestem księżniczką... jeżeli jestem księżniczką... książęta, nawet na wygnaniu i w nędzy... zawsze dzielili się... z ludnością... jeżeli spotkali kogoś jeszcze bardziej głodnego i wynędzniałego niż oni sami. Dzielili się z
nimi zawsze. Bułeczki są po pensie sztuka. Gdyby to było sześć pensów, mogłabym zjeść sześć bułeczek. Nie wystarczy tego dla żadnej z nas. Ale zawsze to lepsze niż nic".
—   Zaczekaj chwilę — powiedziała do dziewczynki. Weszła do sklepu. Było tam ciepło i pachniało prześlicznie.
Kobieta stawiała właśnie nową tacę bułeczek na okno.
—   Proszę pani — spytała Sara — czy nie zgubiła pani czterech pensów — srebrnej monety?
I pokazała kobiecie pieniążek.
Kobieta spojrzała na monetę, potem na Sarę — na jej stężałą twarzyczkę i obszarpaną, niegdyś wykwintną odzież.
—   Ależ nie! — odparła. — Czyś ją znalazła?
—   Tak — rzekła Sara. — W rynsztoku.
—   To ją sobie zatrzymaj  — powiedziała kobieta.  — Leżała tam może od tygodnia i Bóg jeden wie, kto ją zgubił. Ty w każdym razie nigdy nie znajdziesz właściciela.
—   Wiem o tym — przyznała Sara — ale pomyślałam sobie, że panią zapytam.
—   Mało komu przyszłoby to na myśl — zauważyła kobieta z miną dobrotliwą i zarazem nieco zdziwioną.  —  Czy chciałabyś coś kupić? — dodała widząc, że p/ata patrzy na bułeczki.
—   Cztery bułeczki, jeśli można — poprosiła Sara. — Te po pensie sztuka.
Kobieta podeszła do okna i włożyła kilka bułeczek do papierowej torebki.
Sara dostrzegła, że włożyła ich tam sześć.
—   Prosiłam o cztery — wyjaśniła. — Mam tylko cztery pensy.
—   Dorzuciłam dwie do wagi   —   rzekła kobieta patrząc na nią życzliwie. .— Myślałam, że dasz im jakoś radę. Czy nie jesteś głodna?
Oczy Sary powlokły się mgłą.
—   Tak —  odparła — jestem bardzo głodna i dziękuję pani serdecznie za jej dobroć.
„A tam przed sklepem   —   chciała   jeszcze  dodać   —   siedzi dziewczynka, która jest bardziej jeszcze głodna ode mnie".
142
Ibl
Ale w tej chwili do sklepu weszło kilka osób naraz i wszystkim się śpieszyło, Sara podziękowała więc tylko raz jeszcze i wyszła.     
O1            iewczynka siedziała wciąż skulona na skraju stop-
r                      brudnych łachmanach stanowiła widok przeraża-
ed  siebie   tępym  spojrzeniem  cierpienia.   Po
vszła, mała przesunęła nagle .grzbietem chro-
cki   po   oczach,   żeby   otrzeć   łzy,   które
Niy się spod powiek. Mamrotała coś do
vyjęła z niej jedną z gorących bułę-iej zziębnięte ręce.
iąc bułeczkę na okrytych łach-to dobre i gorące. Zjedz, za-
na Sarę oczy, jak gdyby tające   szczęście   napełniło   ją   w xi, potem chwyciła bułeczkę i za-^dgryzając wielkie kęsy. ^wtarzała nie posiadając się z radości.  —
..szcze trzy bułeczki i położyła jej na kolanach. -            głos wygłodniałej  dziewczynki budził w niej nie-
X'
sśt jeszcze bardziej głodna ode mnie — powiedziała sobie. - Umiera z głodu". Ale ręka jej zadrżała, kiedy kładła czwartą bułeczkę. „Ja przecież jeszcze nie umieram" — powiedziała sobie znowu — i położyła piątą.
Kiedy się odwróciła, żeby odejść, mała dzikuska londyńska wciąż jeszcze szarpała zębami bułeczkę. Zbyt była wygłodzona, żeby podziękować, a zresztą nikt jej nigdy nie uczył grzeczności. Przypominała małe, nieszczęśliwe, dzikie zwierzątko.
—  Do widzenia — powiedziała Sara.
Po przejściu na drugą stronę ulicy obejrzała się. Dziewczynka trzymała bułkę w każdej ręce, lecz przestała jeść i odprowa-
144
dzała Sarę spojrzeniem. Sara skinęła jej głową, a mała odpowiedziała krótkim, raptownym skinieniem i dopóki Sara nie znikła, nie odrywała od niej oczu i nie odgryzła ani kęsa z trzymanych w ręku bułeczek,
W tej chwili właścicielka piekarni wyjrzała przez okno.
—   Coś podobnego!  — zawołała.  —  Ta dziewczynka oddała swoje bułeczki tej małej żebraczce! A przecież sama chętnie by je zjadła. Widać było, że głodna jest jak wilk. Dużo bym dała, żeby się dowiedzieć, dlaczego to zrobiła.
Stała przez jakiś czas przy oknie, rozmyślając nad tym zdarzeniem. Potem ciekawość wzięła górę. Kobieta podeszła do drzwi i wyjrzała przez nie.
—   Kto ci dał te bułeczki? — zapytała małej żebraczki. Dziewczynka wskazała głową oddalającą się postać Sary.
—   Co mówiła? — dopytywała się kobieta.
—   Spytała, czy jestem głodna — odrzekł zachrypnięty głos.
—   I coś ty na to?
—   Powiedziałam: „Ojej, jeszcze jak".
—   Wtedy ona weszła tu po bułeczki i oddała je tobie, czy tak?
Dziewczynka potwierdziła skinieniem głowy.
—   Ile?
—   Pięć.
Kobieta zastanowiła się.
—   Zostawiła tylko jedną dla siebie   —   powiedziała półgłosem.   —   A  chętnie  by zjadła wszystkie;  poznałam  to  po  jej oczach.
Jeszcze raz rzuciła okiem na zabłoconą, wynędzniałą figurkę, znikającą w oddali, i poczuła dziwny żal i niepokój.
—   Szkoda, że tak prędko odeszła —   rzekła.   —  Założę się, że mogłaby zjeść cały tuzin.
Następnie zwróciła się do dziewczynki:
—   Czy jesteś jeszcze głodna?
—   Jestem zawsze głodna — brzmiała odpowiedź — ale już nie tak okropnie jak przedtem.
145
—  Chodź  tutaj   —   rzekła kobieta otwierając  szerzej  drzwi sklepu.
T   Vwczynka  wstała i podreptała za nią.   Trudno  jej   było że ktoś ją zaprasza do ciepłego miejsca, pełnego chle-działa, co to właściwie ma znaczyć.
% — rzekła kobieta wskazując ogień płonący na
"ńku za sklepem. — I słuchaj, co ci powiem —
^ciała chleba, możesz zawsze przyjść tutaj.
depczą,   jeżeli   nie   nakarmię   cię   zawsze
zawiła Sarze nieco humor. By-ym jedna bułeczka to zawsze zńałe kawałeczki i jadła je wol-
ziczarowana bułeczka — powiedziała za cały obiad. Przejadłabym się wów-
y, kiedy dotarła do placu, przy którym mie-panny Minchin. We wszystkich domach paliło /. W oknach pokoju, w którym widywała prawie maitych członków Wielkiej Rodziny, nie zapuszczone stor. Pan, którego nazywała panem Montmorency, si.     /ał zwykle o tej porze w fotelu, otoczony rojem rozgadanych,   roześmianych   dzieci,   które   obsiadały   poręcze   fotela, wdrapywały się ojcu na kolana lub tuliły do niego z boku. Tego wieczora dzieci były w komplecie, pan Montmorency jednak nie siedział. Widać było jakiś niezwykły ruch i podniecenie. Pan Montmorency przygotowywał się najwidoczniej do wyjazdu. Przed domem stał powóz, na który ładowano właśnie wielką walizę. Dzieci wierciły się wokół, trajkocząc i czepiając się ramion ojca. Ładna, rumiana matka stała przy nim i jak gdyby zadawała mu ostatnie pytania.
Sara zatrzymała się na chwilę, żeby zobaczyć, jak pan Montmorency podnosi do góry i całuje młodsze dzieci oraz pochyla się ku starszym i również je całuje.
„Ciekawa jestem, na jak długo wyjeżdża — pomyślała. — Waliza jest dość duża. Jakże dzieci będą tęskniły! Sama będę za nim tęskniła, chociaż on nie wie wcale o moim istnieniu".
Kiedy drzwi się otworzyły, odsunęła się — pamiętając o zdarzeniu z monetą sześciopensową — widziała jednak, jak pan Montmorency wyszedł i stanął na tle jasno oświetlonego hallu, otoczony gromadką starszych dzieci.
—   Czy Moskwa będzie pokryta śniegiem? — zapytała Janka. — Czy wszystko będzie oblodzone?
—   Czy będziesz jeździł sankami? — zawołała inna córka. — Czy zobaczysz cara?
—   O wszystkim* wam dokładnie napiszę — odparł ojciec ze śmiechem.   —  Przyślę wam też widokówki i różne pamiątki. Uciekajcie do domu. Jest okropnie zimno i mokro. Wolałbym zostać tu z wami niż jechać do Moskwy. Dobranoc! Dobranoc, moje kurczęta! Niech was Bóg ma w swojej opiece!
Pan Montmorency zbiegł po stopniach i wskoczył do powozu.
—   Jeżeli znajdziesz tę dziewczynkę,  uściskaj  ją od nas!   — krzyknął Herbert Algernon podskakując na słomiance.
Weszli wszyscy do domu i zamknęli drzwi.
—   Widziałaś? — powiedziała Janka do Nory, kiedy wróciły do pokoju.  — Ta mała dziewczynka, która nie jest żebraczką, przechodziła właśnie. Była okropnie zziębnięta i widziałam, jak obejrzała się na nas. Mama mówi, że jej ubranie wygląda tak, jak gdyby dostała je od kogoś bogatego, kto dał jej te rzeczy dlatego, że już są zanadto zniszczone, żeby sam mógł je nosić. Ci ludzie z pensji zawsze wysyłają ją po sprawunki w najgorszą pogodę.
Sara podeszła do schodów prowadzących do sutereny domu panny Minchin, czując zawrót głowy i dreszcze w całym ciele.
146
147

->wa jestem, co to za dziewczynka, której on ma szumiała.
">ł, dźwigając swój ciężki koszyk, gdy tymczasem
">dziny jechał na dworzec, żeby wsiąść do po-
"ieźć  go  do  Moskwy.  Miał  tam  dołożyć
odnaleźć   zaginioną   córeczkę   kapitana
ROZDZIAŁ XIV
Co słyszał i widział Melchizedech
Tego samego popołudnia, kiedy Sara była na mieście, w pokoiku na poddaszu zaczęły się dziać rzeczy dziwne. Widział je i słyszał jedynie Melchizedech, tak*zresztą przerażony i zdziwiony, że umknął do] nory, skrył się w niej i drżąc ze strachu, wyglądał co pewien czas ostrożniutko, chcąc wiedzieć, co się tu właściwie odbywa.
Na poddaszu przez cały dzień po wyjściu Sary panowała cisza. Przerywał ją tylko plusk deszczu, uderzającego o dach i okienko. Melchizedechowi nudziło się nawet trochę i kiedy de-szcz ustał, postanowił wyjść na zwiady, chociaż wiedział z doświadczenia, że Sara wróci nieprędko. Węszył, szperał po kątach i znalazł całkiem niespodziewanie okruszynę pozostałą po jego poprzednim posiłku, kiedy uwagę jego przykuł jakiś szelest na dachu. Zastygł w miejscu i słuchał z bijącym sercem. Ktoś posuwał się po dachu. Szelest zbliżył się do okienka, które otworzyło się cicho. Do pokoiku zajrzała ciemna twarz, za nią ukazała się inna i dwie pary oczu patrzyły do wnętrza z wielkim zainteresowaniem. Na dachu znajdowało się dwóch mężczyzn, czynili oni przygotowania do wejścia przez okienko. Jednym z nich był Ram Dass, drugim młody sekretarz pana z Indii, ale Melchizedech oczywiście o tym nie wiedział. Wiedział tylko, że mężczyźni chcą wtargnąć na ciche poddasze, i gdy ten z ciemną twarzą wsunął się zręcznie i bezszelestnie przez otwór, Melchizedech uciekł czym prędzej do nory. Był śmiertelnie przerażony. Nie lękał się już Sary, bo wiedział, że nie rzuci w
148
149
niego niczym prócz okruszyn i nie wyda innego dźwięku prócz
cichego, melodyjnego pogwizdywania, ale obcy mężczyźni sta-
^wili groźne niebezpieczeństwo. Przyczaił się przy wejściu do
;   wyglądał   przez   szparę   błyszczącym,   wystraszonym
" umiem powiedzieć, czy i ile zrozumiał z usłyszanej
-lyby nawet zrozumiał wszystko, zdumienie jego
'¦* zapewne.
*z wsunął się przez okienko równie ci-~sjł jeszcze koniuszek znikającego
/ytał szeptem.
/ odrzekł również  szeptem  Ram m murach jest ich dużo. /ię młodzieniec.  — Dziwne, że dzie-
/
/ęce i uśmiechnął się z szacunkiem. Czuł iiem i przedstawicielem Sary, chociaż raz
A.
/ jest przyjaciółką całego świata, sahibie  — zdobna jest do innych dzieci. Widzę ją często, / nie widzi. Wieczorami przemykam się po da-A do niej, żeby się przekonać, czy jest zdrowa i bt^             Obserwuję ją ze swego  okna,  kiedy ona nie wie
wcale, . istem w pobliżu. Stoi tu na stole i patrzy w niebo, jak gdyby to niebo przemawiało do niej ludzkim językiem. Wróble zlatują się na jej wołanie. Oswoiła tego szczura i żywi go w swej samotni. Biedna mała niewolnica tego domu przychodzi do niej po słowa otuchy. Jest jeszcze małe dziecko, które przychodzi do niej po kryjomu, jest inna, starsza dziewczynka, co ją uwielbia, i gdyby to było możliwe, słuchałaby jej wiecznie. Wszystko to widzę, kiedy skradam się pod to okienko. Pani tego domu — bardzo zła kobieta — traktuje ją jak pa-riasa, ale dziewczynka ma maniery dziecka królewskiej krwi!
—   Dużo o niej wiesz — zauważył sekretarz.
—   Znam każdy dzień jej życia — mówił dalej Ram Dass. —
----------- 150-----------
Wiem, kiedy wychodzi i kiedy wraca, znam jej smutki i jej drobne radości, wiem, kiedy jest jej zimno i kiedy odczuwa głód. Widzę, jak siedzi sama do północy ucząc się z książek, widzę, jak przyjaciółki odwiedzają ją ukradkiem. Jest jej wtedy nieco lżej — jak to bywa zwykle z dziećmi — bo może pośmiać się trochę i porozmawiać z nimi szeptem. Gdyby zachorowała, dowiedziałbym się o tym od razu, a wówczas przyszedłbym tutaj i usługiwał jej, jeśliby to tylko było możliwe.
—   Jesteś pewien, że nikt tu nie przychodzi oprócz niej i że ona sama nie wróci nagle i nie zaskoczy nas tutaj? Przeraziłaby się niewątpliwie na nasz widok, a poza tym pokrzyżowałoby to plany sahiba ICarrisforda.
Ram Dass przysunął się bezszelestnie do drzwi i stanął pod nimi.
—   Nikt nie wchodzi tutaj oprócz niej, sahibie — rzekł. — A ona wyszła na miasto z koszykiem, wróci dopiero za kilka godzin. Jeżeli będę stał tutaj, usłyszę kroki, zanim jeszcze dotrą do ostatniego piętra.
Sekretarz wyjął z kieszeni ołówek i notes.
—   No, uważaj dobrze — powiedział.
Zaczął obchodzić wolno i cicho nędzny pokoik, notując coś na papierze.
Najpierw podszedł do wąskiego łóżeczka. Pomacał materac-
—   Twardy jak kamień — rzekł. — Trzeba będzie coś na to poradzić innego dnia, kiedy jej  nie będzie.  Konieczna będzie osobna wyprawa. Dziś się nie zdąży.
Podniósł koc i obejrzał jedyną cieniutką poduszkę.
—   Kapa zniszczona i wytarta, koc cienki, prześcieradła łatane i podarte — powiedział. — Cóż za łóżko dla takiego dziecka —  i to w domu, który ma pretensje do miana ekskluzywnej pensji? Na kominku od wielu dni nie palono ognia  —  dodał rzucając okiem na zardzewiałą kratę.
—   Nigdy od czasu, jak tu jestem — rzekł Ram Dass. — Pani tego domu należy do osób, które nie pamiętają, że komu innemu prócz niej też może być zimno.
1
1"
Sekretarz pisał szybko w notesie. Następnie oderwał kartkę i schował ją do kieszeni na piersiach.
—   Trochę to dziwny sposób załatwiania sprawy — rzekł. — Czyj to pomysł?
Ram Dass ukłonił się skromnie.
—   Pomysł w zasadzie był mój, sahibie — odparł — chociaż była to właściwie tylko fantazja. Lubię to dziecko — oboje jesteśmy samotni. Ona zwykle opowiada przyjaciółkom o swoich marzeniach. Któregoś wieczora było mi smutno, ułożyłem się więc przy otwartym okienku i słuchałem.  Dziewczynka opowiadała, jak mógłby wyglądać ten nędzny pokój, gdyby urządzono go jak należy. Zdawało się, że widzi to wszystko i już
'Powiadanie rozweseliło ją i rozgrzało. Nazajutrz sahib
'-kr7:e, więc mu opowiedziałem o tym, żeby
'/ziewczynką i zaczął mnie o nią
/an, żeby urzeczywistnić jej ma-
oić podczas jej snu? A jeżeli się /retarz, widoczne jednak było, że /do gustu.
/ cicho, jak gdyby stopy moje by-/Ram Dass — a dzieci mają moc-zęśliwe. Potrafię wejść tu w nocy uszy się nawet. Jeżeli ktoś będzie 10, zrobię wszystko tak, że ona nie obudzi się, pomyśli, że był tu ja-
/ny na samą myśl o tym.  Sekretarz
r
/e z Tysiąca i Jednej Nocy — rzekł.
— Tylko »7„                /mógł obmyślić coś podobnego. Mgły
londyńskie nie rodzą takich pomysłów.
Nie zabawili długo na poddaszu, ku wielkiej radości Melchi-zedecha, który nie rozumiał zapewne rozmowy, toteż szepty i poruszenia intruzów wydawały mu się złowieszcze. Młody sek-
152
retarz interesował się wszystkim. Robił notatki na temat podłogi, kominka, złamanego stołeczka, starego stołu, ścian — których raz po raz dotykał ręką, stwierdzając z zadowoleniem, że w różnych miejscach tkwią gwoździe.
—   Można na nich niejedno zawiesić — powiedział. Ram Dass uśmiechnął się tajemniczo.
—   Wczoraj, kiedy dziewczynki nie było — rzekł — wszedłem tu z garścią małych, ostrych gwoździ, które można wbić w ścianę bez tażycia młotka. Wbiłem je w takie miejsca, gdzie mogą mi być potrzebne. Są gotowe.
Sekretarz pana z Indii zatrzymał się i rozejrzał wokoło, chowając notes do kieszeni.
—   To byłoby wszystko, możemy iść — powiedział. — Sahib Carrisford ma dobre serce. Cóż to za szkoda, że nie znalazł zaginionej dziewczynki.
—   Gdyby   ją   znalazł,   odzyskałby   zdrowie   —   rzekł   Ram Dass.  — Ale jego Bóg, być może, przyprowadzi ją jeszcze do niego.
Wymknęli się przez okno równie cicho, jak weszli. Melchize-dech poczekał jeszcze kilka minut, żeby upewnić się, że odeszli na dobre, a potem z wielką ulgą i radością wylazł ze swej nory i zaczął szperać po kątach. Miał nadzieję, że nawet takie groźne istoty ludzkie mogły przecież mieć kilka okruszyn w kieszeni i upuścić je przypadkiem na podłogę.
153
ROZDZIAŁ XV
Czary
Mijając sąsiedni dom Sara zobaczyła, że Ram Dass zapuszcza
kiem do wnętrza pokoju, nątrz jakiegoś miłego pokoju"
pął wesoło ogień, a przed nim
rł na ręce i wyglądał jak zawsze
tzęśliwego.
Ira.  — Ciekawa jestem, o czym
kśnie w owej chwili: dzie w Moskwie tych ludzi, ale i wzięli ze szkoły pani Pascal w y... Jeśli będzie to zupełnie in-przedsięwziąć?" kała pannę Minchin, która ze-jdiarkę.
|  spytała surowo panna Min-godzin.
„^Ł^ i ucszcz — odrzekła Sara — że trudno mi było iść, bo się wciąż ślizgam w moich zdeptanych bucikach.
—  Nie szukaj wykrętów — nakazała panna Minchin — i nie kłam.
154
Sara weszła do kuchni. Kucharka dostała właśnie surową reprymendę i była w wyniku tego wściekła. Rada, że może wywrzeć na kimś złość, wsiadła od razu na Sarę.
—   Szkoda, żeś nie zmarudziła całej nocy — warknęła. Sara położyła zakupy na stole.
—   Proszę, tu jest ,wszystko — powiedziała.
Kucharka zrzędząc przejrzała zakupy. Była doprawdy w fatalnym humorze.
—   Czy mogę dostać coś do zjedzenia? — spytała cicho Sara.
—   Już po kolacji  —  brzmiała odpowiedź.   —  Myślałaś, że będę ją dla ciebie odgrzewać?
Sara milczała chwilę.
—   Nie jadłam obiadu — powiedziała wreszcie jeszcze ciszej. Mówiła tak cicho, gdyż bała się, że głos jej zadrży.
—   W spiżarni jest trochę chleba  —  oświadczyła kucharka. — To wszystko, co możesz dostać o tej porze.
Sara znalazła chleb. Był stary, wyschnięty i twardy. Rozzłoszczona kucharka nic jej do chleba nie dała. Wiedziała, że Sarę można zawsze krzywdzić bezkarnie. Dziewczynka z trudem szła po schodach wiodących na poddasze. Częstokroć, gdy była zmęczona, schody te wydawały jej się długie i strome, dziś jednak miała wrażenie, że nigdy nie dojdzie na górę. Kilka razy musiała przystawać i odpoczywać. Kiedy wreszcie doszła do ostatniej kondygnacji, ujrzała z radością smugę światła padającą spod drzwi. Oznaczało to, że Ermengardzie udało się wymknąć na poddasze. Sara pomyślała z ulgą, że przynajmniej nie wejdzie do pustego, zimnego pokoju. Sama już obecność pulchnej, łagodnej Ermengardy, otulonej w czerwony szal, ogrzewała trochę atmosferę.
Rzeczywiście, kiedy otworzyła drzwi, ujrzała Ermengardę, siedzącą z podwiniętymi nogami na środku łóżka. Ermengarda nie nawiązała dotychczas prawdziwie zażyłych stosunków z Melchizedechem i jego rodziną, gdy więc była sama na poddaszu, wolała aż do przyjścia Sary siedzieć na łóżku. Tym razem nawet czuła lekki niepokój, bo Melchizedech wychodził z nory
155
i węszył po pokoju, a w pewnej chwili przysiadł tuż przed nią na tylnych łapkach i zwrócił nos tak wyraźnie w jej kierunku, że omal nie krzyknęła z przerażenia.
—   O Saro! — zawołała teraz. — Jakże się cieszę, że już jesteś. Melchizedech tak tutaj ciągle węszy. Próbowałam go namówić, żeby sobie poszedł, ale mnie nie usłuchał. Ja go bardzo lubię, owszem, ale strach mnie oblatuje, kiedy tak węszy tuż przede mną. Jak myślisz, czy on może kiedyś wskoczyć na łóżko?
—   Nie — uspokoiła ją Sara.
Ermengarda przysunęła się na brzeg łóżka, żeby przyjrzeć się przyjaciółce.                         i
—   Wi^"'   '                      Saro — powiedziała. — Jesteś ok-

a — rzekła Sara siadając na kula-biedny  Melchizedech.  Przyszedł
swej nory, jak gdyby usłyszał jej ści, że szczur je poznaje. Zbliżył  oczekiwania, ale dziewczynka pjąc głową.
Wiedziała  —  ale nie mam ani lelchizedechu, i powiedz żonie, pomniałam o tobie, bo kuchar-ikie wściekłe. Wał, bo zrezygnowany scho-
dzisiaj, Ermuniu  —  powie-
.^jLia się czerwonym szalem.
— l^anna Amelia poszła na noc do swojej starej ciotki — wyjaśniła. — Nikt inny nie zagląda wieczorem do sypialni. Gdybym chciała, mogłabym zostać tu do rana.
Wskazała stół pod oknem. Sara nie spojrzała jeszcze w tamtym kierunku, odkąd weszła. Leżał na nim stos książek. Gest Ermengardy wyrażał przygnębienie.
156
—   Ojciec przysłał mi znowu książki — powiedziała. — Przyniosłam je tutaj.
Sara obejrzała-się i natychmiast wstała. Podbiegła do stołu, chwyciła pierwszy z brzegu tom i zaczęła przewracać kartki. Zapomniała na chwilę o wszystkich swoich niedolach.
—   Cudownie!  — zawołała.  —  Rewolucja francuska Carlyle'a. Tak chciałam to przeczytać!
—   A ja nie — oznajmiła Ermengarda.  — Ale ojciec będzie zły, jeżeli nie przeczytam. Kiedy przyjadę do domu na wakacje, będzie mnie wypytywał o treść. Co ja pocznę?
Sara podniosła głowę znad książki i spojrzała na nią zarumieniona.
—   Słuchaj — powiedziała — jeżeli pożyczysz mi te książki, przeczytam je i opowiem ci potem wszystko. I to tak ci opowiem, że na pewno zapamiętasz.
—   Mój Boże! — zawołała Ermengarda. — Myślisz, że potrafisz?
—   Wiem, że potrafię —  odparła Sara.  —  Małe zawsze pamiętają to, co im opowiadam.
—   Saro — powiedziała rozpromieniona Ermengarda — jeżeli zrobisz tak, żebym zapamiętała treść tych książek, to... to... dam ci wszystko, co zechcesz.
—   Nic od ciebie nie chcę  —  roześmiała się Sara.  —  Chcę tylko móc przeczytać twoje książki, chcę tego okropnie!
—   Więc je sobie weź! — zawołała Ermengarda. — Nic na to nie poradzę, ale mnie na nich zupełnie nie zależy. Nie jestem mądra. Niestety ojciec jest mądry i chce, żebym ja też była taka jak on.
Sara otwierała jedną książkę po drugiej.
—   A co powiesz ojcu? — spytała z pewnym wahaniem.
—   On się wcale o tym nie dowie  —  odparła Ermengarda. — Będzie myślał, że je przeczytałam.
Sara odłożyła książkę i potrząsnęła z wolna głową.
—   To prawie jest kłamstwo — powiedziała. — A kłamstwo jest... no, jakby to powiedzieć... nie tylko złe, ale... wulgarne. Myślę sobie czasem  —   dodała po zastanowieniu   —  że może
157
potrafiłabym zrobić coś naprawdę złego... Mogłabym na przy] kład wpaść w furię i zabić pannę Minchin, kiedy mnie źle trakj tuje... ale nie potrafiłabym postępować wulgarnie. Czemu niq możesz powiedzieć ojcu, że to ja je przeczytałam?
—   On chce, żebym ja sama je czytała — odrzekła Ermengar-1 da speszona nieco niespodziewanym obrotem sprawy.
—   Chce, żebyś wiedziała o czym są te książki — powiedziała I Sara. —  T~' ''               opowiem ci ich treść w taki sposób, że-
fe, że powinien być zadowolony.
p, jeżeli nauczę się czegokolwiek w ja-
znała ze smutkiem Ermengarda. — Ty
p ojca była z tego zadowolona.
pja wina, że...  — zaczęła Sara, ale uj
ledzieć: „To przecież nie twoja wina!
Irmengarda.
pybko uczyć — poprawiła się Sara. potrafisz. A jeżeli ja potrafię... no
Irdę i starała się, żeby przyjaciółka łożnicy między wielkimi zdolnościa-|kich zdolności. Teraz, gdy patrzała przyszła jej nagle do głowy jedna pkich" myśli.
;ć szybkiego uczenia się to jeszcze nie wszystko — powiedziała. — Dobroć jest chyba warta dla innych ludzi znacznie więcej. Gdyby panna Minchin posiadała całą wiedzę świata-i była przy tym taka, jaka jest teraz, byłaby i tak wstrętna i wszyscy by jej nienawidzili. Wśród mądrych ludzi było bardzo wielu niedobrych, którzy czynili wiele zła. Weź na przykład Robespierre'a...
Urwała i spojrzała na Ermengardę, której twarz przybrała już wyraz niepewności i oszołomienia.
—   Nie pamiętasz? — spytała. — Opowiadałam ci o nim niedawno. Musiałaś pewnie zapomnieć.
—   Nie pamiętani wszystkiego... — przyznała się Ermengarda.
—   No to poczekaj chwileczkę — powiedziała Sara. — Zdejmę  tylko  mokre  ubranie,   owinę  się  kocem     i  opowiem  ci wszystko jeszcze raz.
Zdjęła kapelusz i palto, powiesiła je na gwoździu, zrzuciła przemoczone buciki i włożyła stare pantofle domowe. Potem skoczyła na łóżko, zarzuciła sobie koc na ramiona i usiadła obejmując rękami kolana.
—   Teraz słuchaj — powiedziała.
Rozpoczęła opowieść o rewolucji francuskiej, przytaczając takie krwawe wydarzenia, że oczy Ermengardy zaokrągliły się ze strachu i dech jej zapierało w piersiach. Mimo przerażenia jednak słuchała zafascynowana i bez wątpienia nieprędko już miała zapomnieć o tym, kto to był Robespierre i kim była księżna de Lamballe.
Dziewczynki postanowiły, że Ermengarda zawiadomi ojca o ich planach, a książki zostaną na razie na poddaszu.
—   Teraz porozmawiajmy trochę — powiedziała Sara. — Jak ci idą lekcje francuskiego?
—   Dużo lepiej od czasu, jak ostatni raz byłam tutaj i tyś mi wytłumaczyła koniugacje. Panna Minchin nie mogła zrozumieć, jakim cudem tak dobrze napisałam tego ranka ćwiczenie.
Sara roześmiała się.
—   Nie rozumie też, jak to się dzieje, że Lotka robi takie postępy w arytmetyce — powiedziała. — A Lotka też przychodzi tutaj ukradkiem i pomagam jej. — Rozejrzała się po pokoju. — Ta facjatka byłaby wcale przyjemna, gdyby nie była taka ohydna — dodała śmiejąc się znowu. — Ale tu można sobie doskonale wszystko wyobrażać.
Ermengarda w gruncie rzeczy nie znała wcale złych, a czasem nawet nieznośnych stron życia na poddaszu, nie posiadała zaś dość żywej wyobraźni, aby je sobie uzmysłowić. Podczas rzadkich wizyt składanych Sarze widziała tylko romantyczne strony jej życia, upiększone jeszcze opowiadaniami Sary. Wyprawy na poddasze miały dla niej charakter przygody, a chociaż
158
Sara była czasem bardzo blada i niepodobna było zaprzeczyć, że ogromnie schudła, duma nie pozwalała jej na skargi i utyskiwania. Rosła teraz szybko, a długie wędrówki, które musiała nieustannie odbywać, zaostrzyłyby jej apetyt, gdyby nawet dostawała regularne, obfite i pożywne posiłki zamiast nędznej strawy, otrzymywanej o różnych porach, zależnie od humoru personelu kuchennego. W rezultacie dziewczynka przyzwyczaiła się do nieusł-"-   ^go ściskania w dołku.
ją pewnie coś podobnego podczas długich i Vw" — mówiła sobie często. Podobało jej się ,długie i uciążliwe marsze". Sprawiało ono, iby żołnierzem. Ponadto miała poczucie te-Idaszu, gospodynią. ,,Gdybym mieszkała w la. — a Ermengarda była panią innego za-ie odwiedzić w asyście rycerzy i wasali z toi,  to  na  dźwięk  trąbki przed  mostem Yym na dół,  by ją powitać,  kazałabym ielkiej sali i przywołałabym minstrelów, ytowali ballady.  Kiedy przychodzi do Wę wydać uczty, ale mogę opowiadać Wykrych rzeczach. Przypuszczam, że V   podobnie   postępować  w   czasach i plądrował ich włości". małą kasztelanką i częstowała goś-j -6ia im ofiarować — swoimi marzeniami _xc stanowiły jej jedyną radość i pociechę, ^ay więc teraz siedziały razem, Ermengarda nie domyślała się wcale, że Sarze robi się słabo z głodu i że w trakcie opowiadania zastanawia się od czasu do czasu, czy głód pozwoli jej zasnąć, gdy zostanie sama. Miała wrażenie, że nigdy w życiu jeszcze nie była tak głodna.
— Chciałabym być taka szczupła jak ty, Saro — odezwała się nagle Ermengarda. — Jesteś chyba szczuplejsza niż dawniej. Masz takie wielkie oczy, a na łokciach sterczą ci takie ostre kosteczki!
160
Sara opuściła szybko rękaw, który zawinął się do góry.
—   Zawsze byłam chuda — oświadczyła mężnie — i zawsze miałam duże, zielone oczy.
—   Uwielbiam twoje dziwne oczy —  powiedziała Ermengarda patrząc w nie z miłością i zachwytem.  — Mają zawsze taki wyraz, jakby patrzały gdzieś w dal. I podoba mi się, że są zielone — chociaż przeważnie wydają się czarne.
—   Kocie oczy —  roześmiała się Sara.  —  Ale nie widzę w ciemnościach. Próbowałam, ale nic nie widzę. Szkoda, byłoby to zabawne.
Właśnie w tej chwili w okienku pokazało się coś, czego żadna z dziewczynek nie dostrzegła. Gdyby któraś z nich spojrzała przypadkiem w górę, przeraziłby ją niewątpliwie widok ciemnej twarzy, która zajrzała ostrożnie do pokoju i znikła równie szybko i niemal równie cicho, jak się ukazała. Jednakże nie tak zupełnie cicho, bo Sara, która miała doskonały słuch, odwróciła się nagle i spojrzała na sufit.
—   To mi nie brzmiało jak Melchizedech — powiedziała. — Dźwięk był za mało chrobotliwy.
—   Ćo? — spytała zaskoczona Ermengarda.
—   Czyś nic nie słyszała? — spytała Sara.
—   N-nie — wyjąkała Ermengarda. — A ty?
—   Może mi się tylko zdawało  —  odrzekła Sara.  —  Ale to brzmiało tak, jak gdyby coś bardzo ostrożnie przesunięto- po dachu.
—   Co to mogło być?  —  pytała Ermengarda.   —  Czyżby... złodzieje?
—   Ależ nie — zaczęła wesoło Sara — tu przecież nie ma co kraść...
Urwała wpół słowa. Teraz obydwie usłyszały dźwięk, który kazał jej się zatrzymać. Nie pochodził on z dachu, lecz ze schodów o piętro niżej. Był to gniewny głos panny Minchin. Sara zeskoczyła z łóżka i zgasiła świeczkę.
—   Łaje Rózię —  szepnęła w ciemnościach.  — Doprowadzi ją znów do płaczu.
---------- 161 ----------

-   Czy  tu  wejdzie?   —   zapytała   także   szeptem,  panicznie przerażona Ermengarda.
—   Nie. Pomyśli, że ja już śpię. Nie ruszaj się.
Panna   Minchin   niezmiernie   rzadko   wchodziła   na   ostatnie piętro. Od czasu, jak Sara tu mieszkała, podobny wypadek zdarzył się tyj)-    az. Teraz jednak była tak rozgniewana, że odby-gi na górę i sądząc z odgłosów popychała wi-
Rózię. nieuczciwa dziewczyno! — usłyszały jej sło-ówi, że z kuchni wciąż coś ginie. teę pani — odpowiedziała Rózia szlochając. Ylna, ale to naprawdę nie ja! Nigdy nic nie
pójść  do  więzienia   —   grzmiała panna radniesz! Pół pasztetu, pomyśleć tylko! Vała  Rózia.   —   Mogłabym  zjeść  cały m nie tknęłam.
szana z gniewu i z wysiłku, jakim :h schodach. Pasztet z mięsa miał ć było, że bije Rózię po twarzy. — Idź w tej chwili do swojego
~c jedno  klaśnięcie,  potem  Rózia pędem
¦»                     .^ i wpadła do swojej facjatki. Sara i Ermengarda
j  crzaśnięcie zamykanych drzwi i odgłos ciała padaj ące-oj na łóżko.
—   Mogłabym zjeść nawet dwa pasztety - płakała Rózia w poduszkę. - Ale nie wzięłam ani okruszyny. Kucharka oddała pasztet swojemu policjantowi.
Sara stała w ciemnościach na środku pokoju. Zacięła zęby i zaciskała i rozwierała pięści wyciągniętych rąk. Trudno jej było ustać w miejscu, nie śmiała jednak się poruszyć, zanim panna Minchin nie zeszła na dół i nie zapanowała znów cisza.
—   Wstrętna, okrutna jędza! — wybuchnęła wreszcie. — Kucharka sama wynosi różne rzeczy, a potem mówi, że to Rózia
---------- 162----------
ukradła. Ona nie kradnie! Nigdy nie kradnie! Jest czasami taka głodna, że wyjada skórki chleba ze śmietnika!
Dziewczynka zasłoniła twarz rękami i poczęła łkać rozpaczliwie. Dźwięki te wzbudziły w Ermengardzie uczucie grozy. Sara płacze! Było to u niej coś zupełnie nowego, coś, czego Ermengarda nigdy nie znała. Ermengarda w ciemnościach zsunęła się z łóżka i po omacku dotarła do stołu, na którym stała świeca. Znalazła zapałki i zapaliła świecę. Potem pochyliła się do przodu i spojrzała na Sarę ze zgrozą, którą przepełniało ją kiełkujące w jej duszy podejrzenie.
—   Saro — rzekła nieśmiało — czy... czy... nie mówiłaś mi o tym nigdy... i nie chcę być natrętna... ale... czy bywasz głodna?
Tego, na dodatek w tej właśnie chwili, było dla Sary za wiele. Bariera pękła. Sara odjęła ręce od twarzy.
—   Tak — powiedziała gwałtownie. — Tak, bywam głodna. Jestem teraz tak głodna, że mogłabym niemal zjeść cię żywcem. A kiedy słyszę płacz Rózi, to jeszcze gorsze. Ona jest głodniej-sza ode mnie.
Ermengarda jęknęła.
—   Boże, Boże! — zawołała zdjęta żalem. — A ja nic o tym nie wiedziałam!
—   Nie chciałam, żebyś wiedziała — odparła Sara. — Czułabym się wtedy jak żebraczka uliczna. I tak wiem, że wyglądam jak żebraczka.
—   Nie, nieprawda!  — wybuchnęła Ermengarda.  —  Ubrana jesteś trochę dziwnie, ale nigdy nie mogłabyś wyglądać jak żebraczka. Poznać od razu po twarzy, że nie jesteś żebraczka!
—   Pewien mały chłopiec dał mi raz sześć pensów jałmużny —  rzekła Sara z urywanym, mimowolnym śmiechem.   —   Tu mam tę monetę. — Pociągnęła za cienką wstążeczkę zawieszoną na szyi. — Nie dałby mi swojej gwiazdkowej monetki, gdybym nie wyglądała tak, jakby mi jej było potrzeba.
Rzecz szczególna, widok sześciopensowej monetki przywrócił dziewczynkom humor. Roześmiały się cicho, chociaż obie miały przy tym łzy w oczach.
---------- 163 -----------
—   Co to był 2a chłopiec? — spytała Ermengarda z taką miną, jak gdyby nie chodziło o zwykłą srebrną szóstkę.
—   Uroczy malec, który wybierał się właśnie na zabawę  — odparła Sara. — To jeden z Wielkiej Rodziny, ten 2 mocnymi
óżk tii — nazywam go Herbert Algernon. Pokój dziecinny w Vi zawalony był pewno upominkami i koszami pełnymi a mały domyślił się, że ja nie mam nic. Vrda drgnęła nagle. Ostatnie słowa Sary przypomnia-
v
 zawołała. — Jaka jestem głupia, żem wcześniej o
a!
spaniałym! — mówiła Ermengarda zachłystują.  — Właśnie dzisiaj moja najmilsza ciotka Pełno tam dobrych rzeczy. Nic jeszcze nie lam zmartwiona tymi książkami od papy. i z mięsem, ciastka z powidłami, bułeczki,  wino  porzeczkowe,  figi,  czekolada. >okoju, przyniosę to i zaraz wszystko

_nwiała się na nogach. Kiedy się słabnie z -. o jedzeniu może przyprawić o zawrót głowy. -v ramienia Ermengardy. yliz, że ci się uda? — zawołała.
—   Na pewno —  odrzekła Ermengarda. Pobiegła do drzwi, otworzyła je ostrożnie i nasłuchiwała. Potem wróciła do Sary. — Światła są zgaszone. Wszyscy śpią. Zakradnę się tak cichutko, że nikt nic nie usłyszy.
Perspektywa była tak oszałamiająca, że dziewczynki chwyciły się za ręce, a w oczach Sary zapaliły się nagle błyski.
—   Ermuniu! — powiedziała. — Bawmy się! Wyobraźmy sobie, że to uczta! I słuchaj, czy nie zaprosiłabyś więźnia z sąsiedniej celi?
—   Ależ tak, tak! Zapukajmy od razu w ścianę. Dozorca nie usłyszy.
164
Sara podeszła do ściany. Dobiegał spoza niej cichszy już płacz Rózi. Zapukała pięć razy.
—   To znaczy:„Przyjdź do mnie tajemniczym przejściem pod murem  —  wytłumaczyła.   —  Mam ci coś do zakomunikowania".
Odpowiedziało jej sześć szybkich uderzeń.
—   Już idzie — rzekła Sara.
W tej samej chwili drzwi facjatki otworzyły się i stanęła w nich Rózia. Oczy miała czerwone, czepek zjechał jej na bok i na widok Ermengardy zaczęła ocierać nerwowo twarz fartuchem.
—   Nie krępuj się mną, Róziu! — zawołała Ermengarda.
—   Ermengarda zaprosiła cię tutaj — powiedziała Sara — bo przyniesie zaraz całą pakę dobrych rzeczy.
Rózia z zachwytu podskoczyła tak gwałtownie, że czepek spadł jej zupełnie z głowy.
—   Do jedzenia, proszę panienki? — pytała. — Dobrych rzeczy do jedzenia?
—   Tak  —  odpowiedziała Sara  —  i będziemy się bawiły w ucztę.
—   I będziesz jadła tyle, ile zechcesz — wtrąciła Ermengarda. — Już idę.
Wybiegła na palcach z takim pośpiechem, że zgubiła po drodze swój czerwony szal i nawet tego nie zauważyła. Żadna zresztą z dziewczynek nie zwróciła na to uwagi. Rózia zbyt była wniebowzięta nagłym szczęściem, które miało ją spotkać.
—   Ojej, panienko! — powtarzała patrząc na Sarę z uwielbieniem. — Wiem, że to panienka poprosiła ją, żeby mi pozwoliła przyjść.
Ale dawne światło w oczach Sary płonęło coraz mocniej i zaczęło już przekształcać otaczający świat. Tutaj, na poddaszu, tego zimnego wieczora, po długich godzinach spędzonych na mokrych ulicach, po spotkaniu z wynędzniałą dziewczynką, którą wciąż jeszcze miała przed oczami, to proste w istocie swej zdarzenie urastało do rozmiarów zrządzenia dobrej wróżki.
----------165 -----------
V
Odetchnęła głęboko.
— Kiedy zdaje mi się, że jest już najgorzej, coś się jednak zawsze zdarza! — zawołała. — To są takie czary. Gdybym tyl-k    Mogła zawsze o tym pamiętać.
ząsnęła przyjaźnie Rózię za ramię.
He, nie! Nie płacz!  — powiedziała.  —  Musimy szybko stołu
Nć do stołu, panienko? — powtórzyła Rózia rozglą->koju. — Ale czym? rzała się po facjatce. He, możliwości mamy niewielkie  —  przyznała
egła coś. Był to czerwony szal Ermengar-, Skoczyła po niego czym prędzej. rołała.   —   Wiem, że Ermengarda nie 'zie z tego taka piękna serweta.
V stół i okryły go szalem.  Kolor , i wesoły. Pokój od razu nabrał in-
j   ładnie z czerwonym dywanem na podło-ara. — Musimy wyobrazić sobie, że mamy taki
,c) ogarnęły nagie deski szybkim spojrzeniem zachwy-^erwony dywan już tu leżał.
—   Jaki jest miękki i puszysty! — powiedziała śmiejąc się cichutko.
Rózia wiedziała, co oznacza ten śmiech, toteż podniosła nogę i opuściła ją delikatnie, jak gdyby czuła coś pod stopą.
—   Tak jest, panienko — odparła wpatrując się w Sarę z powagą i zachwytem. Była zawsze poważna.
—   Co teraz? —  spytała Sara. Zatrzymała się na środku pokoju i zasłoniła oczy rękami.  — Jeżeli zastanowię się i chwilę poczekam, coś mi przyjdzie... — dodała cicho, wyczekująco. — Czary mi podpowiedzą.
Mawiała czasem, że myśli czekają ,,na zewnątrz", aż je ludzie
166
przywołają. Rózia widywała już nieraz, jak Sara stoi tak i czeka, wiedziała też, że za chwilę odsłoni ożywioną, roześmianą twarz.
Za chwilę tak się stało.
—   Mam!  —  zawołała Sara.  —  Już wiem! Muszę poszukać czegoś w starym kufrze, który miałam, kiedy byłam księżniczką.
Podbiegła do kąta i uklękła przy kufrze. Ustawiono go na poddaszu nie dla jej wygody, lecz dlatego, że gdzie indziej nie było dla niego miejsca. Sara wiedziała, że coś w nim z pewnością znajdzie. Czary zawsze sprawiały, że coś się znajdowało.
W kąciku leżała paczuszka tak niepozorna, że nikt nie zwrócił na nią uwagi, gdy zaś ona sama ją znalazła, zachowała ją jako pamiątkę. Były to małe chusteczki do nosa. Chwyciła je radośnie i podbiegła do stołu. Zaczęła układać je na czerwonej serwecie, nadając im rozmaity kształt.
—   To są talerze  —  mówiła.  —  Szczerozłota zastawa. A to znowu pięknie haftowane serwetki. Wyhaftowały je zakonnice w klasztorach hiszpańskich.
—   Naprawdę, panienko?  —  szepnęła Rózia, uskrzydlona tą informacją.
—   Musimy to sobie wyobrazić  —  wyjaśniła Sara.   —  Jeżeli się postarasz, to je zobaczysz.
—   Tak jest, panienko — zgodziła się potulnie Rózia, a gdy Sara powróciła do kufra, zaczęła dokładać starań, żeby osiągnąć upragniony cel.
Sara odwróciła się nagle i ujrzała, że Rózia stoi przy stole, oczy ma zamknięte, a przy tym zaciska pięści i wykrzywia twarz w sposób bardzo dziwny. Można by sądzić, że dziewczynka stara się dźwignąć jakiś bardzo wielki ciężar.
—   Co się stało, Róziu? — zawołała Sara. — Co ty robisz? Rózia drgnęła i otworzyła oczy.
—   Wyobrażam   sobie,   panienko    —    odpowiedziała   trochę speszona.  — Chciałam zobaczyć to wszystko, jak panienka widzi. Już prawie zobaczyłam — dodała z uśmiechem pełnym nadziei. — Ale to bardzo trudne.
167
¦
—   Możliwe, jeżeli się nie jest przyzwyczajonym  —  odparła życzliwie Sara — ale nie masz pojęcia, jakie to łatwe, jeżeli się w tym często wprawiać. Wiesz, lepiej  się z początku tak nie wysilaj. To ci z czasem samo przyjdzie. Opowiem ci na razie, jak tu jest. Patrz.
Trzymała w ręku stary letni kapelusz, który wyszperała na dnie kufra. Główka ozdobiona była wianuszkiem kwiatów. Sara zerwała wianek.
—   To są girlandy dla ozdobienia uczty — oświadczyła uroczyście.  — Napełnią powietrze upojną wonią. Daj ten dzbanek z umywalni. I weź też mydelniczkę, ustawimy ją na środku.
Tta  podała jej te przedmioty ruchem pełnym szacunku. ~T co one się teraz zamienią?  —  zapytała.  —  Ktoś po-*e to fajans, ale ja wiem już, że nie.
v  kryształowy flakon   —   objaśniła  Sara  oplatając
imi wyjętymi z wianka.  — A to — pochylając
^flniczką i napełniając ją różyczkami  —  jest
inkrustowany drogimi kamieniami. — Do-
fo fajansu, a na ustach jej błąkał się u-
vyglądała jak istota pogrążona w pię-
:epnęła Rózia.
N*j żeby zrobić małe talerzyki Wołała biegnąc znów do kuf-yCoś tam widziałam. X, owinięty w czerwoną i białą bi-<mgnieniu oka zrobiono małe talerzy-„eniu z pozostałymi kwiatami użyto na ^a.  Zaiste, tylko czary mogły sprawić, że /. się czymś innym niż starym stołem przykryta szalem i zastawionym rupieciami z kufra nie od lat.  Ale  Sara odstąpiła o krok i patrzała na /ćło widząc istne cuda,  a Rózia po chwili milczącej iplacji zapytała tłumiąc oddech: Czy to... czy to jeszcze Bastylia... czy już co innego?
 168
—   Ależ zupełnie co innego — odparła Sara. — To sala bankietowa.
—   O raju, panienko! Sala blankietowa!
—   Bankietowa. Wielka komnata, w której wydaje się uczty. Ma sklepiony sufit, galerię dla minstrelów, wielki kominek pełen płonących polan dębowych i oświetlona jest woskowymi świecami osadzonymi w kinkietach na ścianach.
—   O raju, panno Saro! — jęknęła znów zachwycona Rózia.
W tej chwili otworzyły się drzwi i weszła Ermengarda uginając się pod ciężarem wielkiego kosza. Stanęła jak wryta i wydała okrzyk radości. Po wilgotnych ciemnościach schodów niespodziewany widok stołu pięknie udrapowanego czerwienią, ozdobionego kwieciem i białymi serwetkami oszołomił ją zupełnie.
—   Och,   Saro!   —   zawołała.   —   Jesteś  najwspanialszą dziewczyną, jaką w życiu widziałam!
—   Ładnie, prawda? — odparła Sara.  —  To wszystko jest z mojego starego kufra. Zwróciłam się o pomoc do czarów i to one kazały mi tam zajrzeć.
—   Ale niech panienka poczeka, aż panna Sara powie, co to jest! — wtrąciła Rózia. — To nie są po prostu... Ojej, panienko, niech panienka sama opowie — odwołała się błagalnie do Sary.
Sara opowiedziała więc raz jeszcze i z pomocą swoich czarów sprawiła, że Ermengarda prawie że widziała to wszystko: złotą zastawę, głownie płonące na kominku, świece migocące w kinkietach. Gdy następnie wyjęto z koszyka smakołyki — lukrowany tort, owoce, cukierki i wino — uczta przedstawiała się rzeczywiście imponująco.
—   Zupełnie jak prawdziwy bal! — wołała Ermengarda.
—   Zupełnie jak królewski stół! — wzdychała Rózia. Ermengardzie zaświtała naraz cudowna myśl.
—   Słuchaj, Saro — powiedziała — bawmy się teraz, że jesteś księżniczką i że to królewska uczta.
—   Ależ to ty wydajesz ucztę  —  zaoponowała Sara.   —   Ty musisz być księżniczką, a my będziemy twoimi damami dworu.
----------- 169-----------
—   Nie, nie, ja nie mogę —  broniła się Ermengarda.  — Jestem za gruba, a poza tym nie potrafię. Ty będziesz księżniczką.
—   No cóż, jeżeli tak chcesz, to dobrze — zgodziła się Sara. Ale nagle wpadła na nowy pomysł i pobiegła do zardzewiałego kominka.
—   Tu jest moc papieru i śmieci!   —  zawołała.   —  Jeżeli to podpalimy, będziemy miały przez parę minut wrażenie, że na kominku rzeczywiście płonie ogień.
Zapaliła  zapałkę  i  z  papierzysk  buchnęły  jasne  płomienie, które oświetliły cały pokój.
—   Zanim to zgaśnie  —   rzekła Sara  —  zapomnijmy, że to nie jest prawdziwy ogień.
Stał" oświetlona tańczącymi odblaskami i uśmiechała się.
—           'ada, jakby na kominku paliło się rzeczywiście, prawda?                 '•'tała. — A teraz zaczniemy ucztę.
°m zaprosiła Ermengardę i Rózię do stołu. Okowicie we władzy marzenia.
"   —   rzekła   —   zasiądźcie przy stole
mość, mój  ojciec,  który wyje-
bym pod jego nieobecność
¦» w kierunku kąta poko-
; skrzypkami i fago-
/¦zyła na stronie Er-
/instrele.  Wyobraźmy
/                                             /minstrelów.  Teraz za-
ńo kawałku tortu — żadna
/tóystkie trzy zerwały się na
ia drzwi, nasłuchując w napię-
/
,         /schodach. Nie było co do tego izda z nich poznała gniewny krok i Api koniec świata. a  — wyjąkała Rózia upuszczając swój
—  To p. tort na podłoga
—   Tak — powiedziała Sara, a oczy jej stały się ogromne w drobnej, białej twarzy. — Panna Minchin nas wykryła.
Panna Minchin pchnęła gwałtownie drzwi otwierając je na oścież. Była również blada, ale z wściekłości. Przenosiła spojrzenie z przerażonych twarzyczek na zastawiony stół, z zastawionego stołu na ostatnie błyski papieru dopalającego się na kominku. — Podejrzewałam, że coś podobnego się dzieje — zawołała — ale nie wyobrażałam sobie nigdy takiej czelności! Lawinia mówiła prawdę.
Dziewczynki zrozumiały więc, że to Lawinia wykryła w jakiś sposób ich tajemnicę i zdradziła je przed przełożoną. Panna Minchin podeszła szybko do Rózi i po raz drugi tego wieczora zaczęła ją bić po twarzy.
—   Zuchwała dziewczyno! — wołała.  — Jutro rano opuścisz mój dom!
Sara stała bez ruchu, tylko oczy jej stawały się coraz większe, a twarz coraz bledsza.
Ermengarda wy buchnęła łzami.
—   Niech pani jej nie wypędza! — szlochała. — Moja ciotka przysłała mi ten koszyk. Urządziłyśmy tylko małe przyjęcie.
—   Widzę to — stwierdziła sarkastycznie panna Minchin.  — A księżniczka Sara zajmuje honorowe miejsce. — Zwróciła się gwałtownie do Sary. — To twoje sprawki, wiem! — wrzasnęła. — Ermengardzie nigdy coś podobnego nie przyszłoby do głowy. I toś ty na pewno ozdobiła stół tymi śmieciami.  —  Spojrzała znów na Rózię i tupnęła nogą. — Idź do siebie! — rozkazała i Rózia wymknęła się z twarzą zasłoniętą fartuchem. Ramiona jej wstrząsało tłumione łkanie.
Teraz znów przyszła kolej na Sarę.
—   Tobą zajmę się jutro.  Nie dostaniesz ani śniadania, ani obiadu, ani kolacji!
—   Dziś też nie dostałam obiadu ani kolacji, proszę pani — rzekła Sara głosem, który brzmiał bardzo słabo.
—   Tym lepiej.  Zapamiętasz sobie tę nauczkę. Nie stój  jak kloc. Włóż to wszystko z powrotem do koszyka.
170
Sama zaczęła chować słodycze ze stołu do koszyka. Wzrok jej padł przy tym na nowe książki Ermengardy.
—   A ty! — napadła od razu na Ermengardę. — Przyniosłaś swoje nowe piękne książki na to brudne poddasze. Zabierz je i marsz do łóżka! Jutro przez cały dzień nie wyjdziesz ze swojego pokoju, a ja napiszę do twojego ojca. Co by on powiedział, gdyby się dowiedział, gdzie przesiadujesz wieczorami?
Coś w poważnym, uporczywym wzroku Sary sprawiło w tej chwili, że przełożona zaatakowała ją gniewnie.
—   O czym myślisz?  —  zapytała.   —  Dlaczego tak na mnie patrzysz?
—   Zastanawiałam się nad czymś —  odpowiedziała Sara tak samo jak owego pamiętnego dnia w klasie.
—   Nad czym się zastanawiałaś?
Scena była bardzo podobna do sceny w klasie. Ton Sary nie ¦^chwały, lecz spokojny i smutny.
mawiałam się — powiedziała cicho — co by powie-cdyby się dowiedział, gdzie przesiaduję wie-
 jak wówczas straciła do resz-iła do Sary i chwyciła ją za ra-
/iewczyno!   —   zawołała.   —   Jak
/
k zmiotła resztki uczty do koszyka, /ardzie   do   rąk   i   popchnęła   ją   ku
/ /
,ebyś  się  mogła  zastanawiać  bez  prze-f— Idź w tej chwili do łóżka. /a. sobą i za biedną, wystraszoną Ermen-
 /
i
ma.
rze,
istatnie iskry zagasły na kominku, pozostaję czarnego popiołu; stół był nagi, złote tale-Aaftowane  serwetki i  girlandy zamieniły  się z
powrotem w stare chusteczki do nosa, skrawki czerwono-białej bibułki i spłowiałe sztuczne kwiaty rozrzucone po podłodze, minstrele pierzchnęli z galerii, skrzypki i fagoty umilkły.
Emilka siedziała na podłodze oparta plecami o ścianę i patrzała przed siebie. Sara dostrzegła ją, podeszła i podniosła drżącymi rękami.
—   Nie ma już uczty, Emilko  —  powiedziała.   —  I nie ma księżniczki. Zostali tylko więźniowie Bastylii.
Usiadła i zasłoniła twarz rękami.
Nie wiem, co by się stało, gdyby nie ukryła twarzy i gdyby w tej właśnie chwili spojrzała przypadkiem w okno — być może rozdział ten miałby zupełnie inne zakończenie. Gdyby bowiem spojrzała w okno, bez wątpienia zdumiałoby ją to, co by tam ujrzała — przyciśniętą do szyby twarz, tę samą, co zaglądała tu przedtem, kiedy Sara rozmawiała z Ermengardą.
Ale Sara nie spojrzała w górę. Siedziała przez dłuższą chwilę, kryjąc głowę w ramionach. Zawsze siadywała w ten sposób, kiedy usiłowała znieść mężnie jakąś przykrość. Potem wstała i wolno podeszła do łóżka.
—   Nie mogę już nic sobie wyobrazić,  dopóki czuwam   — rzekła. — Wszelkie usiłowania na nic się nie zdadzą. Ale jeżeli zasnę, może sen zrobi to za mnie.
Poczuła się nagle bardzo zmęczona — być może z głodu — i usiadła na brzegu łóżka zupełnie bez sił.
—   Przypuśćmy, że na kominku pali się śliczny ogień z mnóstwem   małych,   tańczących   płomyków   —   mówiła   cicho.   — Przypuśćmy, że przed kominkiem stoi wygodny fotel, a trochę dalej mały stolik z gorącą... z gorącą kolacją. I przypuśćmy... —   dodała naciągając cienki koc   —   przypuśćmy, że to łóżko jest bardzo miękkie, z ciepłą kołdrą i wielkimi, puchowymi poduszkami. Przypuśćmy... przypuśćmy...
Znużenie podziałało w końcu na Sarę dobroczynnie, zamknęła bowiem oczy i zapadła w mocny sen.
Nie wiedziała, jak długo spała. Była wszakże tak zmęczona, że spała mocno i głęboko — tak mocno i głęboko, iż nie zbu-
 172
173
dziłyby jej żadne dźwięki, nawet piski i szamotanie się całej rodziny Melchizedecha, gdyby wszyscy jego synowie i córki zechcieli wyjść z nory, aby bawić się, bić i dokazywać.
Obudziła się nagle, nie zdając sobie sprawy z tego, co ją właściwie wyrwało ze snu. W rzeczywistości zaś obudziło ją głośne stuknięcie okna. Zatrzasnęło się ono potem, jak zwinna, biała postać wymknęła się przez nie i przycupnęła obok na dachu — dość blisko, aby widzieć, co dzieje się na poddaszu, lecz nie dość blisko, aby można ją było dostrzec.
Sara nie od razu otworzyła oczy. Była jeszcze zbyt senna i — rzecz dziwna - czuła, że jest jej ciepło i przyjemnie. Tak ciepło i przyjemnie, że nie wierzyła, iż naprawdę nie śpi. Tylko w cudownych snach bywało jej tak miło i ciepło.
-   Taki śliczny sen! — szepnęła. - Tak mi dobrze. Nie chcę
•^ Czuła wyraźnie na sobie ciepłą, mięk--Wknęła czegoś, co do złu-i budzić, musi leżeć irocze złudzenie trwa
otwierała oczu, Coś działo się w pokoju, /cego na kominku, żalem. — Nic na to nie
 /
 /vczas uśmiechnęła się ra-
aj nie widziała na podda-/yć.
 /szepnęła, ośmielona dostali rozejrzeć dokoła.   —  To
 /o gdyby nie spała, wszystko to byłoby po prostu                      /
Dziwicie się, czemu była taka 'pewna, że nie ocknęła się jeszcze ze snu? A więc oto, co zobaczyła. Wielki ogień płonął na
kominku, nad nim na kołku syczący i śpiewający mosiężny im-bryk, gruby, czerwony dywan na podłodze, przed kominkiem składany fotel, na nim poduszki, obok składany stolik, również rozstawiony, przykryty białym obrusem, a na nim kilka małych, przykrytych półmiseczków, filiżanka, spodek, czajnik do herbaty, na łóżku puchowa kołdra kryta jedwabiem, ciepłe koce i bielutkie prześcieradła, na poręczy łóżka pikowany, jedwabny szlafrok, przy łóżku para ciepłych pantofli rannych i kilka książek. Pokój zmienił się jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej — zalany był ponadto miękkim światłem, na stole bowiem stała duża lampa z różowym abażurem. Usiadła na łóżku. Oddychała szybko i z trudem.
—   To... to nie znika — wyjąkała. — Och, nigdy jeszcze nie miałam takiego snu.
Przez dłuższą chwilę nie ważyła się poruszyć, wreszcie jednak odrzuciła kołdrę i z uśmiechem zachwytu opuściła nogi na podłogę.
—   Śni mi się, że wstaję z łóżka — usłyszała własny głos. — Śni mi się, że to jawa! Śni mi się, że czuję to wszystko naprawdę. To jakieś czary... Albo ja jestem zaczarowana. Zdaje mi się tylko, że to widzę.  — Słowa padały z jej ust coraz szybciej. — Gdyby tylko mogło mi się dłużej zdawać!  — zawołała.  — Jak najdłużej! Jak najdłużej!
Stała, dysząc ciężko, jeszcze chwilę, a potem znowu zawołała:
—   O, to nieprawda! To nie może być prawda! Ale jakie się wszystko wydaje prawdziwe.
Podbiegła do kominka, uklękła przed nim, wyciągnęła do niego ręce — tak blisko, że musiała cofnąć się przed żarem buchającym z płonących głowni.
—   Gdyby mi się śniło, ogień nie byłby taki gorący...
Zerwała się, dotknęła stołu, półmiseczków, dywanu, podbiegła do łóżka i dotknęła kołdry i prześcieradeł. Wzięła do ręki ciepły, pikowany szlafroczek i nagłym ruchem przycisnęła go do piersi i do policzka.

—   Jest ciepły! Jest miękki! — mówiła niemal szlochając.  — Jest prawdziwy. Musi być prawdziwy!
Zarzuciła go sobie na ramiona i wsunęła stopy w pantofle.
—   Pantofle też są naprawdę. To wszystko jest naprawdę! — zawołała. — Wcale mi się to nie śni!
Chwiejnym krokiem podeszła do książek i otworzyła tę, co leżała, na wierzchu. Na pierwszej stronie widniał jakiś napis — tylko kilka słów:
„Dziewczynce z poddasza od przyjaciela".
Kiedy przeczytała te słowa — rzecz dziwna — przywarła policzkiem do tej strony i wybuchnęła łzami.
—   Nie wiem,  kto to jest   —   powiedziała   —   ale ktoś lubi
' ł*"<~>ohę. Mam przyjaciela.
-'^neła się z pokoju, weszła do Rózi i
/  .        .
irając się wszakże nie czynić
tie i z twarzą noszącą jeszcze /posłaniu,  ujrzała przed  sobą /zerwonym, jedwabnym, piko-promieniała nieziemskim bla-/jaką ją  Rózia pamiętała,   stała
lodź prędzej, Róziu! /iowę. Wstała szybko i bez słowa
fa zamknęła za sobą cicho drzwi i /ciepłego, jasnego pokoju, między /w głowie i mąciło w oczach, prawdę! — zawołała. — Dotykałam prawiły to, kiedyśmy spały — czary,
—   io
wszystkiego, Róziu, cz;
które nie pozwalają nigdy, żeby stało się najgorsze!
176
ROZDZIAŁ XVI
Gość na poddaszu
Proszę sobie wyobrazić, jeżeli to w ogóle możliwe, jak dziewczynki spędziły resztę wieczoru. Jak pochylały się nad ogniem, który trzaskał i płonął wesoło na kominku. Jak zdjęły pokrywki z rynek i półmisków i znalazły doskonałą, gorącą, smakowitą zupę, która sama wystarczyłaby za posiłek, a ponadto kanapki, grzanki i bułeczki w dostatecznej ilości, aby obydwie mogły najeść się do syta. Kubek z umywalni posłużył Rózi za filiżankę do herbaty, tak zresztą wyśmienitej, że nie potrzeba było wyobrażać sobie, że jest czymkolwiek innym niż herbatą. Było im ciepło, czuły się najedzone i szczęśliwe, a Sara przekonawszy się ponad wszelką wątpliwość, iż cudowne to zdarzenie jest prawdą, oddała się bez reszty żywiołowej radości. Żyła od dawna wyobraźnią, toteż bez wielkiego trudu gotowa była uwierzyć w cud i po krótkim czasie przestać mu się nawet
dziwić.
— Nie znam nikogo, kto by mógł to zrobić — mówiła — ale widocznie ktoś taki istnieje. A teraz siedzimy przy ogniu... i... i to wszystko jest naprawdę! Kimkolwiek jest ta osoba — czy też osoby — mam przyjaciela, Róziu, ktoś jest moim przyjacielem.
Niepodobna wszakże zaprzeczyć, że siedząc tak przed kominkiem i zajadając pożywne, smaczne potrawy, odczuwały jednak dziwność i niezwykłość sytuacji i mimo uniesienia ra-
---------- 177-----------
dości  spoglądały od czasu do czasu na siebie z powątpiewaniem.
—   Jak panienka myśli — wyszeptała w pewnej chwili Rózia — czy to wszystko może zniknąć? Może lepiej się pośpieszmy?
Mówiąc to Rózia szybko wepchnęła do ust kanapkę. Jeżeli to miał być tylko sen, można było nie zważać zbytnio na dobre maniery.
—   Nie, nic nie zniknie — zapewniła ją Sara.  — Jem w tej
Tfc. We śnie nigdy nie można nic B za chwilę zje. Poza tym szczy-piyślnie dotknęłam rozżarzonego
Łńskie, senne rozleniwienie. Była iiistwa, siedziały więc przy ogniu fcm, aż Sara przyłapała się na tym, łóżko.
jeścieradeł, aby podzielić się nimi ąsiednim pokoiku było tej nocy lykolwiek zamarzyć jego właści-
zatrzymała się na progu i rozej-Iniem.
wszystkiego nie będzie, panienko  razie było dzisiaj i nigdy tej nocy
mc   ^r^—x                        Jl   wzrokiem   każdy   poszczególny
przedmiot, jak gdyby chcąc utrwalić go w pamięci. — Tam był ogień — dodała wskazując palcem — przed nim stał stolik, tu lampa z takim czerwonym abażurem, na panienki łóżku była jedwabna kapa, na podłodze gruby dywan i wszystko wyglądało bardzo pięknie. — Urwała na chwilę, po czym dodała kładąc sobie czule rękę na brzuszku: — I była zupa i kanapki, i bułeczki... były naprawdę!
Przekonana   wreszcie   tym   wspomnieniem   o   rzeczywistości niezwykłego zdarzenia, Rózia wyszła.
178
I   .1
Za sprawą tajemniczej agencji informacyjnej, która działa niezmiennie w szkołach i wśród służby, wszyscy wiedzieli już rano, że Sara Crewe jest w okropnej niełasce, że Ermengardę ukarano, a Rózię odprawiono by niezwłocznie jeszcze przed śniadaniem, gdyby nie trudność znalezienia z miejsca innej po-mywaczki. Służba wiedziała, że Rózia musiała zostać, bo pannie Minchin niełatwo byłoby znaleźć inną dziewczynę równie bezbronną i pokorną, by zechciała harować jak niewolnica za mizerne kilka szylingów tygodniowo. Starsze zaś wychowanki wiedziały, że panna Minchin nie wyrzuca  Sary ze względów
praktycznych.
—   Ona rośnie bardzo szybko i moc już umie — powiedziała Jessie do Lawinii  —  niedługo więc zostanie samodzielną nauczycielką, a panna Minchin doskonale wie, że Sara będzie musiała pracować za darmo.  To było bardzo brzydko, Lawinio, żeś opowiedziała pannie Minchin, jak ona umila sobie życie na tym strychu. Jakeś się o tym dowiedziała?
—   Wzięłam na spytki Lotkę. Takie z niej jeszcze dziecko, że nie  orientowała się wcale,  co  mi opowiada.  A nie było  nic brzydkiego w tym, że zawiadomiłam pannę Minchin. Uważałam to za swój obowiązek  —  stwierdziła pompatycznie Lawi-nia.  —  Sara ją oszukiwała. I to śmieszne, żeby nosiła się tak dumnie w tych łachmanach i żeby się wszyscy z nią tak cackali!
—   Co one robiły, kiedy panna Minchin je przyłapała?
—   Coś tam udawały, jak zwykle. Ermengarda zabrała na górę swój koszyk ze słodyczami, żeby poczęstować Sarę i Rózię. Nas nigdy nie częstuje. Oczywiście nie zależy mi na tym, ale to wulgarne  —  częstować służące na poddaszach. Dziwię się, że panna Minchin nie wyrzuciła  Sary z miejsca  —   nawet jeżeli chce zrobić z niej nauczycielkę.
—   A dokąd by Sara poszła, gdyby ją odprawiono? — zapytała z pewnym niepokojem Jessie.
—   Skąd mam wiedzieć? — burknęła Lawinia. — W każdym razie, kiedy dzisiaj wejdzie do klasy, będzie na pewno wygląda-
ła dość mizernie po tym, co się stało. Nie dostała wczoraj obiadu ani kolacji i dziś też ma nie dostać nic do jedzenia.
Jessie była raczej niemądra niż zła. Podniosła książkę gwałtownym ruchem.
— Mogę ci powiedzieć, że moim zdaniem to ohydne — oświadczyła. — Nie mają prawa jej głodzić.
Kiedy Sara weszła tego ranka do kuchni, kucharka i pokojówki spojrzały na nią spode łba, ale dziewczynka minęła je szybko. Zaspała trochę, a że Rózi zdarzyło się to samo, nie miały czasu zobaczyć sie nrzerl wić [em na dół.
szorowała pilnie rondel, ale piosneczkę. Podniosła na Sasie obudziłam, panienko — wdziwy, jak wczoraj wieczora. — Wszystko jest na mie-zimnych resztek wczoraj sze-
śniona Rózia i pochyliła się /                                                    reszła właśnie kucharka.
, dnia spodziewała się, że Sa-śnie. Sara zawsze stanowiła e reprymendy nigdy nie po-też wystraszonej miny. Kie-hała grzecznie i poważnie;
,   ..;___v„.i« uuuai ową pracę lub obywała się
bez posiłków, nie skarżąc się i nie okazując niezadowolenia. Sam fakt, że nigdy nie odpowiadała niegrzecznie, wydawał się pannie Minchin swego rodzaju zuchwalstwem. Ale po wczorajszej głodówce, po gwałtownej scenie, która nastąpiła potem wieczorem, a także mając w perspektywie nową całodzienną głodówkę, dziewczynka musiała się chyba załamać. Byłoby to zaiste nader dziwne, gdyby nie zeszła na dół blada, z oczyma zaczerwienionymi od płaczu i nieszczęśliwą, pokorną miną.
Panna Minchin ujrzała Sarę po raz pierwszy tego ranka, kiedy ta weszła do klasy, aby przepytać młodsze uczennice z lekcji francuskiego. Weszła sprężystym krokiem, z rumieńcem na policzkach i lekkim uśmiechem czającym się w kącikach ust. Panna Minchin nigdy w życiu jeszcze nie była tak zdumiona. Był to dla niej prawdziwy wstrząs. Czy ta dziewczyna jest ze stali? Co to wszystko może znaczyć? Zawołała ją od razu do swego stolika.
—   Wryglądasz tak, jak gdybyś nie zdawała sobie sprawy z tego, że jesteś ukarana — rzekła. — Czyżbyś była do tego stopnia nieczuła i zatwardziała?
Rzecz polegała na tym, że jeśli młoda dziewczyna — lub nawet osoba dorosła — jest najedzona i wyspana, jeśli zasnęła wśród czarownej bajki i po obudzeniu przekonała się, że bajka ta jest rzeczywistością, to nie może czuć się nieszczęśliwa ani nawet na nieszczęśliwą wyglądać, nie może też mimo największych wysiłków zgasić błysku radości w oczach. Panna Minchin oniemiała wprost na widok promiennych oczu Sary, gdy ta podniosła je i odpowiedziała tonem pełnym szacunku:
—   Najmocniej panią przepraszam. Wiem, że zostałam uka-
rana.
—   Bądź łaskawa nie zapominać o tym i nie miej takiej miny, jak gdyby cię spotkał nagle wielki los. To zuchwalstwo. I pamiętaj, że nie dostaniesz dzisiaj jeść.
—   Tak jest, proszę pani  —  odrzekła Sara, gdy jednak się odwróciła, serce jej uderzyło mocniej na wspomnienie wczorajszego dnia. „Gdyby czary nie uratowały mnie w samą porę — pomyślała — jakie to wszystko byłoby potworne!"
—   Ona nie może być bardzo głodna — szepnęła Lawinia. — Spójrz tylko na nią. Może wyobraża sobie, że zjadła wspaniałe śniadanie — dodała ze złośliwym uśmiechem.
—   Jest niepodobna do innych ludzi — odparła Jessie obserwując Sarę otoczoną małymi dziewczynkami.  —  Czasami trochę się jej boję.
—   Śmieszne! — rzuciła Lawinia.
180
181
Twarz Sary przez cały dzień nie straciła promiennego wyrazu, a policzki rumieńców. Służące zerkały na nią ze zdziwieniem i szeptały coś między sobą, niebieskie zaś oczka panny Amelii stały się zupełnie okrągłe ze zdumienia. Nie rozumiała, co może oznaczać taki wyraz radości, gdy dziewczynka ściągnęła na siebie gniew groźnej przełożonej. Ale Sara zawsze była uparta.  Prawdnnnrlnbnie postanowiła zacisnąć zęby i wy-
yślawszy sobie dokładnie całą sprawę, ¦cu — wszystkie cuda, które ją spotka-ida, być trzymane w najściślejszej taje-hchin przyszło do głowy znowu' wdra-rsiko oczywiście wyszłoby na jaw. Ale lobne, przynajmniej przez jakiś czas, pźmie jakieś podejrzenia. Ermengarda
i ością pilnie strzeżone, nie ośmielą się z łóżek. Ermengardzie zresztą moż-rię, gdyż ona na pewno nie zdradzi 'kona znów jakichś odkryć, można ją :kretu. Być może zresztą, czary same :uda w ukryciu, zy — powtarzała sobie Sara przez ca-zdarzy, gdzieś na świecie istnieje do-oim przyjacielem — moim przyjacielem. Jeżeli nawet nie dowiem się, kto to, jeżeli nawet nie zdołam mu podziękować, nigdy już nie będę się czuła zupełnie samotna. O, czary były dla mnie dobre!"
Pogoda tego dnia była — o ile to możliwe — gorsza jeszcze niż dnia poprzedniego. Było też więcej sprawunków do załatwienia, kucharka, jeszcze bardziej rozdrażniona, wiedząc, że Sara jest w niełasce, traktowała ją jeszcze brutalniej niż zazwyczaj. Ale czyż to wszystko mogło dotknąć kogoś, kto miał po swej stronie czary! Wczorajsza pożywna kolacja dodała Sarze sił, dziewczynka wiedziała, że czeka ją miękkie i ciepłe łóżko, i chociaż oczywiście przed wieczorem zaczął jej dokuczać głód,
182
czuła, że wytrzyma go bez trudu do następnego ranka, kiedy z pewnością dostanie znowu jeść. Było już wcale późno, gdy pozwolono jej wreszcie pójść na górę. Kazano jej iść do klasy i uczyć się do dziesiątej, a praca tak ją zainteresowała, że przesiedziała nad książkami nawet nieco dłużej.
Musimy Wyznać, że kiedy dotarła do szczytu schodów i stanęła przed drzwiami na facjatkę, serce jej biło dość szybko.
— Oczywiście, bardzo być może, że wszystko już zabrano — szepnęła starając się być dzielna. — Być może, pożyczono mi tylko te rzeczy na tę jedną okropną noc. Ale pożyczono m i — rniałam je. Były rzeczywiście.
Otworzyła drzwi i weszła do pokoju. Znalazłszy się wewnątrz, stłumiła okrzyk podziwu, zamknęła drzwi i oparła się o nie, rozglądając się wokoło.
Czary były znowu. Były niewątpliwie i dokonały nawet więcej niż wczoraj. Ogień na kominku buzował weselej niż kiedykolwiek. Na facjatce przybyło sporo nowych przedmiotów, które tak zmieniły wygląd pokoju, że gdyby Sara nie przestała już wątpić o prawdziwości tych niezwykłych zdarzeń, toby na pewno przetarła oczy. Na niskim stoliku stała znów kolacja — tym razem 1 filiżankami i talerzami zarówno dla Sary, jak i dla Rózi; gzyms nad kominkiem pokrywała kolorowa, ciężka, haftowana materia, na niej zaś ustawiono różne ozdoby. Wszystko, co w pokoju było nagiego i brzydkiego, a co dało się przysłonić draperiami, zostało ukryte i upiększone. Jakieś egzotyczne, bartne tkaniny przypięto do ścian ostrymi gwoździkami — tak ostrymi, że można było wcisnąć je do drzewa i tynku bez użycia młotka. Na ścianach rozpięto również wspaniałe wachlarze, przybyły ponadto wielkie poduszki, dość duże, aby można był0 używać ich do siedzenia. Drewnianą skrzynię przykryto makatą i na niej także ułożono poduszki, wyglądała więc teraz jak kanapa.
Sara odeszła wolno od drzwi, usiadła i patrzała bez końca. —   To zupełnie jak w bajce — powiedziała wreszcie.  — Nie ma najmniejszej różnicy. Czuję się tak, jak gdybym mogła wy-
---------- 183 -----------
powiedzieć każde życzenie — zażądać diamentów lub worków -fV" .zjawiłoby się natychmiast! Nie byłoby to / tego, co już się stało. Czy to moje podda-|mą zziębniętą, obdartą Sarą? Pomyśleć tyl-coś wyobrażałam i pragnęłam, żeby wróżki iawsze marzyłam o tym, żeby zobaczyć, jak kr rzeczywistość. A teraz żyję w bajce. Mam /mogłabym  być wróżką i zamieniać przed-pechcę.
w ścianę po więźnia sąsiedniej celi. Imał nie upadła bezwładnie na podłogę. Przez kapać tchu.
/raju, panienko!  — jęczała zupełnie tak samo
my walni.
/powiedziała Sara.
/ Rózia siedziała na poduszce przed kominkiem
pasnej filiżanki.
lsaau^,___Ł •    / łóżka Sara przekonała się, że ma nowy, gruby
materac i wielkie puchowe poduszki. Dawny jej materac i poduszkę przeniesiono na wyrko Rózi, która po tych zmianach została wyposażona jak nigdy jeszcze w życiu.
—   Skąd się to wszystko bierze?   —   wybuchnęła w pewnej chwili. — Raju! Kto to wszystko robi, panienko?
—   Nie pytajmy o to nawet — rzekła Sara. — Gdyby nie to, że tak bardzo chcę za wszystko podziękować, wolałabym nawet nie wiedzieć. Tak jest jeszcze piękniej.
Od tego czasu życie stawało się z dnia na dzień coraz cudowniej sze. Bajka trwała. Niemal co dzień przybywało coś nowego. Gdy Sara otwierała wieczorem drzwi, dostrzegała za każdym razem jakieś nowe udogodnienie lub ozdobę, aż facjat-ka w krótkim czasie stała się prześlicznym zakątkiem, pełnym przeróżnych egzotycznych i zbytkownych przedmiotów. Brzydkie ściany znikły zupełnie pod draperiami i obrazami, pojawiły się inne, jeszcze pomysłowsze składane mebelki, nad kanapą za-
----------- 184-----------
wisła półka pełna książek, słowem — zdawało się, że nic już nie pozostaje do życzenia. Kiedy Sara schodziła z rana na dół, na stoliku zostawały resztki kolacji, gdy zaś wracała wieczorem na poddasze, już ich nie było, a na ich miejscu zastawała świeży i smaczny posiłek. Panna Minchin była równie surowa i przykra jak zawsze, panna Amelia równie kwaśna, służące równie ordynarne i niegrzeczne. Sarę wysyłano na miasto w każdą pogodę, łajano ją i wysługiwano się nią, nie wolno jej było zamienić dwóch słów z Ermengardą i Lotką, Lawinia wyśmiewała się z jej coraz bardziej zniszczonego ubrania, inne zaś dziewczynki przyglądały się jej z zaciekawieniem, kiedy wchodziła do klasy. Ale cóż to miało za znaczenie, skoro przeżywała na jawie czarodziejską opowieść! Rzeczywistość była bardziej romantyczna i zachwycająca od wszystkiego, co dziewczynka wymyśliła sobie kiedykolwiek, aby ukoić zbolałe serce i ratować się przed rozpaczą. Czasami więc, kiedy ją łajano, powstrzymywała z trudem uśmiech.
„Gdybyście tylko wiedzieli! — powtarzała sobie w duchu. — Gdybyście tylko wiedzieli!"
Dobrobyt, wygody i tajone szczęście sprawiały, że nabierała stopniowo sił, poza tym wiedziała teraz zawsze, że wieczorem czeka na nią uroczy pokoik. Jeżeli wracała z miasta do domu przemoknięta, znużona i głodna, wiedziała, że wkrótce, skoro tylko wejdzie na górę, ogrzeje się i naje do syta. W najcięższe dni pocieszała się błogą myślą o tym, co ujrzy, kiedy otworzy drzwi facjatki, i starała się zgadnąć, jakie nowe niespodzianki tam na nią czekają. W niedługim czasie zaczęła się wyraźnie poprawiać. Policzki jej zabarwiły się rumieńcem, oczy nie wydawały się już zbyt wielkie w stosunku do twarzy.
—   Sara Crewe wygląda zdumiewająco dobrze — niezadowolonym tonem zauważyła panna Minchin w rozmowie z siostrą.
—   To  prawda   —   odparła  biedna,  niemądra  panna   Amelia.   —   Stanowczo przytyła. Bo wyglądała już jak zagłodzona
wrona.
185
iihhbh
n    11    i    ¦ H
H    II       
I    II    I    H B
¦I
Ul
—  7'     łzona!   —   zawołała  gniewnie  panna  Minchin.   — N;                yiego powodu, żeby miała sprawiać wrażenie za-
Wsze miała pod dostatkiem jedzenia! .    k... n-naturalnie — zgodziła się skwapliwie pan-
c z przerażeniem, że znów powiedziała nie to,

bardzo obserwować coś podobnego u dzie- — oświadczyła mglisto panna Minchin. ^wicie?   —   odważyła   się   zapytać   panna
Vwać zuchwalstwem   —   odparła panna
ą, zdawała sobie bowiem sprawę, że
Vaniu Sary, nie ma nic wspólnego z
Vniała znaleźć właściwego określe-
Vnka załamałaby się moralnie i fi-
rod wpływem zmian, jakie zaszły w
zachowuje   się   tak   dumnie,   jakby   była
pamiętasz — wtrąciła nierozważnie panna Amelia — _i powiedziała wtedy w klasie? O tym, co byś zrobiła, gdybyś się dowiedziała, że ona...
—  Nie, nie przypominam  sobie   —   przerwała panna Minchin. — Nie pleć głupstw.
Ale oczywiście pamiętała doskonale.
Zgodnie z naturalnym biegiem rzeczy Rózia również poprawiła się i nie miała już teraz tak wylęknionej miny. Stało się to samo przez się. Rózia także brała udział w czarodziejskiej bajce. Miała dwa materace, dwie poduszki, co wieczór gorącą kolację i miejsce przy kominku. Bastylia znikła, więźniowie przestali istnieć. Dwie spokojne, wesołe dziewczynki siadywały w atmosferze szczęścia i uroku. Sara niekiedy czytała jej na głos wyjątki książek, czasami odrabiała lekcje, czasem siedziała, patrzyła w ogień, usiłowała sobie wyobrazić, kim może być jej przyjaciel, i pragnęła móc zwierzyć mu się z uczuć przepełniających jej serce.
186
Potem zdarzył się nowy cud. Jakiś mężczyzna zawitał do drzwi domu panny Minchin i przyniósł kilka paczek. Na każdej z nich widniał adres wypisany wielkimi literami: Dla dziewczynki % facjatki po prawej stronie.
Sarze kazano akurat otworzyć drzwi, sama więc odebrała paczki, położyła dwie największe na stole w hałlu i patrzała na adres, gdy panna Minchin zeszła na dół.
—   Zanieś te paczki panience,  do  której   są adresowane   — nakazała surowo. — Nie stój i nie gap się na nie.
—   Adresowane są do mnie — odparła Sara spokojnie.
—   Do ciebie? — zawołała panna Minchin. — Co ty wygadujesz?
—   Nie wiem, skąd pochodzą — rzekła Sara — ale adresowane są do mnie. Ja sypiam na facjatce po prawej stronie, Rózia zajmuje facjatkę z lewej.
Panna Minchin zbliżyła się i oglądała paczki z żywym zainteresowaniem.
—   Co w nich jest? — zapytała.
—   Nie wiem.
—   Otwórz je — rozkazała panna Minchin.
Sara wykonała rozkaz. Gdy odwinięto papier, panna Minchin otworzyła oczy ze zdumienia. Paczki zawierały rozmaite części ubrania — buciki, pończochy, rękawiczki, ciepły, piękny płaszczyk. Nie zabrakło nawet ładnego kapelusika i parasolki. Wszystkie rzeczy były nowe i w bardzo dobrym gatunku, do kieszeni zaś płaszcza przypięta była kartka ze słowami: „Do noszenia na co dzień. W miarę potrzeby rzeczy będą zastępowane nowymi".
Panna Minchin nie posiadała się ze wzburzenia. Incydent ten nasunął jej osobliwe przypuszczenia. Czy to możliwe, aby koniec końców popełniła omyłkę? Być może ta opuszczona, zaniedbana dziewczynka ma jednak jakichś potężnych, choć ekscentrycznych przyjaciół — może jakichś nieznanych krewnych, którzy odnaleźli wreszcie jej miejsce pobytu i postanowili zatroszczyć się o nią w ten tajemniczy i niecodzienny sposób?
---------- 187-----------

je dziwactwa — zwłaszcza zamożni tórzy nie lubią-'mieć dzieci przy so-k woli być może czuwać nad sio-nik taki z pewnością jest chimerycz-:o miłe, gdyby się dowiedział prawionym  ubraniu,  skąpym jedzeniu i
 nieswojo i zerknęła spod oka na
tonem, jakiego nie użyła ani razu pjca —  ktoś jest dla ciebie bardzo ci te rzeczy i masz dostać nowe, liść, przebrać się i wyglądać przy-^z, możesz iść do klasy i odrabiać ij po sprawunki.
tdy Sara weszła do klasy, wszyst- oniemiały ze zdumienia.
—   Daję słowo!  — zawołała Jessie trącając łokciem Lawinie. — Spójrz no na księżniczkę,Sarę!
Lawinia spojrzała i oblała się szkarłatem.
Była to rzeczywiście księżniczka Sara. W każdym razie od owych czasów, kiedy była księżniczką, Sara nigdy tak nie wyglądała. Trudno było uwierzyć, że to ta sama Sara, którą widziały przed kilkoma godzinami na kuchennych schodach. Ubrana była w suknię tego rodzaju, jakich Lawinia dawniej zawsze jej zazdrościła — głębokiego, ciepłego koloru i pięknie skrojoną. Smukłe jej nogi wyglądały tak jak ongiś, kiedy Jessie je podziwiała, ciężkie zaś pukle włosów związane były z tyłu wstążką.
—   Może ktoś zapisał jej majątek —  szepnęła Jessie.  —  Zawsze myślałam, że jeszcze coś się przecież z nią zdarzy. Jest taka dziwna.
—   Może kopalnie diamentów znów ukazały się na horyzoncie — powiedziała zjadliwie Lawinia. — Nie gap się tak na nią, idiotko, sprawiasz jej tym przyjemność.
188
-   Saro -  rozległ się uroczysty, niski głps panny Minchin — proszę cię, usiądź tutaj.
I gdy wszystkie dziewczynki wytrzeszczały oczy trącały się łokciami i nie ukrywały wcale podniecenia, Sara zajęła dawne swe honorowe miejsce i pochyliła głowę nad książką
Wieczorem, kiedy wróciła do pokoju i zjacjła jU2 razem z Rózią kolację, Sara długo siedziała i wpatrywaja sję w Op-jeń.
-   Czy panienka coś układa?  -  zapytała cicho Rózia bojąc się jej przeszkodzić.
Gdy Sara siedziała w milczeniu i wpatrywała się w rozżarzone węgle, oznaczało to zwykle, że układa nowe opowiadanie. Tym razem jednak Sara potrząsnęła przecząco głową.
-   Nie -  odparła.  -  Zastanawiam się, Co powinnam zrobić.
Rózia tylko patrzała na nią z podziwem. Wszystko co robiła i mówiła Sara, budziło w niej zbożny podziw.
-   Myślę wciąż o moim przyjacielu — wyjaśnjła Sara. - Jeżeli chce pozostać nieznany,  byłoby to  natręctwem,  gdybym starała się dowiedzieć, kim jest. Ale tak bardzo bym chciała żeby wiedział, jak mu jestem wdzięczna... i jak SZCZęśliwą mnie uczynił. Dobry człowiek zawsze chętnie się dowiaduje o tym że kogoś uszczęśliwił. To ważniejsze dla niego niż podziękowanie. Chciałabym... chciałabym...
Urwała, bo wzrok jej padł w tej chwili na coś, co stało na stole w kącie. Było to coś, co znalazła w pokoju dopiero przed dwoma dniami — mały przybór do pisania z papierem listowym, kopertami, atramentem i piórami.
-   O, czemuż mi to wcześniej nie przyszło do głowy! — zawołała.
Wstała i przyniosła teczkę do kominka.
-   Mogę napisać do niego i zostawić list na stole — powiedziała wesoło.  — Wtedy osoba, która zabiera stąd rzeczy   zabierze także list. Nie będę go o.nic pytała. Ą jestem pewna, że nie będzie mi miał za złe, jeśli mu podziękuję.
Napisała więc następujący list:
----------189-----------
impertynencję, %e pis^ę do Pana ten list,
iny. Prosię mi wierzyć, nie chcę być na-
df(iękoM>ać Panu «(a to, e jest Pan dla
ko dobry — i ur^ąd^il Pan wszystko
powied^ianie  wd^ięc^na  i  ogromnie
jest tak samo wd^ięc^najakja —
kne i cudowne jak dla mnie. Bylyś-
tera^... prosię tylko pomyśleć, co
woli napisać tylko te kilka słów.
ięku/ę, dziękuję!
      Dziewczynka ^ poddasza
^a. małym stoliku, a wieczorem -i.eczami. Sara wiedziała więc, że Cza-. myśl ta ją uspokoiła. Przed położeniem się . xvózi na głos jedną ze swoich nowych książek, kie--wagę jej zwróciło jakieś chrobotanie na dachu przy oknie. Podniosła oczy znad książki i dostrzegła, że Rózia też posłyszała ten dźwięk, bo patrzała w górę i nasłuchiwała z niepokojem.
—   Coś tam jest, panienko — szepnęła.
—   Tak — powiedziała wolno Sara.  — Jak gdyby kot... usiłował dostać się do środka.
Wstała i podeszła do okna. Był to dziwny odgłos — jakieś ciche skrobanie. Sara przypomniała sobie coś nagle i roześmiała się. Przypomniała sobie małego intruza, który raz już dostał się tą drogą na poddasze. Widziała małpkę tego popołudnia, gdy zwierzątko siedziało smutne na stole pod oknem pokoju pana z Indii.
—   A może to małpka znów uciekła z domu —  szepnęła z radością Sara. — Jakby to było przyjemnie!
Weszła na krzesło, ostrożnie uchyliła okno i wyjrzała na zewnątrz. Przez cały dzień padał śnieg i na białej jego warstwie tuż przy oknie siedziała mała, dtiąc& figurka, której czarny pyszczek zmarszczył się żałośnie na widok dziewczynki.
190
—   Tak, to małpka! — zawołała Sara. — Uciekła z poddasza laskara i zobaczyła tu światło.
Rózia podbiegła do niej.
—   Wpuści ją panienka?
—   Ależ tak — odpowiedziała Sara. — Za zimno jest dzisiaj, żeby mogła siedzieć na dachu. Małpki są bardzo delikatne. Postaram się ją tu zwabić.
Wyciągnęła wolniutko rękę i zaczęła przemawiać do małpki pieszczotliwie — tonem, którym przemawiała do wróbli i Mel-chizedecha — jak gdyby sama była życzliwym zwierzątkiem i rozumiała ich płochliwość.
—   Chodź tutaj, kochana małpeczko — mówiła.  — Nie zrobię ci nic złego.
Małpka wiedziała, że dziewczynka nie zrobi jej nic złego. Wyczuła to, zanim jeszcze Sara ujęła ją pieszczotliwie i przygarnęła do siebie. Znała pełne czułości dotknięcie smukłych, brązowych rąk Ram Dassa, a dotknięcie rąk Sary było bardzo podobne. Pozwoliła się wciągnąć przez okno, a gdy znalazła się w ramionach Sary, przytuliła się do niej od razu i chwyciła przyjaźnie pasmo włosów dziewczynki zaglądając jej w oczy.
—   Śliczna małpka! Śliczna małpka! — mruczała tkliwie Sara całując śmieszny łepek. — Jakże ja kocham małe zwierzątka!
Małpka była najwyraźniej zadowolona, że dostała się do ciepłego pomieszczenia, a gdy Sara usiadła przy kominku i posadziła ją sobie na kolanach, przenosiła spojrzenie z Sary na Rózię z zaciekawieniem i aprobatą.
—   Co  za  brzydactwo,  prawda,  panienko?   —   odezwała  się Rózia.
—   Przypomina bardzo brzydkie dziecko  —   roześmiała się Sara. — Przepraszam cię, małpuniu, ale cieszę się, że nie jesteś ludzkim dzieckiem. Twoja matka nie mogłaby być z ciebie dumna i nikt by się nie ośmielił powiedzieć, że jesteś podobna do kogoś spośród   krewnych. Ale dla mnie jesteś urocza!
Rozparła się wygodniej w fotelu i snuła dalej swe rozważania.
191
pst taka brzydka, i wciąż o tym a umie myśleć. Małpeczko, jedy-
rączkę i podrapała się w głowę, ytała Rózia.
nną, a jutro zaniosę ją do pana z awać się z tobą, małpko, ale mu-iś być najbardziej przywiązana do
twoją prawdziwą krewną.
dla małpki gniazdko w nogach kłębuszek i usnęła od razu niby ne ze swego posłania.
192
ROZDZIAŁ XVII
„To ona!"
Nazajutrz po południu troje członków Wielkiej Rodziny siedziało w bibliotece pana z Indii i robiło, co mogło, aby go rozweselić. Matka pozwoliła dzieciom przyjść,  gdyż pan z Indii specjalnie je zaprosił. Od dłuższego czasu żył w stanie nieznośnego napięcia, a dzisiaj czekał z niepokojem na nowiny, które miał przywieźć pan Carmichael, powracający tego dnia z Moskwy. Pobyt jego w tym mieście przedłużał się z tygodnia na tydzień. Po przyjeździe nie mógł z początku odnaleźć rodziny, na której poszukiwania się udał. Gdy wreszcie upewnił się już, że znalazł tych, o kogo mu chodziło, i poszedł do ich domu, dowiedział się, że udali się oni w dłuższą podróż. Wszelkie wysiłki porozumienia się z nimi spełzły na niczym, postanowił więc pozostać w Moskwie aż do ich powrotu. Pan Carrisford siedział w swoim wielkim fotelu, a Janka siedziała przy nim na podłodze. Chory przywiązał się bardzo do Janki. Nora przycupnęła na stołeczku, Donald zaś dosiadł okrakiem głowy ty-> grysa, zdobiącej  leżącą na podłodze skórę zwierzęcia.  Należy wyznać, że harcował na tym osobliwym wierzchowcu w sposób
dość hałaśliwy.
— Nie wrzeszcz tak, Donaldzie — napominała go Janka. — Kiedy się przychodzi rozweselić chorą osobę, nie robi się tego na cały głos. Może w ogóle zachowujemy się za głośno, proszę pana? — zwróciła się do pana z Indii.
Ale chory poklepał ją tylko po ramieniu.
193
Przy was nie myślę tyle o innych
—  wrzasnął Donald.  —  Wszyscy Wszki.
hałasu — stwierdziła Janka. usteczki do nosa i podskakiwał

 zapytał.  — Na przy-
szy nie narobiłoby takiego — a myśmy powinni być
poklepał dziewczynkę po
t ^z.y)edzie  —  powiedziała Janka.   — ć o zaginionej dziewczynce?
.^głbym chyba w tej chwili mówić o niczym innym  pan Carrisford marszcząc brwi z wyrazem znużenia.
—   My ją bardzo lubimy — wtrąciła Nora.  — Nazywamy ją małą niezaczarowaną księżniczką.
—   Dlaczego? — zapytał pan z Indii.
Słuchając opowiadań  Wielkiej  Rodziny zapominał na jakiś czas o swoich troskach.
—   Bo chociaż nie jest właściwie zaczarowana  —  odpowiedziała Janka — to kiedy się znajdzie, będzie bogata jak księżniczka z bajki. Nazywaliśmy ją z początku zaczarowaną księżniczką, ale ta nazwa do niej nie pasuje.
—   Czy to prawda — spytała Nora — że jej tatuś dał wszystkie pieniądze przyjacielowi, żeby ten je ulokował w kopalni z diamentami,  a potem przyjaciel myślał,  że  stracił wszystko i uciekł, bo czuł się jak złodziej?
—   Ale naprawdę  to wcale nie  był złodziejem  —   wtrąciła pośpiesznie Janka.
Pan z Indii ujął jej rączkę.
—   Nie, naprawdę nie był złodziejem — powiedział.
194
—   Okropnie mi żal tego przyjaciela — mówiła dalej Janka. — Przecież nie chciał tego i na pewno był w okropnej rozpaczy.
—   Rozumna z ciebie dziewczynka, Janeczko — rzekł pan z
Indii ściskając jej rączkę.
—   Czyście opowiadały panu Carrisfordowi — wrzasnął znowu Donald —  o małej dziewczynce, która nie jest żebraczką? Czy opowiadałyście, że ma ładne nowe ubranie? Może ona też zginęła i teraz ktoś ją znalazł.
—   Jest powóz!  — zawołała Janka.  —  Zatrzymuje się przed
domem. To tatuś!
Wszyscy podbiegli do okna.
—   Tak, to tatuś  —  oznajmił Donald.   —  Ale dziewczynki
nie ma.
Wszyscy troje wybiegli z pokoju i popędzili do hallu. Słychać było, jak podskakują i klaszczą w ręce, a potem odgłosy pocałunków i powitań.
Pan Carrisford próbował wstać, ale opadł z powrotem na
poduszki.
—   Nic z tego — szepnął. — Jestem ruiną człowieka! Głos pana Carmichaela słychać już było pod drzwiami.
—   Nie, dzieci, będziecie mogły wejść później, najpierw muszę porozmawiać z panem Carrisfordem. Idźcie i pobawcie się tymczasem z Ram Dassem.
Drzwi otworzyły się i adwokat wszedł do biblioteki. Był bardziej jeszcze rumiany niż zwykle i wniósł ze sobą atmosferę krzepkości i zdrowia. Oczy jego miały jednak wyraz żalu i niepokoju, gdy napotkał pytające spojrzenie chorego i uścisnął mu
dłoń na powitanie.
—   Czego się pan dowiedział? — zapytał pan Carrisford.  — Ta dziewczynka, zaadoptowana przez Rosjan?...
—   Nie jest tą, której szukamy — odparł pan Carmichael. — Jest znacznie młodsza od córki kapitana Crewe.  Nazywa się Emilia Carew. Widziałem ją i z nią rozmawiałem. Jej przybrani rodzice udzielili mi szczegółowych informacji.
I
Indii odmalowało się beznadziejne zgnę-a, na oparcie fotela. '•ć poszukiwania od nowa  —  rzekł.  — Ni pan siada.
al się już bardzo do tego nieszczęś-k szczęśliwy, otaczało go tyle mi-'         ie i choroba wydawały mu się
w domu tym rozlegał się choć by tu weselej! A jeżeli w doję   ustawicznie   z   myślą,   że musiało to być naprawdę okropni nie zamartwia — powiedział pragnąc do-^>/rdowi otuchy — znajdziemy ją jeszcze. _riy zacząć od razu poszukiwania. Nie wolno tracić .•iii — mówił nerwowo chory. — Czy ma pan jakieś no-_ pomysły... jakiekolwiek?...
Pan Carmichael nie mógł usiedzieć na miejscu, wstał więc i zaczął chodzić po pokoju. Nie był zupełnie pewien, co powiedzieć.
—   Może i mam... — rzekł wreszcie. — Nie wiem tylko, czy ta myśl jest coś warta. Ale kiedy w drodze zastanawiałem się nad tym wszystkim, przyszło mi coś do głowy.
—   Ale co, co?! Jeżeli ona żyje, to musi przecież gdzieś być.
—   Otóż właśnie, ona musi gdzieś być.  Przeszukaliśmy już wszystkie szkoły w Paryżu. Zostawmy więc na razie Paryż i zacznijmy szukać w Londynie. Taką miałem myśl — poszukać jej w Londynie.
—   W Londynie nie brak szkół — rzekł pan Carrisford. Naraz drgnął, gdyż coś mu się nagle przypomniało. — Nawiasem mówiąc, w sąsiednim domu też jest szkoła.
—   Od niej więc zaczniemy. Trudno o bliższy adres.
—   Tak  — przyznał chory.  —  Jest tam dziewczynka, która mnie interesuje, ale ona nie jest uczennicą.  W dodatku to ciemnowłose, zabiedzone stworzenie, całkiem niepodobne do Ralfa.
196
Być może w tej chwili znów zaczęły działać czary. Doprawdy można by przypuszczać, że to czary. Albowiem w momencie, gdy pan z Indii wypowiadał te słowa, do pokoju wszedł Ram Dass. Skłonił się ze zwykłym szacunkiem, ale w jego ciemnych, błyszczących oczach czaiło się tajone podniecenie.
—   Sahibie  —  rzekł  —  przyszła ta dziewczynka  —  ta, nad którą się sahib ulitował. Przyniosła małpkę, która znowu uciekła po dachu do niej na strych. Prosiłem, żeby poczekała. Pomyślałem sobie, że sahib może zechce zobaczyć ją i z nią porozmawiać.
—   Kto to jest? — zapytał pan Carmichael.
—   Bóg jeden wie — odrzekł pan Carrisford.  — To ta dziewczynka, o której wspomniałem. Mała posługaczka z sąsiedniej pensji. Owszem, chciałbym ją zobaczyć — zwrócił się do Ram Dassa.  —  Wprowadź ją tu. Podczas pańskiej nieobecności — dodał tonem wyjaśnienia zwracając się znów do adwokata  — byłem bliski rozpaczy. Dni ciągnęły się tak nieznośnie długo. Ram Dass opowiedział mi o niedolach małej i opracowaliśmy wspólnie plan pomocy. Wyda się to panu pewnie dziecinadą, ale miałem przynajmniej o czym myśleć. Oczywiście bez pomocy  zwinnego  i zręcznego  jak  kot  syna Wschodu,  jakim jest Ram Dass, rzecz byłaby nie do wykonania.
W tej chwili do pokoju weszła Sara. Trzymała na ręku małpkę, która najwidoczniej wcale nie chciała się z nią rozstawać. Czepiała się kurczowo jej szyi, trajkocząc z ożywieniem. Na policzkach Sary, przejętej pierwszym osobistym zetknięciem z panem z Indii, kwitł rumieniec.
—   Pańska małpka znowu uciekła — rzekła swoim melodyjnym głosem. — Przyszła wczoraj wieczorem pod moje okno na poddaszu i wzięłam ją do pokoju, bo było bardzo zimno. Przyniosłabym ją od razu, gdyby nie późna pora. Wiedziałam, że pan jest chory, nie chciałam więc pana niepokoić.
Wpadnięte oczy pana z Indii spoczęły na niej z żywym zainteresowaniem.
—   Bardzo ładnie, żeś o tym pomyślała — powiedział.
n Dassa, który stał przy drzwiach. c laskarowi? — zapytała. uaskar? — spytał pan z Indii uśmiecha-
W  —  odparła Sara przekazując Ram łpkę. — Urodziłam się w Indiach. i się tak nagle i wyraz twarzy zmienił "że Sara przestraszyła się w pierwszej
ph?3 — zawołał. — Chodź tu bliżej
rękę. Stała bez ruchu, patrząc na ~Ai szarozielonymi oczami.  Co mu
xviieszkasz w sąsiednim domu? — zapytał pan z Indii.
—   Tak, mieszkam na pensji panny Minchin.
—   Ale nie należysz do jej wychowanek?
Na ustach Sary ukazał się dziwny uśmiech. Zawahała się.
—   Właściwie nie wiem dokładnie, czym jestem.
—   Dlaczego?
—   Z początku byłam wychowanką i miałam własny pokój, ale teraz...
—   Byłaś wychowanką? A czym jesteś teraz?
—   Sypiam na poddaszu, obok pomywaczki — rzekła. — Załatwiam zakupy dla kucharki, robię wszystko, co ona mi każe, i odrabiam lekcje z młodszymi dziewczynkami.
—   Niech pan ją pyta, Carmichael — wyjąkał pan Carrisford opadając na poduszki,  jak  gdyby   siły  opuściły  go  nagłe.   — Niech pan ją pyta, ja nie mogę.
Duży, dobry ojciec Wielkiej Rodziny umiał rozmawiać z dziećmi. Sara zorientowała się, jak wielkie ma on w tym względzie doświadczenie, gdy przemówił do niej serdecznym, życzliwym tonem:
—   Co to znaczy „z początku", moje dziecko?
—   Kiedy mnie tam umieścił mój tatuś.
198
—   A gdzie jest twój tatuś?
—   Umarł — rzekła cicho Sara. — Stracił cały majątek i nic już dla mnie nie zostało. Nie było nikogo, kto by zajął się mną lub płacił pannie Minehin.
—   Panie Carmichael! — krzyknął głośno pan z Indii. — Panie Carmichael!
—   Spokojnie, bo ona się przestraszy —  rzucił mu szeptem adwokat, po czym zwrócił się głośno do Sary: — Więc odesłano cię na poddasze i zrobiono z ciebie posługaczkę. Tak się mniej więcej przedstawia sprawa?
—   Nie było nikogo, kto by się mną zajął — rzekła Sara. — Nie miałam pieniędzy, nie mam żadnych krewnych^
—   W  jaki  sposób  ojciec  twój   stracił  majątek?   —   wtrącił zdławionym głosem pan z Indii.
—   Właściwie nie stracił go sam —  odparła Sara coraz bardziej  tym wszystkim zdziwiona.   —  Miał przyjaciela,  którego kochał... którego bardzo kochał. I ten przyjaciel zabrał mu pieniądze. Tatuś zanadto mu ufał.
Oddech pana z Indii stał się głośny i urywany.
—  Przyjaciel nie miał może złych zamiarów  —  powiedział. — Mogło to być nieporozumienie, pomyłka.
Sara nie zdawała sobie sprawy z tego, jak twardo zabrzmiał teraz jej młody głos. Gdyby się orientowała, złagodziłaby bez wątpienia ton przez wzgląd na pana z Indii.
—   Ale mój tatuś przejął się naprawdę — rzekła.  —  Zabiło go to.
—   Jak się nazywał twój ojciec? — spytał pan z Indii. — Powiedz mi.
—   Nazywał się Ralf Crewe —  odparła zaskoczona Sara.  — Kapitan Crewe. Umarł w Indiach.
Po wychudłej twarzy przebiegł skurcz i Ram Dass jednym skokiem znalazł się przy boku swego pana.
—   Carmichael — jęknął chory — to ona... ona!
Sara myślała przez chwilę, że pan z Indii zaraz umrze. Ram Dass nalał kropli z buteleczki i przytknął szklankę do ust cho-
199
na całym ciele. Oszołomiona spój-uiąęla.
iacielem twojego ojca  —  odparł ^zukamy cię od dwóch lat.
usta jej zadrgały. Powiedziała
zas u panny Minchin. Po dru-
ROZDZIAŁ XVIII
„Starałam się..."
Ładna, miła pani Carmichael wytłumaczyła Sarze wszystko dokładnie. Wezwano ją zaraz i przybiegła z przeciwległej strony placu, aby chwycić Sarę w ramiona i wyjaśnić wszystko, co zaszło. Osłabiony bowiem chorobą pan Carrisford po przebytym wstrząsie nie był chwilowo zdolny do żadnego wysiłku.
—   Słowo daję —  szepnął słabo do pana Carmichaela, kiedy zaproponowano, aby Sara przeszła do innego pokoju  —  boję się stracić ją choć na chwilę z oczu.
—   Ja się nią zaopiekuję — ofiarowała się Janka — a mama przyjdzie za kilka minut.
Janka więc wyprowadziła Sarę z biblioteki.
—   Tak się cieszymy, żeś się znalazła — powiedziała.  — Nie masz pojęcia, jak się cieszymy.
Donald stał z rękami w kieszeniach i obserwował Sarę z wyrazem żalu.
—   Gdybym  cię  zapytał,  jak  się  nazywasz,  kiedy  ci  dałem moje sześć pensów — zauważył — powiedziałabyś, że się nazywasz Sara Crewe, i od razu byś się znalazła.
Nadeszła pani Carmichael. Była ogromnie wzruszona i pod wpływem impulsu chwyciła Sarę w ramiona i ucałowała.
—   Jesteś pewnie oszołomiona, moje biedne dziecko. I trudno się dziwić.
Sara myślała tylko o jednym.
—   Czy to on — powiedziała wskazując oczami na zamknięte
200
201
I
I
 —   czy  to  on  jest  tym  złym  przyjacielem? owie!
l ze łzami w oczach ucałowała ją raz jeszcze. k powina© się całować jak najczęściej, bo Sdc pieścił.
Ykochanie — odparła. — W rzeczywistości dzy twojego tatusia. Myślał tylko, że je ^bardzo go kochał, rozchorował się ok- HDostał zapalenia mózgu,  o mało nie Nacać do zdrowia, twój tatuś już daw-
ie szukać —- szepnęła Sara.  — A
.aeć o tym, że była tak blisko.
             jesteś na pensji we Francji — mówiła pani Car-
- I wciąż trafiał na fałszywe ślady. Szukał cię wszę-rviedy widział, jak przechodzisz pod oknem, taka smutna * opuszczona, nie podejrzewał wcale, że jesteś córką jego nieszczęśliwego przyjaciela, ale ponieważ też jesteś małą dziewczynką, współczuł ci i chciał ci trochę dopomóc. Kazał więc Ram Dassowi, żeby zakradł się do ciebie na poddasze i wprowadził tam pewne zmiany na lepsze.
Sara drgnęła z radości, twarz jej odmieniła się w jednej chwili.
—   Więc to Ram Dass przynosił to wszystko?! — zawołała. — To on kazał Ram Dassowi wszystko zrobić? To on zamienił bajkę w rzeczywistość?
—   Tak, kochanie, tak! Jest dobry, szlachetny i współczuł ci przez wzgląd na zaginioną Sarę Crewe.
Drzwi biblioteki otworzyły się i stanął w nich pan Carmi-chael przywołując Sarę ruchem ręki.
—   Pan Carrisford czuje się już lepiej — rzekł. — Prosi, żebyś do niego przyszła.
Sąrze nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Kiedy pan z Indii spojrzał na wchodzącą dziewczynkę, dostrzegł, że twarz jej promienieje.

202
—   To pan przysyłał mi te wszystkie rzeczy — powiedziała z radosnym wzruszeniem — te piękne, cudowne rzeczy? To pan je przysyłał?
—   Tak, moje biedactwo kochane, to ja — odparł pan Carrisford.
Był słaby, złamany długą chorobą i ciężkimi zmartwieniami, lecz patrzał na nią wzrokiem, który przypominał jej wzrok ojca — spojrzeniem czułym i pełnym miłości. Uklękła więc przy nim, jak klęczała dawniej przy ojcu, kiedy byli najlepszymi i najbardziej kochającymi się przyjaciółmi na świecie.
—   Więc to pan jest moim przyjacielem — rzekła. — To pan jest moim przyjacielem!
Przywarła twarzą do jego chudej dłoni i całowała ją gorąco.
—   Ten  człowiek  za  trzy  tygodnie  będzie  zdrów   —   szepnął pan Carmichael do żony.  —  Spójrz tylko na niego już teraz.
Pan Carrisford rzeczywiście wyglądał jak odmieniony. „Mała przyjaciółka" była nareszcie przy nim, musiał więc zmobilizować wszystkie siły, aby zatroszczyć się o nią i ułożyć plany na dalszą przyszłość. Przede wszystkim trzeba było załatwić sprawę panny Minchin. Należało porozumieć się z nią i zawiadomić ją o zmianie, jaka zaszła w losie jej wychowanki.
Sara miała nie wracać już na pensję. Pan z Indii obstawał przy tym bardzo stanowczo. Musi pozostać u niego, a pan Carmichael sam pójdzie i porozmawia z panną Minchin.
—   Cieszę się, że mogę nie wracać  —  powiedziała Sara.   — Panna Minchin będzie na pewno bardzo zła. Nie lubi mnie, chociaż to pewnie moja wina, bo ja sama jej nie lubię.
Tak się jednak złożyło, że pan Carmichael został zwolniony z obowiązku złożenia wizyty pannie Minchin, gdyż ona sama przyszła szukać swej wychowanki. Chciała bowiem posłać po coś Sarę, zapytała o nią i dowiedziała się rzeczy zdumiewającej. Jedna z pokojówek widziała, jak Sara wymknęła się z sutereny chowając coś pod płaszczem, a potem weszła na ganek sąsiedniego domu i znikła w jego wnętrzu.
203
f
Co to ma znaczyć?  —  zapytała groźnie panna Minchin Amelii.
'e mam pojęcia — odparła panna Amelia. — Może za- się z tym panem, bo mieszkał długo w Indiach. na nią wygląda. Narzuca mu się pewnie i stara się tynencki   sposób   pozyskać   jego   sympatię    — Nna Minchin.   —   Siedzi tam chyba już ze dwie yolę na takie natręctwo. Pójdę, dowiem się, o Nszę za jej wtargnięcie. Niłeczku przy panu Carrisfordzie i słuchała ważał za konieczne jej wyjaśnić, kiedy ł             trzybycie panny Minchin.
pobladła trochę, pan Carrisford za-czynka  stoi  spokojnie  i nie  zdradza .ęcego lęku.
wkroczyła do pokoju sztywno i godnie. Była            .owym i zachowywała się z lodowatą uprzejmoś-
uzykro mi, że pana niepokoję — oznajmiła zwracając się pana Carrisforda  —  muszę jednak złożyć pewne wyjaśnię-aia.  Jestem Maria Minchin, właścicielka pensji dla panienek, która mieści się w sąsiednim domu.
Pan z Indii przyglądał się jej przez chwilę uważnie i w milczeniu. Z natury był człowiekiem porywczym i nie chciał dać się ponieść temperamentowi.
—   A więc to pani jest panną Minchin? — rzekł wreszcie.
—   Tak jest, proszę pana.
—   W takim razie — stwierdził pan z Indii — zjawiła się pani w odpowiedniej chwili. Mój adwokat, pan Carmichael, miał właśnie udać się do pani.
Pan Carmichael złożył lekki ukłon.
Panna Minchin spoglądała z pewnym zdziwieniem to na niego, to na pana Carrisforda.
—   Pański   adwokat!    —    powtórzyła.    —    Nie   rozumiem. Przyszłam tutaj, gdyż uważałam to za swój obowiązek. Dowie-
204
działam się właśnie, że jedna z mou li  wy< how Ml I wanka, którą trzymam z łaski       wdarła    Ic do pana na. Przyszłam wytłumaczyć, że stało li<   to bez  moji - Następnie zwróciła się do Sary.  -   Ul/ w tej chwi mu   _   rozkazała gniewnie.   -   Będziesz  surowo  ukai natychmiast do domu.
Pan z Indii przyciągnął Sarę do siebie i pogłaskał jej n
-   Ona nie pójdzie.
Pannie Minchin zdawało się, że musiała postradać zmysły.
-   Nie pójdzie? - powtórzyła.
_ Nie _ stwierdził pan Carrisford. — Nie pójdzie do domu - jeżeli tak pani życzy sobie nazywać swój zakład. Będzie odtąd mieszkała ze mną.
Panna Minchin cofnęła się zaskoczona i oburzona.
-   Z panem! Z panem, łaskawco! Co to ma znaczyć?
-   Zechce pan wyjaśnić sprawę, panie Carmichael —  rzekł pan z Indii. - I proszę załatwić wszystko jak najszybciej.
Zmusił Sarę, żeby usiadła znów na stołeczku, i ujął jej dłonie w swoje - znów zupełnie tak samo jak niegdyś jej ojciec.
Pan Carmichael zaczął wyjaśniać spokojnym, rzeczowym tonem człowieka, który wie, co mówi, i orientuje się w stronie prawnej zagadnienia, co pannie Minchin, jako osobie obytej w świecie interesów, bynajmniej nie przypadło do gustu.
-   Pan Carrisford, proszę pani, był bliskim przyjacielem kapitana Crewe. Był też jego wspólnikiem w pewnym wielkim przedsięwzięciu. Majątek, który kapitan Crewe sądził, że stracił, został uratowany i znajduje się w rękach pana Carrisforda.
—   Majątek! — zawołała panna Minchin blednąc gwałtownie.
— Majątek Sary!
-   Będzie   to   majątek   Sary   -    odparł   dość   ozięble   pan Carmichael.  —  Właściwie jest to już w tej chwili majątek Sary. Pewne okoliczności złożyły się na to, że wzrósł on wielokrotnie.   Kopalnie   diamentów   zaczęły   przynosić   olbrzymie
zyski.
—   Kopalnie diamentów! - wyjąkała panna Minchin.
205
rr
 ^i była to prawda, to nigdy w życiu nie spotkało jej nic >twornego.
lnie diamentów — powtórzył pan Carmichael i nie
Vić sobie tej  przyjemności, żeby nie dodać z iro-
Hniniej nie adwokackim uśmiechem:  — Niewiele
roszę pani, bogatszych od pani wychowanki z
Pan Carrisford szukał jej blisko od dwóch
eszcie i już się z nią nie rozstanie.
annę Minchin,  aby usiadła,  gdyż musi
^ezegółowo, po czym postarał się, nie
V w   tym   względzie,   wyjaśnić,   że
>na, że utracone rzekomo pienią-
*             ie i że dziewczynka ma w panu
jak przyjaciela.
obą mądrą, toteż straciła zupełnie <iczliwie   odzyskać   to,   co   postradała upotę.
          a znalazł ją u mnie — protestowała. — Była
*   .Łą i robiłam dla niej  wszystko.  Gdyby nie ja, na ulicy.
.1 z Indii stracił mimo wszystko cierpliwość. co do głodowania —  rzekł — to być może milej by jej ,, głodowało na ulicy niż u pani na strychu.
—   Kapitan Crewe powierzył ją mojej opiece  —  oponowała panna Minchin.  — Musi pozostać u mnie, dopóki nie osiągnie pełnoletności. Może znowu być uprzywilejowaną wychowanką i mięć własny pokój. Musi zakończyć edukację. Każdy sąd mi to przyzna.        <
—   Dajmy pokój, panno Minchin — przerwał jej pan Carmichael. — Sąd z pewnością nic podobnego nie zrobi. Jeżeli Sara sama zechce wrócić do pani, to pan Carrisford, jak sądzę, nie będzie jej tego bronił. Ale to już zależy od Sary.
—   W takim razie odwołuję się do Sary — oświadczyła panna Minchin.   —  Nie rozpieszczałam cię być może  —  zwróciła się niezbyt pewnym  tonem  do  dziewczynki   —   ale wiesz, że
206
twój ojciec zadowolony był z twoich postępów. A poza tym — hm... zawsze cię bardzo lubiłam.
Sara utkwiła w przełożonej spokojne, uważne spojrzenie szarozielonych oczu, spojrzenie, które zawsze drażniło pannę Minchin.
—   Doprawdy, proszę pani? — spytała. — Nie wiedziałam o
tym.
Panna Minchin zaczerwieniła się i wyprostowała.
—   Powinnaś się była na tym poznać — rzekła — lecz dzieci niestety nigdy nie rozumieją tego, co się dla nich robi. Amelia i ja mówiłyśmy zawsze, że jesteś najzdolniejszą dziewczynką w szkole. Czy nie spełnisz woli twojego tatusia i nie wrócisz ze mną do domu?
Sara zrobiła krok naprzód i zatrzymała się. Myślała o dniu, gdy dowiedziała się, że nie ma nikogo na świecie i grozi jej znalezienie się na ulicy; myślała o długich godzinach, które spędziła samotnie na poddaszu, głodna i zziębnięta, mając za towarzystwo tylko Emilkę i Melchizedecha. Spojrzała pannie Minchin prosto w oczy.
—   Pani wie, dlaczego nie wrócę z panią do domu — powiedziała. — Wie pani doskonale.
Na gniewnej, surowej twarzy panny Minchin ukazały się szkarłatne wypieki.
—   Nie zobaczysz nigdy swoich przyjaciółek  —   zaczęła.   — Dopilnuję już tego, żeby Ermengarda i Lotka nigdy się z to-
bą...
—   Przepraszam najmocniej — przerwał jej grzecznie, ale stanowczo pan Carmichael — Sara będzie się spotykała z kim tylko zechce.  Rodzice koleżanek panny Crewe z pewnością nie odmówią, jeśli zaprosi je do domu swego opiekuna. Pan Carrisford się o to zatroszczy.
Należy przyznać, że nawet panna Minchin ugięła się pod tym ciosem. Było to znacznie gorsze jeszcze niż wyimaginowany przez nią ekscentryczny, drażliwy wujaszek, który mógł się obrazić  o  złe  traktowanie  siostrzenicy.   Panria  Minchin  jako
207
1
poziomie moralnym mogła uwierzyć bez trudu, pni swoim dzieciom przyjaźni z małą dziedzicz-pentów. Jeżeli zaś pan Carrisford zechce opo-pm niektórych jej wychowanek, jak nieszczęśli-
rewe, przełożoną może spotkać wiele nieprzyje-
I
się pan niełatwego zadania — rzekła do pana :c się do odejścia. — Przekona się pan o tym Dziewczynka nie jest prawdomówna i nie wie, ść. Teraz znów sobie pewnie wyobrażasz, że je-— dodała zwracając się do Sary. oczy i zarumieniła się lekko, pomyślała bo-jej nie znający — nawet najmilsi — mogą nie chodzi.
się być nią zawsze  —  odparła cicho  —  nawet yłam najbardziej zziębnięta i głodna... Starałam
— Teraz nie będziesz miała potrzeby tak się wysilać — rzekła z przekąsem panna Minchin, gdy Ram Dass w ukłonach wyprowadzał ją z pokoju.
Po powrocie do domu panna Minchin udała się wprost do swego salonu i posłała od razu po pannę Amelię. Zamknęła się następnie z siostrą na resztę popołudnia i wypada nadmienić, że nieszczęsna panna Amelia przeżyła kilka bardzo przykrych kwadransów. Siedziała popłakując i ocierając nieustannie oczy, ale wreszcie ośmieliła się zabrać głos. Zdanie, które wypowiedziała, było jak zwykle niefortunne i omal nie przyprawiło jej groźnej siostry o atak furii, sprawa zakończyła się jednak w sposób zgoła nieoczekiwany.
— Nie jestem taka mądra jak ty, siostro — rzekła panna Amelia — i boję się zawsze odezwać, żeby cię nie rozgniewać. Może gdybym nie była taka zastrachana, byłoby to lepiej dla pensji i dla nas obydwóch. Bo ja często sobie myślałam, że nie
----------208----------
powinnaś być taka surowa dla Sary Crewe i powinnaś zatroszczyć się o to, żeby była przyzwoicie ubrana i odżywiona. Wiem, że pracowała za ciężko jak na dziewczynkę w jej wieku, i wiem, że zawsze nie dojadała...
—   Jak   śmiesz  mówić  coś  podobnego!   —   zawołała  panna Minchin.
—   Nie wiem, jak śmiem  —  odparła panna Amelia z jakąś rozpaczliwą odwagą — ale skoro zaczęłam, to już skończę bez względu na to, co mnie za to czeka.  Sara jest mądrym i dobrym dzieckiem i gdybyś okazała jej trochę serca, odpłaciłaby ci z nawiązką. Aleś ty nie była dla niej dobra. Sęk w tym, że jest za mądra dla ciebie i od początku jej za to nie lubiłaś. Widziała nas obie na wylot...
—   Amelio! — krzyknęła rozwścieczona panna Minchin z taką miną, jak gdyby chciała spoliczkować siostrę i zrzucić jej czepek, jak to często robiła z Rózią.
Ale nic nie mogło już wstrzymać potoku słów panny Amelii.
—   A tak! Tak!  — wołała. — Widziała nas obydwie na wylot!  Wiedziała,  że  ty jesteś zła i chciwa,  a ja  słaba i głupia, obydwie zaś jesteśmy dość wulgarne i nikczemne, aby płaszczyć się przed jej pieniędzmi i traktować ją źle, kiedy te pieniądze straciła  —   chociaż ona zachowywała się jak mała księżniczka nawet wtedy, gdy była nędzarką. Tak, tak, jak księżniczka!
Tu biedna kobieta dostała ataku histerycznego, zaczęła śmiać się i płakać jednocześnie, kołysała się przy tym naprzód i w tył tak gwałtownie, że panna Minchin patrzała na nią zdrętwiała z przerażenia.
—   A teraz straciłaś ją — wykrzykiwała panna Amelia — bo ona pójdzie do innej szkoły i inna szkoła skorzysta z jej pieniędzy!   W  dodatku  jeżeli  jest  choć  trochę  podobna  do  innych dzieci, to opowie, jak ją tu traktowano. Rodzice odbiorą wtedy od nas wszystkie uczennice i będziemy zrujnowane. I dobrze nam tak! Ale tyś sobie zasłużyła na to bardziej ode mnie, bo jesteś złą kobietą, Mario! Jesteś złą, chciwą egoistką!
Szlochania jej i wybuchy śmiechu stały się teraz tak głośne,
209
że stars-7-a <-^-fra musiała podbiec do niej i zaaplikować jej sole ją uspokoić, choć miała wielką ochotę wyłajać zuchwalstwo.
^czyć, że odtąd panna Minchin zaczęła odczuwać ed panną Amelią, która widocznie nie była taka wyglądała, i w konsekwencji mogła w każdej )wać się i wygarnąć siostrze niemiłą prawdę w
a, kiedy wychowanki, jak to miały we zwyczaju rn się spać, zebrały się przed kominkiem, do sa~ garda z listem w ręce. Na twarzy jej malował te — było to połączenie radosnego podniecenia piem, jak gdyby dziewczynka doznała przed ego wstrząsu.
|? — odezwało się kilka głosów naraz. coś wspólnego z dzisiejszą awanturą? — zapy-| Lawinia. — Bo w salonie panny Minchin by-
:___^ii<t awantura.  Panna Amelia dostała histerii i musiała
się położyć do łóżka.
Ermengarda odpowiedziała powoli, jak człowiek ogłuszony.
—   Dostałam właśnie list od Sary — rzekła pokazując go, żeby widziały, jaki jest długi.
—   Od Sary! — zabrzmiał chór okrzyków.
—   Gdzie ona jest? — wrzasnęła niemal Jessie.
—   W sąsiednim domu — odparła Ermengarda wciąż tak samo wolno — u pana z Indii.
—   Gdzie? Gdzie? Czy ją odprawiono? Czy panna Minchin wie o tym? Czy o to była awantura? Dlaczego do ciebie pisze? Powiedz! Powiedz!
Zapanowała istna wieża Babel. Lotka rozpłakała się żałośnie. Ermengarda odpowiedziała jednym zdaniem,  które,  jak się jej zdawało, zawierało wyjaśnienie całej sprawy.
—   Kopalnie diamentów jednak były. Były naprawdę. Wszystkie oczy i usta otworzyły się ze zdumienia.
—   Były naprawdę   —   mówiła prędzej  już  Ermengarda.   —
210
Zaszło nieporozumienie.  Coś tam przez pewien czas nie szło gładko i pan Carrisford myślał, że są zrujnowani...
—   Kto to jest pan Carrisford?! — krzyknęła Jessie.
—   Pan z Indii. Kapitan Crewe też tak myślał — i umarł. A pan Carrisford dostał zapalenia mózgu i uciekł, i o mało nie umarł. I nie wiedział, gdzie Sara jest. I okazało się, że w kopalniach są miliony, setki milionów diamentów, a połowa ich należy do Sary i należały do niej, kiedy mieszkała na poddaszu mając tylko Melchizedecha za przyjaciela i kiedy kucharka się nią wysługiwała. I pan Carrisford odnalazł ją dzisiaj po południu, i ona jest u niego w domu, i nigdy tu nie wróci, i będzie jeszcze bardziej księżniczką niż dawniej   —  sto pięćdziesiąt tysięcy razy bardziej. I zobaczę ją jutro po obiedzie. Teraz już wiecie!
Nawet sama panna Minchin nie zdołałaby zapewne uciszyć wrzawy, która- wybuchła po tym oświadczeniu. Przełożona nie próbowała zresztą interweniować, chociaż słyszała ze swego pokoju hałasy. Nie miała już ochoty na żadne utarczki z Amelią, która płakała teraz leżąc w łóżku. Wiedziała, że nowiny w jakiś niezbadany sposób rozeszły się już po szkole i wszystkie służące oraz wszystkie wychowanki będą rozprawiały o nich aż do chwili pójścia spać.
Do samej więc niemal północy wszystkie wychowanki panny Minchin, czując, że regulamin został na dzień dzisiejszy zawieszony, tłoczyły się w sali szkolnej wokół Ermengardy i po raz nie wiadomo który słuchały listu zawierającego historię równie cudowną, jak bajki układane zazwyczaj przez Sarę, a tym ciekawszą przez to, że zdarzyła się samej Sarze i tajemniczemu panu z Indii, co mieszkał w sąsiednim domu.
Rózia, która także usłyszała nowiny, postarała się wymknąć na poddasze wcześniej niż zwykle. Pragnęła uciec od ludzi i zajrzeć raz jeszcze do zaczarowanego pokoiku. Nie wiedziała, co się teraz z nim stanie. Było rzeczą mało prawdopodobną, aby miano go zostawić pannie Minchin. Zabiorą pewnie wszystko i facjatka znów będzie pusta i naga. Mimo radości, jaką odczu-
211
I
wała na myśl o Sarze, łzy przesłaniały jej wzrok, kiedy szła przez ostatnią kondygnację schodów. Nie będzie już dziś ognia na kominku, nie będzie różowej lampy, nie będzie kolacji i, nie będzie księżniczki, czytającej na głos lub opowiadającej bajki — nie będzie księżniczki!
¦ Stłumiła łkanie, otworzyła drzwi na poddasze i z okrzykiem Vmienia stanęła jak wryta.
ampa oświetlała pokój, ogień płonął wesoło na kominku, ]a. czekała, a Ram Dass stał przy stoliku, witając uśmie-osłupiałą dziewczynkę.
Missi sahib pamiętała — rzekł. — Opowiedziała wszystko Vi  Pragnie zawiadomić Rózię o swoim szczęściu. Pro-a tacy jest list. Missi sahib napisała. Nie chciała, żeby szła spać smutna. Sahib prosi Rózię, żeby przyszła ju-Vgo. Rózia będzie przy Missi sahib. Dziś w nocy za-czy z powrotem przez okno.
Wszy to wszystko z rozpromienioną miną, pozdro-sposób wschodni i wysunął się przez okno tak ci-że Rózia zrozumiała, iż Hindus robi to nie po
212
ROZDZIAŁ XIX
Anna
W pokoju dziecinnym Wielkiej Rodziny nigdy jeszcze nie było tak gwarno i wesoło. Dzieci nie wyobrażały sobie nawet, jak ciekawa może być bliższa znajomość z „dziewczynką, która nie jest żebraczką". Sara przez sam już fakt swoich cierpień i przygód urosła w ich oczach na bohaterkę. Chciałyby słuchać bez końca o wszystkim, co jej się zdarzyło. Kiedy się siedziało przy wielkim kominku w przestronnym, jasno oświetlonym pokoju, słuchanie o tym, jak zimno bywało na poddaszu, stanowiło prawdziwą rozkosz. Należy dodać, że facjatka wydawała się dzieciom miejscem wręcz uroczym, zapominały bowiem o jej brzydocie, kiedy słuchały o Melchizedechu, o wróbelkach i o tym, co można zobaczyć, jeśli się stoi na stole i wysuwa głowę i ramiona przez okno w dachu.
Ulubioną historią było oczywiście opowiadanie o uczcie i o śnie, który się ziścił. Sara opowiedziała o tym po raz pierwszy tego dnia, kiedy się odnalazła. Kilkoro dzieci z Wielkiej Rodziny przyszło do niej na podwieczorek i gdy potem całe towarzystwo rozsiadło się na dywanie przed kominkien, Sara opowiedziała tę historię na swój sposób, a pan z Indii słuchał i obserwował dziewczynkę. Kiedy skończyła,- spojrzała na niego i położyła mu rękę na kolanie.
— To jest moja część historii — rzekła. — A teraz może ty opowiesz swoją, wuju Tomie? — (Pan Carrisford prosił ją, że-
213
by tak się do niego zawsze zwracała). — Nie znam jeszcze twojej części historii, a musi być bardzo piękna.
Pan  Carrisford  opowiedział  więc,  jak  siedział  sam,  chory,
zgnębiony i podrażniony, a Ram Dass starał się go rozerwać,
opisując orzechodniów mijających okna biblioteki. Zapamiętał
opis          tczynki, która przechodziła często pod oknami, i za-
się nią po części dlatego, że myślał w tym czasie
p pewnej   dziewczynce,  po  części zaś  dlatego,  że
Sowiedział mu przy sposobności o swojej wizycie
o pościgu za małpką. Opisał dokładnie nędzny,
k, a także zachowanie dziewczynki, która jakoś
takiego otoczenia. Z biegiem czasu Ram Dass
Y>dkryć co do sytuacji dziewczynki. Przekonał
j się powodzi, i stwierdził, że przebycie kil-
ch jedno okno w dachu od drugiego jest
   Fakt  ten   stał  się  punktem  wyjścia  dla
nastąpiło.
pewnego dnia Ram Dass  —  mógłbym lić ogień na kominku dziewczynki, gdy yunki. Kiedy wróci zziębnięta i mokra , pomyśli, że to sprawił jakiś czarodziej, uiecodzienny, że smutną twarz pana Carris-_i.iił uśmiech.  Zachwyciło to Ram Dassa, który za-„iiuć dalej rozważania na ten temat i wyjaśnił swemu panu, jak łatwo byłoby też zrobić wiele innych rzeczy. Zdradził niezwykłą  pomysłowość  w  tym   kierunku,   a  przygotowania  do urzeczywistnienia   jego  planu  dostarczyły  panu  Carrisfordowi ciekawego zajęcia przez wiele dni,  które normalnie wlokłyby się nieznośnie. W wieczór nieudanej uczty Ram Dass czatował na dachu. Wszystkie paczki i tłumoki leżały już przygotowane w jego pokoju na poddaszu, a osoba, która miała mu pomagać, czekała z nim razem, równie zresztą jak on zainteresowana tym niezwykłym przedsięwzięciem. Ram Dass leżał właśnie na dachówkach i zaglądał przez okno, gdy uczta zakończyła się katastrofą, a kiedy się potem upewnił, że Sara mocno śpi, wśliz-
214
nął się do pokoju ze ślepą latarką w ręku, towarzysz zaś został na zewnątrz i podawał mu wszystko przez okno. Ilekroć Sara poruszyła się we śnie, Ram Dass zasłaniał oko latarki i przywierał plackiem do podłogi. Wszystkiego tego oraz wielu innych ciekawych rzeczy dzieci dowiedziały się zadając tysiące pytań.
— Tak się cieszę — powiedziała Sara — tak się cieszę, że to ty, wuju, byłeś moim przyjacielem!
Nigdy jeszcze chyba nie było dwojga tak kochających się przyjaciół. Pasowali do siebie, jak gdyby byli dla siebie stworzeni. Pan z Indii nie znał nigdy jeszcze osoby, której towarzystwo byłoby mu tak miłe jak towarzystwo Sary. Po miesiącu — zgodnie zresztą z przepowiednią pana Carmichaela — był człowiekiem zupełnie odmienionym. Wszystko go bawiło i interesowało, zaczął też znajdować przyjemność w posiadaniu majątku, który przedtem wydawał mu się nieznośnym ciężarem. Mógł przecież dzięki temu tyle robić dla Sary. W rozmowach z nim Sara nazywała go żartobliwie czarodziejem, toteż obmyślanie przeróżnych niespodzianek dla niej stanowiło dla niego źródło nieustannej radości. Znajdowała coraz to inne piękne kwiaty w swoim pokoju, zabawne drobne upominki pod poduszką, a pewnego dnia, kiedy siedzieli razem wieczorem, usłyszeli skrobanie ciężkiej łapy do drzwi. Sara poszła zobaczyć, co to takiego, i ujrzała wielkiego psa — wspaniałego charta syberyjskiego. Pies miał na szyi złotą obrożę z wyrytym napisem: Jestem Botys. Służg księżniczce Sar^e.
Pan z Indii lubił ogromnie słuchać opowiadań o „małej księżniczce", która potrafiła pozostać nią nawet w łachmanach. Popołudnia, kiedy do Sary przychodziły dzieci z Wielkiej Rodziny albo Ermengarda i Lotka, bywały szalenie wesołe. Ale godziny, w których Sara i pan z Indii siadywali sami, czytając lub rozmawiając, miały swój specjalny urok.
Pewnego wieczora pan Carrisford podniósł oczy znad książki i dostrzegł, że Sara nie porusza się od dłuższej chwili, lecz wpatruje uporczywie w ogień.
215
¦¦
—   Co sobie „układasz", Saro? — zapytał. Sara podniosła głowę.
—   Rzeczywiście, układałam sobie coś — odparła.  — Myślałam o pewnym dniu,  kiedy byłam  bardzo głodna,  i o dziewczynce, którą wtedy spotkałam.
—   ' le miałaś wiele dni, kiedy byłaś głodna — rzekł pan z
smutkiem. — Który więc to był dzień? oomniałam, że nie wiesz — rzekła Sara. — Był to ten ay sen się ziścił.
uziała mu historię czterech pensów znalezionych w
czek i dziewczynki, która była jeszcze bardziej głod-
Opowiadała z wielką prostotą i możliwie jak naj-
z Indii jednakże zasłonił oczy dłonią i wpatrywał
eseń dywanu.
Vi więc pewien plan — powiedziała na zakończe-iłam sobie, że chciałabym coś zrobić. wicie?  —  spytał cicho pan Carrisford.  —  Mo-Vko, co zechcesz, księżniczko. am  się   —   zaczęła  z  wahaniem  Sara   —   bo że ja mam tyle pieniędzy... zastanawiałam się, pójść do tej właścicielki piekarni i powie-jdkieś głodne dzieci — zwłaszcza w takie ok-^uzyste dni — przyjdą i usiądą na stopniach albo będą zaglądały przez okno, niech je zawoła do środka i da im coś do zjedzenia, a rachunki potem niech przesyła do mnie. Czy mogłabym to zrobić?
—   Zrobisz to jutro rano — odparł pan z Indii.
—   Dziękuję bardzo — rzekła Sara. — Widzisz, ja wiem, co to znaczy głód, i wiem, że bardzo trudno go znieść, kiedy już żadne wyobrażanie sobie nic nie pomaga.
—   Tak, tak, kochanie, rozumiem — powiedział pan z Indii. —   Ale postaraj  się zapomnieć o tym.  Chodź, usiądź tu przy mnie na stołeczku i pamiętaj tylko, że jesteś księżniczką.
—   Tak — uśmiechnęła się Sara — i mogę rozdawać ludności chleb i bułeczki.
216
I
Usiadła na stołeczku, a pan z Indii (lubił czasem, żeby tak go również nazywała) przyciągnął do siebie ciemną główkę i głaskał ją czule.
Nazajutrz rano panna Minchin wyglądając przez okno ujrzała coś, co bez wątpienia nie sprawiło jej przyjemności.
Przed drzwi sąsiedniego domu zajechał powóz pana z Indii. Do powozu wsiadł jego właściciel i drobna postać w puszystym, kosztownym futrze. Postać ta była pannie Minchin dobrze znana i przypominała pewne sprawy z przeszłości. Następnie ukazała się jeszcze jedna postać, równie dobrze znana, której widok doprowadził pannę Minchin do stanu irytacji. Była to Rózia, która zawsze towarzyszyła Sarze podczas wyjazdów. Policzki dawnej pomywaczki zaokrągliły się już wyraźnie i nabrały rumieńców.
W kilkanaście minut później powóz zatrzymał się przed drzwiami piekarni. Pasażerowie wysiedli akurat w chwili, gdy właścicielka sklepu stawiała na oknie tacę świeżych, gorących bułeczek maślanych.
Kiedy Sara weszła do sklepu, kobieta odwróciła się, spojrzała na nią, po czym wróciła i stanęła za ladą. Przez chwilę przyglądała się Sarze bardzo uważnie.
—   Jestem pewna, że znam skądś panienkę — rzekła z życzliwym uśmiechem — ale nie mogę...
—   Owszem, zna mnie pani — odparła Sara. — Dała mi pani raz sześć bułeczek za cztery pensy i...
—   I panienka  oddała pięć z nich  biednej  dziewczynce   — przerwała  jej   kobieta.   —   Pamiętam  doskonale.  W  pierwszej chwili się nie zorientowałam. Przepraszam pana — zwróciła się do pana z Indii — ale rzadko się trafia, żeby taka młoda osóbka zwróciła uwagę na to, że ktoś jest głodny, i często o tym później myślałam. Przepraszam panienkę za śmiałość — dodała patrząc znów na Sarę — ale wygląda panienka jakoś lepiej niż wtedy, kiedy... kiedy...
—   Bo miewam się lepiej — rzekła Sara. — I jestem... jestem
218
znacznie  szczęśliwsza...  i  chciałam  prosić,  żeby pani  coś  dla mnie zrobiła.
—   Ja, panienko? — zawołała kobieta uśmiechając się pogodnie. — Ależ naturalnie. Co mam zrobić?
Sara oparła się o ladę i wyłuszczyła swoją prośbę, dotyczącą słotnych, zimnych dni, głodnych dzieci i gorących bułeczek. Kobieta słuchała z wyrazem zdumienia.
—   Ależ naturalnie!  — powtórzyła znowu, kiedy Sara skończyła. — Będzie to dla mnie prawdziwa przyjemność. Sama jestem pracującą kobietą i nie mogę sobie na wiele pozwolić, a tyle jest przecież nędzy dookoła, ale za pozwoleniem panienki mogę powiedzieć, że od tego zimnego dnia dałam już niejeden kawałek chleba, a zawsze z myślą o panience — była panienka wtedy przemoknięta i głodna, a przecież oddała swoje gorące bułeczki niby jaka księżniczka.
Pan z Indii uśmiechnął się mimo woli, a Sara również u-śmiechnęła się lekko na wspomnienie tego, co mówiła sobie, kładąc bułeczki na kolana zgłodniałej dziewczynki.
—   Ona była taka wygłodzona — rzekła.  —  Głodniejsza jeszcze ode mnie.
—   Była bliska śmierci głodowej — rzekła kobieta. — Nieraz mi o tym opowiadała, jak siedziała tam na deszczu i zdawało jej się, że wilk szarpie jej wnętrzności.
—   O, widziała ją pani potem?  —  zawołała Sara.   —  Może wie pani, gdzie ona jest?
—   Owszem, wiem — odparła kobieta uśmiechając się jeszcze radośniej. — Jest w tej chwili w pokoiku za sklepem. Mieszka tam już od miesiąca. Taka z niej chętna, dobra dziewczynka i tak mi pomaga w sklepie i w kuchni, że trudno wprost uwierzyć zważywszy na to, jakie miała życie.
Podeszła do drzwi prowadzących do pokoiku za sklepem i powiedziała coś, na co ukazała się w nich dziewczynka, w której Sara poznała od razu nieszczęśliwe, obdarte dziecko sprzed piekarni. Była jednak teraz schludnie, czysto ubrana i nie ulegało wątpliwości, że od dawna już nie zaznała głodu. Miała miłą,
219
szczerą twarzyczkę, a oczy straciły dawny wyraz dzikości i mimo onieśmielenia spoglądały bystro i rozumnie. Poznała Sarę od razu i patrzała na nią, jak gdyby nie mogła się jej napatrzyć.
—   Uważają państwo — rzekła kobieta — powiedziałam jej, żeby przychodziła tutaj, ile razy będzie głodna, a kiedy zaczęła przychodzić, dawałam jej to i owo do zrobienia. Przekonałam się, że jest chętna,  no i polubiłam ją bardzo, w  końcu więc wzięłam ją do siebie i teraz ja mam pomoc, a ona ma dom i jest mi taka wdzięczna, że wprost trudno sobie wyobrazić. Na imię jej Anna. Więcej nic o sobie nie wie.
Dziewczynki stały spoglądając na siebie przez chwilę, potem Sara wyjęła rękę z mufki, podała ją przez ladę Annie. Anna ujęła rękę i spojrzały sobie prosto w oczy.
—   Bardzo, bardzo się cieszę — powiedziała Sara. — I właśnie przyszło mi coś do głowy. Może pani Brown pozwoli, żebyś to ty rozdawała bułeczki i chleb dzieciom. Może będziesz chciała to robić, bo ty wiesz, co to znaczy być głodną.
—   Tak, panienko.
Sara poczuła pewność, że Anna dobrze ją zrozumiała, choć nie powiedziała nic więcej. Stała tylko bez ruchu i odprowadzała wzrokiem Sarę aż do chwili, gdy ta wraz z panem z Indii wsiadła do powozu i odjechała.
220
POSŁOWIE
Historia tytułowej „księżniczki" — jej nagłego przeistoczenia się z ukochanej, otoczonej zbytkiem jedynaczki w ubogą i prześladowaną sierotę — czerpie w pewnym sensie z doświadczeń gorzkiego dzieciństwa samej autorki. Frances Hodgson (tak brzmiało jej panieńskie nazwisko) urodziła się bowiem w dostatku jako córka dobrze prosperującego kupca — hurtownika w handlu żelazem, ale śmierć ojca i majątkowa ruina zmieniły całkowicie pozycję społeczną rodziny. Powieściowa bohaterka odzyskuje majątek dzięki niezwykłemu zbiegowi okoliczności i za sprawą szlachetnego i bogatego opiekuna, natomiast Frances Hodgson wszystko to, co w życiu osiągnęła, zawdzięcza wyłącznie sobie — swoim uzdolnieniom literackim, pracowitości i uporowi.
Urodziła się w r. 1849 w Anglii, w Manchesterze. Po śmierci ojca i kilku latach bezowocnej szamotaniny finansowej matka postanawia przenieść się wraz z dziećmi do Ameryki, by tam szukać oparcia u swego brata. Wyjazd następuje w r. 1865. W niewielkim wówczas Knoxville, w stanie Tennessee, warunki życiowe rodziny są nader skromne. Frances ma już siedemnaście lat, kończy szkołę i podejmuje pierwsze próby literackie. Debiutuje w r. 1870, publikując szereg opowiadań na łamach popularnych magazynów.
W r. 1873 wychodzi za mąż za lekarza, dra Swana M. Burnetta, a w cztery lata później przenosi się wraz z mężem do Waszyngtonu.
Pierwsza książka Frances Burnett, powieść z życia górników kopal-
221
I

ni w Yorkshire, ukazuje się drukiem w r. 1877, następna w kilka miesięcy później, a potem już każdy niemal rok przynosi nową powieść lub tom opowiadań. Nie darmo krytycy nazwą Frances Burnett po latach „tytanem epoki późnowiktoriańskiej".
Pochłaniająca ją coraz bardziej praca literacka wywołuje nieuchronne domowe konflikty, koliduje z obowiązkami żony i matki dwóch synów — Lionela i Viviana.
Frances rozstaje się z mężem i wraca do Anglii. Życie przynosi jej kolejne klęski: starszy syn Lionel umiera mając zaledwie szesnaście lat, a drugie małżeństwo okazuje się całkowicie nieudane. Pisarka zmienia teraz często miejsce zamieszkania, przenosi się z kraju do kraju, w końcu postanawia wrócić do Stanów. Przyjmuje w r. 1905 obywatelstwo amerykańskie i osiedla się na Long Island, wyspie wchodzącej obecnie w skład zespołu miejskiego Nowego Jorku. Dużo pisze, zarówno dla dorosłych, jak dla dzieci, i z zamiłowaniem zajmuje się ogrodem. Umiera w 1924 r., niemal w przeddzień swoich siedemdziesiątych piątych urodzin, jako jedna z najpoczytniejszych pisarek anglo-amerykańskich. Spośród jej kilkudziesięciu powieści najbardziej znane są te, które weszły do kanonu ulubionych lektur młodych czytelników: „Mały lord" (1886), „Mała księżniczka" (1888), „Tajemniczy ogród" (1909).
Licząca ponad sto lat powieść o losach londyńskiego kopciuszka urzeka naiwnym, staroświeckim wdziękiem, choć autorce nie sposób odmówić ani umiejętności pisania w sposób żywy i zajmujący, ani znajomości świata, w którym pieniądz przywraca życiu bohaterki urok i blask, a czytelnikom pozwala nieco pomarzyć o posiadaniu kopalni diamentów.
 
 
   
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja