Lektury
  Mala Kszieznicka (1)
 
ROZDZIAŁ I
Sara
Pewnego pochmurnego dnia zimowego, kiedy gęsta, żółta mgła zalegała, ulice Londynu tak szczelnie, iż zapalono latarnie, a szyby wystawowe sklepów jarzyły się oświetleniem gazowym, jakby to był już wieczór, mała, osobliwie wyglądająca dziewczynka jechała wolno ulicami miasta, siedząc w powozie przy boku swego ojca.
Podwinęła pod siebie nogi, przytulona do ojca, który obejmował ją ramieniem, i wielkimi, zamyślonymi oczami patrzała przez okno powozu na przechodzących ludzi.
Była jeszcze tak mała, że wyraz jej oczu pozostawał w mżące] sprzeczności z drobną twarzyczką. Tak dojrzały wyraz nie pasowałby do twarzy dziecka nawet dwunastoletniego, Sara Cre-we zaś miała zaledwie siedem lat. Ale Sara zawsze marzyła i myślała o rzeczach dziwnych i sama nie pamiętała już takiego okresu, w którym by nie myślała o dorosłych i o ich dorosłym świecie. Zdawało jej się, że żyje już od bardzo, bardzo dawna.
W tej chwili przypominała sobie podróż, którą odbyła właśnie z Bombaju wraz z ojcem, kapitanem Crewe. Myślała o wielkim statku, o snujących się po nim bezszelestnie laskarach*, o dzieciach bawiących się na rozgrzanym pokładzie i o kilku młodych żonach oficerów, które wciąż starały się wyciągać ją na słówka i śmiały się z tego, co mówiła.
*    Laskar — hinduski marynarz w służbie brytyjskiej.
-----------------   5    -----------------

Przede wszystkim myślała o tym, jakie to dziwne, źe najpierw była w Indiach, zalanych palącymi promieniami słońca, potem na oceanie, a teraz jedzie osobliwym wehikułem przez nieznane ulice miasta, gdzie w dzień ciemno jest jak w nocy. Wszystko to było tak trudne do pojęcia, że przysunęła się bliżej do ojca.
—   Tatusiu   —  odezwała się stłumionym głosikiem, zbliżonym do szeptu — tatusiu...
—   Co, kochanie?  —  spytał kapitan Crewe obejmując mocniej córkę i zaglądając jej w oczy. — O czym myślisz, Saro?
—   Czy to jest to miejsce? —  szepnęła Sara przysuwając się do niego jeszcze bliżej. — Tak, tatusiu?
—   Tak, Saro. Dotarliśmy wreszcie do celu — odparł, a chociaż  Sara miała tylko  siedem lat,  wyczuła,  że wielki  smutek ogarnął ojca, gdy to mówił.
Zdawało jej się, że dużo lat upłynęło już od chwili, kiedy zaczęła przygotowywać się w myśli do pobytu w „tym miejscu", jak je nazywała. Matki, która umarła przy jej urodzeniu, nigdy nie znała ani za nią nie tęskniła. Młody, przystojny, zamożny, uroczy ojciec był dla niej jedynym bliskim człowiekiem na świecie. Bawił się z nią zawsze i kochali się ogromnie. Że jest bogaty, Sara wiedziała tylko ze słów innych osób, które rozmawiały o tym, sądząc, że dziewczynka nie słucha, słyszała też, jak mówiły, że ona również będzie bogata, kiedy dorośnie. Mieszkała zawsze w pięknym domu, pełnym służby, która witała ją niskimi ukłonami, zwracała się do niej per „Missi sahib" i pozwalała dziewczynce robić, co jej się żywnie podobało. Miała moc kosztownych zabawek, oswojone zwierzęta i nianię-Hin-duskę, która ją ubóstwiała. Dziewczynka zrozumiała z czasem, że wszystko to mają ludzie bogaci, a zresztą nic ponadto o tych sprawach nie wiedziała.
W ciągu jej króciutkiego życia niepokoiła ją tylko jedna rzecz, a mianowicie owo „miejsce", do którego miano ją kiedyś zawieźć. Klimat Indii był bardzo szkodliwy dla dzieci, toteż odsyłano je stąd możliwie jak najwcześniej  —  przeważnie
do Anglii, do jakiejś szkoły. Widziała, jak odjeżdżały inne dzieci, słyszała, jak ich matki i ojcowie rozmawiają o otrzymywanych od nich listach. Wiedziała, że sama też będzie musiała w końcu tam pojechać, i chociaż opowiadania ojca o podróżach i 11 nowym kraju budziły niekiedy jej ciekawość, trapiła się jed-tnyślą, że on nie będzie mógł z nią tam zostać. Czy nie mógłbyś pojechać tam razem ze mną, tatusiu? — 'pytała, kiedy miała pięć lat. — Czy ty byś nie mógł też cho-ić do szkoły? Pomagałabym ci w lekcjach. -  Ależ nie będziesz tam zbyt długo,  Saro  —  odpowiadał (tale.  — Pojedziesz do ładnego domu, w którym będzie dużo I  icwczynek, będziesz się z nimi bawić, a ja ci będę przysyłał mnóstwo książek i ani się obejrzysz, jak wyrośniesz na mądrą >l'>rosłą pannę i wrócisz tutaj, żeby się opiekować swoim tatu-sicm.
O tym myślała z przyjemnością. Prowadzić ojcu dom, jeździć z nim konno i siedzieć u szczytu stołu podczas wydawanych przez niego obiadów proszonych, odbywać z nim długie rozmowy i czytać książki z jego biblioteki — tego pragnęłaby najbardziej w świecie; jeżeli więc dla osiągnięcia celu musi pojechać do Anglii, trzeba się z tym pogodzić. Nie przepadała za towarzystwem innych małych dziewczynek, ale spodziewała się, że mając dużo książek, jakoś sobie poradzi. Książki lubiła nade wszystko i lubiła układać różne bajki o pięknych rzeczach, które potem sama sobie opowiadała. Czasem też opowiadała je ojcu, któremu podobały się tak samo jak jej.
— Cóż, tatusiu — powiedziała cicho — skoro jesteśmy na miejscu, to musimy chyba z rezygnacją poddać się losowi.
Roześmiał się na ten staroświecki, górnolotny zwrot i ucałował ją. W gruncie rzeczy nie mógł się wcale zdobyć na' rezygnację, choć wiedział, że musi ukrywać to przed córką. Mała Sara była mu nieocenioną towarzyszką i zdawał sobie dobrze sprawę, jak się będzie czuł osamotniony, kiedy powróci do domu w Indiach, ze świadomością, że mała figurka w białej sukience nie wybiegnie już na jego spotkanie. Przytulił więc ją
mocno do siebie, kiedy powóz wjechał na wielki, posępny plac, przy którym stał dom będący celem ich podróży.
Był to wielki, posępny dom, zupełnie taki sam jak wszystkie sąsiednie domy, z tą tylko różnicą, że na drzwiach frontowych widniała mosiężna tablica z wygrawerowanym czarnym napisem:
MARIA MINCHIN EKSKLUZYWNA PENSJA DLA PANIENEK
—   Jesteśmy,  Saro  —  rzekł kapitan Crewe siląc się na jak najweselszy ton.
Wyniósł ją z powozu, po czym weszli na ganek i zadzwonili. Sara częstokroć myślała później, że dom ten właściwie niezmiernie przypomina pannę Minchin. Był bardzo dostojny i dobrze umeblowany, ale wszystko w nim było brzydkie i zdawało się, że nawet fotele są żylaste i kościste. W hallu wszystko ^ było twarde, wypolerowane na glans i nawet czerwony cyferblat wysokiego zegara stojącego w kącie miał minę surową i odpychającą. Podłogę salonu, do którego ich wprowadzono, pokrywał dywan z kwadratowym deseniem, krzesła i fotele były kanciaste, a na ciężkim marmurowym gzymsie kominka stał ciężki marmurowy zegar.
Sara usiadła na sztywnym mahoniowym krześle i rozejrzała się szybko wokoło.
—   Nie podoba mi się tutaj, tatusiu — powiedziała.  — Ale przypuszczam, że żołnierze, nawet ci najodważniejsi, też niechętnie idą w bój.
Kapitan Crewe wybuchnął śmiechem. Był młody, wesoły i wypowiedzi Sary bawiły go niezmiernie.
—   Och,   Saro!   —   zawołał.   —   Co  pocznę,  kiedy nie  będę miał nikogo, kto przemawiałby do mnie tak uroczyście? Chyba nikt w świecie nie jest tak poważny i uroczysty jak ty!
—   Ale dlaczego poważne słowa tak cię śmieszą? —  spytała Sara.
—   Bo tak je zabawnie wypowiadasz — odparł śmiejąc się jeszcze ser.lcczniej.
I nagl< chwycił ją w ramiona i ucałował bardzo mocno. Nie śmiał się już wcale i mogłoby się nawet zdawać, że w oczach jego błysnęły łzy.
W tej właśnie chwili do pokoju weszła panna Minchin. Była rzeczywi cie ogromnie podobna do swego domu — wysoka, posępna, dostojna i brzydka. Miała wielkie, zimne, rybie oczy i szeroki, imny, rybi uśmiech. Uśmiech ten stał się jeszcze bardziej szcioki, gdy ujrzała Sarę i kapitana Crewe, słyszała bowiem o młodym oficerze wiele rzeczy, z jej punktu widzenia bardzo dodatnich, od damy, która poleciła mu jej pensję. Słyszała między innymi, że jest to bogaty ojciec, który skłonny jest wydawać na swoją małą córeczkę dużo pieniędzy.
—   Wielki tó zaszczyt dla mnie, że będę mogła zaopiekować się tak  pięknym i obiecującym dzieckiem, panie kapitanie   — rzekła ujmując rękę Sary i głaszcząc ją. — Lady Meredith opowiadała mi o jej niezwykłych uzdolnieniach. Zdolne dziecko to wielki skarb w tego rodzaju zakładzie jak mój.
Sara stała spokojnie, nie odrywając oczu od twarzy panny Minchin. Myśli jej biegły, jak zwykle, dziwnym szlakiem.
„Dlaczego ona mówi, że jestem pięknym dzieckiem? — myślała. — Nie jestem wcale piękna. Córeczka pułkownika Gran-ge'a, Izabela, jest rzeczywiście piękna. Ma dołeczki, rumiane policzki i długie, złote włosy. Ja mam krótkie, czarne włosy i zielone oczy, a poza tym jestem chuda i wcale nie mam rumieńców. Jestem jedną z najbrzydszych dziewczynek, jakie kiedykolwiek widziałam. Ona zaczyna od kłamstwa". Sara myliła się jednak sądząc, że jest brzydka. Istotnie, nie przypominała w niczym Izabeli Grange, najpiękniejszej dziewczynki- w pułku, ale miała swoisty, oryginalny urok. Była smukła i wiotka, wysoka jak na swój wiek, o wyrazistej, pociągającej twarzyczce. Włosy miała gęste, kruczoczarne i lekko podwinięte na końcach, oczy szarozielone, to prawda, były to jednak ogromne, cudowne oczy o długich, czarnych rzęsach i chociaż jej samej nie podo-
10
bał się ich kolor, wiele osób uważało, że są piękne. Ale Sara była przekonana, że jest brzydka, i pochlebstwa panny Minchin wcale jej nie ucieszyły.
„Skłamałabym, gdybym powiedziała, że ona jest piękna — myślała — i wiedziałabym, że kłamię. Jestem chyba równie brzydka jak ona — tyle że na swój sposób. Po co więc ona to powiedziała?"
Kiedy poznała lepiej pannę Minchin, dowiedziała się, czemu przełożona tak powiedziała. Odkryła po prostu, że panna Minchin mówiła to samo każdemu ojcu i każdej matce, którzy oddawali dzieci do jej szkoły.
Sara stała obok ojca i słuchała jego rozmowy z panną Minchin. Kapitan Crewe postanowił oddać córkę na tę pensję za radą lady Meredith, której dwie córki tu się kształcą, a kapitan Crewe ma wielki szacunek do rozumu i doświadczenia lady Meredith. Sara musi mieć oddzielny pokój i ma korzystać z większych nawet przywilejów niż inne pensjonarki posiadające oddzielne pokoje. Będzie miała własny apartament — sypialnię i salonik, ma trzymać kuca i powóz i mieć własną pokojówkę, która zastąpi nianię, co opiekowała się nią w Indiach.
—   O jej edukację jestem najzupełniej spokojny —  dodał ze śmiechem kapitan Crewe, poklepując rączkę Sary. — Trudność będzie polegała na tym, żeby nie uczyła się za prędko i za dużo. Wciąż tylko ślęczy nad książkami. Nie czyta ich, proszę pani, ale po prostu połyka jak mały wilczek. Wciąż domaga się nowych książek do połykania, i to książek dla dorosłych   — niemieckich i francuskich na równi z angielskimi — wszelkiego rodzaju,* historycznych, biograficznych, poezji...  Proszę odciągać ją od książek, jeżeli będzie czytała za dużo. Niech jeździ konno na swoim kucu albo niech pójdzie i kupi sobie jakąś nową lalkę. Powinna więcej bawić się lalkami.
—   Tatusiu — odezwała się Sara — gdybym Vo kilka dni kupowała sobie nową lalkę, tobym ich miała w końcu za dużo i nie mogłabym ich lubić. Lalki powinny być bliskimi przyjaciółkami. Emilka będzie moją najbliższą przyjaciółką.
ii
Kapitan Crewe spojrzał na pannę Minchin, panna Minchin spojrzała na kapitana Crewe.
—   Kto to jest Emilka? — zapytała.
—   Powiedz sama, Saro  —  rzekł z uśmiechem kapitan Crewe.
Szarozielone oczy Sary przybrały wyraz powagi i wzruszenia.
—   To lalka, której  jeszcze nie mam  —   odpowiedziała.   — Lalka, którą tatuś ma mi kupić. Pójdziemy razem jej poszukać. Nazwałam ją Emilką. Będzie moją przyjaciółką, kiedy tatuś wyjedzie. Będę z nią mogła o nim rozmawiać.
Rybi uśmiech panny Minchin stał się wręcz przymilny.
—   Cóż za oryginalne dziecko! — zawołała. — Co za urocza istotka!
—   Tak — rzekł kapitan Crewe przyciągając Sarę do siebie. — To moja najdroższa istota. Niechże jej pani dobrze strzeże.
Sara przez kilka dni jeszcze mieszkała z ojcem w hotelu — pozostała z nim bowiem do chwili jego odjazdu do Indii. Odwiedzili wspólnie mnóstwo wielkich sklepów i kupili mnóstwo rzeczy. Jeśli chodzi o ścisłość, kupili znacznie więcej rzeczy, niż Sarze było potrzeba, ale kapitan Crewe był człowiekiem młodym, bogatym i niezbyt doświadczonym, a chciał, żeby jego córeczka miała wszystko, co jej się podobało i co jemu się podobało, razem więc nagromadzili garderobę niepomiernie zbyt-kowną dla siedmioletniej dziewczynki. Były tam aksamitne suknie obramowane kosztownymi futrami, suknie koronkowe i ręcznie haftowane, kapelusze z wielkimi strusimi piórami, gronostajowe okrycia i mufki, pudła małych rękawiczek, co się zaś tyczy chusteczek do nosa i jedwabnych pończoch, nabyto ich taką ilość, że uprzejme sprzedawczynie za kontuarami szeptały między sobą, iż ta dziwna mała dziewczynka musi być chyba jakąś zamorską księżniczką — może nawet córką indyjskiego radży.
Znaleźli też w końcu Emilkę, zanim jednak wreszcie ją odkryli, zwiedzili wiele sklepów z zabawkami i obejrzeli nieprzebraną liczbę lalek.
12
—   Nie chciałabym, żeby wyglądała jak lalka — mówiła Sara. — Chciałabym wierzyć, że ona naprawdę słucha mnie, kiedy do niej mówię. Cały kłopot z lalkami, tatusiu — tu Sara przechyliła na bok głowę i ściągnęła brwi —  cały kłopot z lalkami, że one zawsze tak wyglądają, jakby nic nie słyszały.
Oglądali więc lalki duże i lalki małe, czarnookie i niebieskookie, lalki z ciemnymi lokami i z blond warkoczami, lalki ubrane i lalki nie ubrane.
—   Bo wiesz, tatusiu — powiedziała Sara, kiedy oglądali taką nie ubraną lalkę  —  jeżeli nie będzie miała sukienek, kiedy ją znajdę, to będziemy mogli zabrać ją do krawcowej i zamówić jej suknie na miarę. Będą wtedy lepiej leżały.
Po długiej serii niepowodzeń postanowili ruszyć piechotą i oglądać wystawy, powóz zaś miał jechać za nimi. Obejrzeli, nie wchodząc, wystawy dwóch albo trzech sklepów, gdy naraz, kiedy zbliżali się do wcale niedużego sklepu, Sara drgnęła i chwyciła ojca za ramię.
—   Spójrz, tatusiu! — zawołała. — Jest Emilka!
Twarz jej oblał rumieniec, szarozielone oczy zabłysły, jak gdyby dostrzegła bliską i bardzo kochaną osobę.
—   Ona czeka na nas!  — powiedziała.  —  Chodźmy do niej prędzej.
—   Mój Boże!  —  zawołał kapitan Crewe.  —  Czuję się tak, jak gdybyśmy powinni poszukać kogoś, kto by nas jej przedstawił.
—   Ty przedstawisz mnie, a ja przedstawię ciebie -r odparła Sara.   —   Ale poznałam ją natychmiast,  kiedy ją zobaczyłam, więc może ona mnie też poznała.
Było to bardzo prawdopodobne. Oczy Emiłki niewątpliwie patrzały bardzo rozumnie, kiedy Sara wzięła ją na ręce. Była to duża lalka, ale nie tak duża, by nie można było nosić jej bez wysiłku, miała wijące się w sposób naturalny, złot©brązowe włosy, spadające na ramiona, i głębokie, jasne szaroniebieskie oczy o gęstych, miękkich rzęsach, przy czym były to prawdziwe rzęsy, nie zaś jakieś tam namalowane kreseczki.
ii
—   Oczywiście, tatusiu  — mówiła Sara sadzając ją sobie na kolana i wpatrując się w nią z zachwytem  —  to z pewnością jest Emilka.
Emilkę więc kupiono, a następnie zawieziono do sklepu konfekcji dziecięcej i tam zamówiono dla niej wyprawę równie wspaniałą jak wyprawa Sary. Sprawiono jej także suknie koronkowe, aksamitne i muślinowe', kapelusze, palta, piękną bieliznę przybraną koronkami, rękawiczki, chusteczki do nosa i futra.
—   Chciałabym,  żeby zawsze wyglądała  jak  dziecko  dobrej matki — powiedziała Sara.  — Jestem przecież jej matką, chociaż chcę, żeby została także moją przyjaciółką.
Kapitana Crewe bawiłyby ogromnie te sprawunki, gdyby nie smutek nękający mu ciągle serce. Wszystko to bowiem oznaczało, że wkrótce już musi rozstać się ze swoją najdroższą małą przyjaciółką. Wśród nocy wstał z łóżka i stanął nad posłaniem Sary, która spała z Emilką w objęciach. Czarne jej włosy, rozrzucone po poduszce, zmieszały się ze złotobrązowymi lokami Emilki; obydwie miały koszulki nocne przybrane koronką, obydwie miały długie rzęsy, rzucające cień na policzki. Emilka tak bardzo przypominała żywe dziecko, że kapitan Crewe poczuł zadowolenie z jej obecności. Westchnął głęboko i szarpnął wąsa z miną zupełnie chłopięcą.
„Hej, moja mała! — powiedział w duchu. — Nie wiesz na pewno, jak bardzo twój tatuś będzie za tobą tęsknił".
Nazajutrz zawiózł córeczkę do panny Minchin i zostawił ją tam. Miał odpłynąć następnego ranka. Wyjaśnił pannie Minchin, że jego pełnomocnicy, panowie Barrow i Skipworth, reprezentujący jego interesy w Anglii, w razie potrzeby udzielą jej zawsze porady, będą też opłacali rachunki za utrzymanie Sary. Będzie pisywał do Sary dwa razy na tydzień i prosi, żeby nie odmawiano jej niczego, na co wyrazi ochotę.
—   Jest rozsądną dziewczynką i nigdy nie żąda nic takiego, czego nie można byłoby jej dać — dodał.
Następnie udał się wraz z Sarą do jej saloniku i tam się pożegnali. Sara usiadła mu na kolanach, ujęła go drobnymi rączkami za wyłogi i długo patrzała mu w oczy.
—   Uczysz się mnie na pamięć, Saro? — zapytał głaszcząc ją po głowie.
—   Nie  —  odpowiedziała.   —  Umiem cię już dawno na pamięć. Jesteś w moim sercu.
Uścisnęli się i ucałowali, jak gdyby nigdy nie mieli się od siebie oderwać.
Kiedy powóz odjechał sprzed ganku, Sara siedziała na podłodze saloniku oparłszy podbródek na rękach i odprowadzała go oczami, aż zniknął za zakrętem. Emilka siedziała przy niej i również patrzała przez okno. Kiedy panna Minchin przysłała swoją siostrę, pannę Amelię, żeby dowiedzieć się, co dziewczynka robi, okazało się, że drzwi są zamknięte na klucz.
—   Zamknęłam je — oświadczył spoza drzwi grzeczny, stłumiony głosik.— Chciałabym być sama, jeżeli można.
Panna Amelia była gruba, przysadzista i okropnie się bała swojej siostry. Miała od niej znacznie łagodniejszy charakter, ale zawsze bez szemrania spełniała jej rozkazy. Zeszła na dół z miną wręcz przerażoną.
—   Nie widziałam jeszcze nigdy takiej  dziwnej  dziewczynki
—   zwróciła się do siostry.   —Zamknęła się w pokoju i siedzi tam cichutko jak myszka.
—   W każdym razie to lepiej, niż gdyby miała wrzeszczeć i kopać, jak to robią niektóre —  stwierdziła panna Minchin.  — Spodziewałam się, że takie rozpieszczone dziecko narobi wrzasku na cały dom. Bo przecież zawsze dotychczas robiła, co jej się podobało.
—   Wypakowałam jej kufry — rzekła panna Amelia.  — Nic podobnego w życiu nie widziałam — sobole, gronostaje, bielizna przybrana prawdziwą koronką. Co o tym sądzisz?
—   Sądzę, że to szczyt głupoty ubierać tak małą dziewczynkę
—   odparła  ostro  panna  Minchin   —   ale  wszystko  to  będzie
wyglądało bardzo korzystnie w pierwszej parze w niedzielę, kiedy będziemy prowadziły dziewczynki do kościoła. Dostała wyprawę jak mała księżniczka.
A na górze w zamkniętym pokoju Sara i Emilka siedziały na podłodze i patrzały na róg, za którym zniknął powóz, gdy tymczasem kapitan Crewe oglądał się za siebie i machał na pożegnanie ręką, jak gdyby nigdy nie miał przestać.
16
ROZDZIAŁ II
Lekcja francuskiego
Kiedy Sara weszła nazajutrz do klasy, wszystkie oczy spojrzały na nią z nie ukrywaną ciekawością. Wszystkie bowiem pensjonarki — poczynając od Lawinii Herbert, która miała blisko trzynaście lat i uważała się już za całkiem dorosłą, a kończąc na Lotce Legh, która miała dopiero lat cztery i była najmłodszym dzieckiem w szkole — zdążyły już wiele o niej usłyszeć. Wiedziały, że jest to pokazowa wychowanka panny Min-chin i jej obecność przynosi zaszczyt pensji. Niektóre widziały już nawet przelotnie jej francuską pokojówkę, Mariettę, która przyjechała poprzedniego wieczora. Lawinia przechodziła obok pokoju Sary, kiedy drzwi nie były zamknięte, i widziała, jak Marietta otwierała pudło przysłane późno ze sklepu.
—   Pełno tam było haleczek z koronkowymi falbankami — szeptała do swojej przyjaciółki Jessie, pochylona na pozór nad podręcznikiem do geografii. — Widziałam, jak je wykładała. A panna Minchin powiedziała do panny Amelii, że suknie tej nowej są takie wspaniałe, że dla dziecka to aż śmieszne. Sama słyszałam. Moja mama mówi, że dzieci powinno się ubierać skromnie. Ta nowa teraz ma też na sobie taką halkę. Widziałam, kiedy siadała.
—   I jedwabne pończochy! — szepnęła Jessie również pochylona nad geografią.  — A jakie małe nóżki! Nigdy nie widziałam takich małych nóżek.
—   Phi   —   prychnęła  zawistnie   Lawinia   —   po  prostu  ma dobrze zrobione pantofle. Mama mówi, że jak się ma zręcznego  szewca, to największe stopy wyglądają jak małe.  I moim zdaniem   jest   całkiem   nieładna.    Ma   taki   dziwaczny   kolor oczu!
—   Nie jest ładna jak inni ładni ludzie — powiedziała Jessie zerkając spod oka na Sarę  —  ale ma się ochotę wciąż na nią patrzeć. Ma okropnie długie rzęsy, a oczy prawie zupełnie zielone.
Sara siedziała spokojnie na swoim miejscu, czekając, aż jej powiedzą, co ma robić. Posadzono ją w pobliżu stolika panny Minchin. Nie czuła się wcale onieśmielona spojrzeniami tylu par oczu. Interesowało ją tu wszystko i spokojnie odwzajemniała spojrzenia dziewczynek, które na nią patrzały. Ciekawa była, o czym one myślą, czy lubią pannę Minchin, czy chętnie się uczą i czy któraś z nich ma takiego tatusia jak ona. Tego ranka odbyła z Emilką długą rozmowę o tatusiu.
—   Jest teraz na morzu, Emilko — mówiła.  — Musimy żyć w wielkiej przyjaźni i opowiadać sobie o wszystkim. Spójrz na mnie, Emilko. Masz najładniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziałam, ale chciałabym, żebyś umiała mówić.
Sara miała wyobraźnię żywą i pomysłową i czuła, że będzie to dla niej wielką pociechą, jeżeli zdoła chociażby wyobrażać sobie, że Emilka jest istotą żywą, która naprawdę słyszy i rozumie. Kiedy Marietta ubrała ją w granatowy mundurek szkolny i przewiązała jej włosy granatową wstążką, dziewczynka podeszła do Emilki siedzącej na własnym foteliku i włożyła jej do rąk książkę.
—   Poczytaj sobie przez ten czas, kiedy ja będę na dole  — powiedziała, a widząc zdziwione spojrzenie Marietty, zwróciła się do niej z poważną minką: — Podejrzewam, że lalki potrafią robić rozmaite rzeczy, tylko nie chcą, żebyśmy o tym wiedzieli. Może Emilka rzeczywiście potrafi czytać, rozmawiać i chodzić, ale robi to tylko wtedy, kiedy ludzi nie ma w pokoju. To jest jej   tajemnica.   Bo   gdyby   się   ludzie   dowiedzieli,   że   lalki   to
18
wszystko potrafią, toby je zmusili do pracy. Więc może umówiły się, że zachowają to w tajemnicy. Dopóki się jest w pokoju, Emilka siedzi nieruchomo, ale jeżeli wszyscy wyjdą, to może poczyta sobie albo wstanie i wyjrzy przez okno. Ale jak u-słyszy, że ktoś z nas nadchodzi, pobiegnie prędko z powrotem, usiądzie na fotelu i będzie udawała, że siedziała tak przez cały
czas.
„Comme elle est dróle!"* — pomyślała Marietta, a kiedy zeszła na dół, opowiedziała o tej rozmowie starszej pokojówce. Ale czuła już sympatię do tej dziwnej małej dziewczynki z taką inteligentną, drobną twarzyczką i takimi pięknymi manierami. Miała dotychczas do czynienia z dziećmi, które nie były wcale tak grzeczne. Sara była osóbką bardzo miłą i tak wdzięcznie mówiła: „Bardzo proszę, Marietto" i „Dziękuję, Marietto", że pokojówka była wprost oczarowana. Marietta mówiła starszej pokojówce, że dziewczynka dziękuje jej, jakby dziękowała prawdziwej damie.
—   Elle a fair d'une princesse, cette petite* — mówiła. Słowem, była zachwycona swoją małą nową panią i bardzo
kontenta ze służby.
Sara od kilku minut już siedziała na swym miejscu w klasie, oglądana przez koleżanki, kiedy panna Minchin dystyngowanym ruchem zapukała w blat stolika.
—   Panienki — oznajmiła — pragnę przedstawić wam nową koleżankę.
Wszystkie dziewczynki wstały, Sara również.
—   Mam nadzieję, że przyjmiecie życzliwie Sarę Crewe. Przyjechała do nas z daleka — aż z Indii. Zaraz po lekcjach musicie się ze sobą zapoznać.
Uczennice dygnęły ceremonialnie, Sara dygnęła także, potem wszystkie usiadły i znów patrzyły na siebie.
*    Comme elle est dróle! (franc.) — jaka ona śmieszna!
*      Elle a I' air d' une princesse,  cette petite (franc.) — ta mała wygląda jak księżniczka.
I9
—   Saro — rzekła panna Minchin oficjalnym tonem, którego używała w klasie — podejdź do mnie.
Wzięła książkę ze stolika i przewracała jej kartki. Sara podeszła grzecznie.
—   Ponieważ twój ojciec zaangażował ci pokojówkę Francuzkę — zaczęła panna Minchin — wnoszę, że pragnie, abyś przykładała się specjalnie do nauki francuskiego.
Sara poczuła się trochę zakłopotana.
—   Zdaje mi się, że zaangażował ją — rzekła — bo myślał, że ona mi się spodoba, proszę pani.
—   Obawiam się — odparła panna Minchin z nieco kwaśnym uśmiechem — że jesteś bardzo rozpieszczona i wyobrażasz sobie zawsze,  że wszystko,  co  się robi,  robi  się wyłącznie dla twojej przyjemności. Ja natomiast odniosłam wrażenie, że twój ojciec chciał, żebyś się nauczyła francuskiego.
Gdyby Sara była starsza albo mniej dbała o to, żeby być zawsze grzeczna i uprzejma, mogłaby wyjaśnić sprawę w kilku słowach. W tej sytuacji jednakże poczuła, że rumieniec zalewa jej policzki. Panna Minchin była bardzo surową, imponującą osobą i wydawała się tak absolutnie pewna, że Sara nie ma pojęcia o francuskim, iż wyprowadzenie jej z błędu, jak sądziła dziewczynka, byłoby impertynencją. W rzeczywistości bowiem Sara nie pamiętała nawet, kiedy nauczyła się francuskiego. Ojciec często przemawiał do niej po francusku, kiedy była jeszcze niemowlęciem, gdyż matka jej była Francuzką i kapitan Crewe przez miłość dla niej kochał ten język. Sara nauczyła się więc francuskiego sama o tym nie wiedząc, jak to się często zdarza z małymi dziećmi.
—   Ja...   ja  nigdy  się  właściwie  nie  uczyłam  francuskiego, ale... ale... — zaczęła nieśmiało wyjaśnienia.
Jednym z tajemnych strapień panny Minchin byk właśnie okoliczność, że ona sama nie znała francuskiego, pragnęła więc ukryć ten kompromitujący fakt. Nie zamierzała kontynuować dyskusji w tej sprawie, aby nie narazić się na jakieś drażliwe pytania ze strony nowej uczennicy.
20
—   Dosyć — przerwała jej grzecznie, ale lodowato. — Jeżeliś się dotychczas nie uczyła, musisz od razu zabrać się do nauki. Nauczyciel francuskiego, monsieur Dufarge, przyjdzie tu za kilka minut. Weź tę książkę i przejrzyj ją, zanim on nadejdzie.
Sara znów spiekła raka. Wróciła na miejsce i otworzyła książkę. Spojrzała z poważną miną na pierwszą stronę. Wiedziała, że uśmiech byłby niegrzeczny, a postanowiła sobie, iż będzie grzeczna za wszelką cenę. Ale czuła się bardzo zaskoczona, że każą jej studiować stronę, na której tłumaczono, że „k pere" znaczy „ojciec", a „la merę" — „matka".
Panna Minchin spojrzała na nią badawczo.
—   Masz niezadowoloną minę, Saro  —  rzuciła.  —  Przykro mi, że nie masz ochoty uczyć się francuskiego.
—   Bardzo lubię francuski — odrzekła Sara próbując znowu wyjaśnić sytuację — ale...
—   Nie powinnaś mówić „ale", kiedy każe ci się coś robić — oświadczyła panna Minchin. — Proszę, patrz do książki.
Sara wpatrywała się więc pilnie w książkę i nie uśmiechnęła się nawet wówczas, gdy przeczytała, że „k fils" znaczy „syn", a ,,/e frere" znaczy „brat".
„Kiedy przyjdze monsieur Dufarge — myślała — wszystko mu wytłumaczę".
Monsieur Dufarge przybył wkrótce. Był to bardzo miły, rozumny Francuz w średnim wieku i zainteresował się od razu, kiedy oczy jego padły na Sarę czytającą pilnie swoją książeczkę.
—   Czy to moja nowa uczennica, madame? — zwrócił się do panny Minchin.   —  Mam nadzieję, że będę miał z niej pociechę.
—   Jej ojcu, kapitanowi Crewe, bardzo na tym zależy, aby rozpoczęła naukę  francuskiego.  Ale  mam wrażenie,  że  dziewczynka ma jakieś dziecinne uprzedzenie do tego języka. Najwyraźniej nie ma chęci go się uczyć  —  odparła panna Minchin.
—   Bardzo to dla mnie przykre, mademoiselle —  zwrócił się
21
dobrotliwie nauczyciel do Sary.— Być może, kiedy zaczniemy naukę, uda mi się przekonać panienkę, jaki to piękny język.
Mała Sara wstała z miejsca. Była już bliska rozpaczy. Spojrzała błagalnie na pana Dufarge swoimi wielkimi, szarozielonymi oczami. Wiedziała, że skoro zacznie wreszcie mówić, nauczyciel od razu wszystko zrozumie. Zaczęła wyjaśniać z prostotą śliczną, płynną francuszczyzną. Pani przełożona jej nie zrozumiała — ona, Sara, nie uczyła się właściwie francuskiego, to znaczy nie uczyła się z książek, ale tatuś i inne osoby zawsze z nią w tym języku mówili, a czytania i pisania po francusku nauczyła się tak samo jak czytania i pisania po angielsku. Tatuś przepada za francuskim, ona więc też dlatego pokochała ten język. Jej droga mamusia, która umarła przy jej urodzeniu, była Francuzką. Sara będzie się chętnie uczyła wszystkiego, czego monsieur zechce jej nauczyć, ale usiłowała tylko wytłumaczyć pani przełożonej, że zna już słówka z tej książki — zakończyła pokazując początkowy podręcznik.
Kiedy Sara zaczęła mówić, panna Minchin drgnęła gwałtownie i znieruchomiała lustrując dziewczynkę przez lorgnon, dopóki ta nie umilkła. Twarz nauczyciela rozpłynęła się w uśmiechu. Na dźwięk dziecinnego głosiku, mówiącego jego ojczystym językiem z taką prostotą i swobodą, wydało mu się, że znalazł się nagle w kraju rodzinnym — który podczas pochmurnych, mglistych dni londyńskich zdawał się bardzo, bardzo odległy. Kiedy Sara skończyła, wziął od niej podręcznik ze spojrzeniem wyrażającym niemal rozrzewnienie. Następnie zwrócił się do panny Minchin.
—   Ach, madame — rzekł — doprawdy niewiele czego mogę nauczyć tę panienkę. Ona  nie  uczyła się francuskiego, ona po prostu jest Francuzką. Akcent ma prześliczny.
—   Powinnaś mnie była uprzedzić!  — zawołała zdruzgotana panna Minchin.
—   Ja...  ja...  próbowałam   —   wyjąkała   Sara.   —   Widocznie niezręcznie zaczęłam...
Panna Minchin wiedziała dobrze, że Sara próbowała i nie by-
22
ła to jej wina, iż nie pozwolono jej wytłumaczyć sprawy. Kiedy w dodatku spostrzegła, że wszystkie uczennice słuchają jej rozmowy, Lawinia zaś i Jessie chichoczą zasłaniając się podręcznikami gramatyki francuskiej, ogarnęła ją tłumiona wściekłość.
— Proszę o ciszę, panienki! — zawołała groźnie, pukając w stolik. — Proszę o ciszę!
Od tej chwili poczuła wyraźną niechęć do swej pokazowej wychowanki.
23
ROZDZIAŁ III
Ermengarda
Owego pierwszego poranka, kiedy Sara siedziała obok panny Minchin, zdając sobie sprawę z tego, że cała klasa obserwuje ją pilnie, zauważyła wkrótce małą dziewczynkę, mniej więcej w swoim wieku, która wpatrywała się w nią jasnoniebieskimi, niezbyt bystrymi oczami. Była to tłusta dziewczynka, która bynajmniej nie sprawiała wrażenia mądrej, ale usta jej miały wyraz dobroci. Płowe włosy splecione miała w warkocz przewiązany wstążką i owijała sobie ten warkocz wokół szyi, gryząc jego końce i wpatrując się z podziwem w nową koleżankę. Kiedy pan Dufarge odezwał się do Sary, na twarzy dziewczynki odbiło się przerażenie, a kiedy Sara wystąpiła naprzód i wpatrując się w nauczyciela niewinnym, błagalnym wzrokiem, odpowiedziała mu ni stąd, ni zowąd po francusku, gruba dziewczynka aż podskoczyła na ławce i poczerwieniała ze zdumienia i zachwytu. Ponieważ sama od wielu tygodni zalewała się łzami rozpaczy, bezskutecznie usiłując zapamiętać, że „la merę" oznacza „matkę", a ,,le pere" — „ojca", nie mogła wprost uwierzyć, aby dziewczynka w jej wieku znała doskonale nie tylko te słowa, lecz także wiele innych i potrafiła przeplatać je czasownikami, jak gdyby to była dla niej igraszka.
Gapiła się więc na nią z takim podziwem i tak zajadle gryzła końce warkocza, że wreszcie ściągnęła na siebie uwagę panny Minchin, która skorzystała od razu z okazji, aby dać upust duszącej ją złości.
—   Panno Saint John! — zawołała surowo. — Cóż to za zachowanie się? Proszę zdjąć łokcie z pulpitu! Proszę wyjąć warkocz z ust! Proszę natychmiast usiąść prosto!
Panna Saint John znowu drgnęła, a gdy Lawinia i Jessie parsknęły śmiechem, zaczerwieniła się jeszcze bardziej. Była teraz tak pąsowa, jak gdyby łzy miały trysnąć za chwilę z jej tępych, dziecinnych oczu. Sara dostrzegła to i ogarnęło ją takie współczucie dla udręczonej dziewczynki, że zapragnęła od razu zostać jej przyjaciółką. Taki już miała charakter, że nie mogła patrzeć spokojnie, kiedy ktoś czuł się upokorzony lub nieszczęśliwy.
—   Gdyby Sara była chłopcem i żyła o kilka stuleci wcześniej — mawiał często jej ojciec — wędrowałaby po kraju z obnażonym mieczem w dłoni, śpiesząc na ratunek każdej uciśnionej istocie.  Zawsze ją podrywa do walki, kiedy widzi, że komuś dzieje się krzywda.
Tak więc Sara nabrała sympatii do grubej, powolnej, małej panny Saint John i zerkała na nią spod oka przez cały ranek. Zauważyła, że nauka idzie małej bardzo opornie i z pewnością nie grozi jej niebezpieczeństwo, aby miano ją kiedykolwiek traktować jako pokazową uczennicę, przewracając jej tym w głowie. Była wprost wzruszająca w swej nieporadności. Akcent francuski miała tak okropny, że pan Dufarge uśmiechał się mimo woli, a Lawinia, Jessie i zdolniejsze dziewczynki albo śmiały się, albo też spoglądały na nieszczęsną ze zdziwieniem i pogardą. Ale Sara się nie śmiała. Udawała, że nie słyszy, jak panna Saint John kaleczy niemiłosiernie francuskie słowa. Zapalczywa z natury, czuła, że ogarnia ją furia, kiedy słyszała chichoty i widziała zrozpaczoną twarzyczkę biednej dziewczynki.
—   To doprawdy nic śmiesznego   —  mruknęła przez zęby, pochylając się nad książką. — Nie powinny się śmiać.
Po lekcji podczas przerwy, kiedy uczennice podzieliły się na grupki, rozmawiając wesoło, Sara ruszyła na poszukiwanie panny Saint John. Znalazła ją skuloną na parapecie okna. Widać było, że dziewczynka jest zgnębiona i zmaltretowana. Sara po-
deszła do niej od razu i zaczęła z nią rozmawiać. Mówiła tylko to, co zwykle mówią sobie małe dziewczynki nawiązując znajomość, ale w tonie jej było coś miłego i życzliwego, co wszyscy zawsze wyczuwali.
—   Jak się nazywasz? — zapytała.
Aby wyjaśnić zdumienie małej Saint John, należy sobie przypomnieć, że nowa uczennica jest przez pewien czas w szkole przedmiotem ogólnego zainteresowania, o tej zaś nowicjuszce cała szkoła rozmawiała poprzedniego wieczora, powtarzano sobie najdziwaczniejsze plotki i sprzeczne wiadomości, dopóki wszystkie dziewczynki nie posnęły z wyczerpania. Nowa uczennica, która przyjechała aż z Indii i miała własny powóz, własnego kuca i własną pokojówkę, nie była z pewnością zwykłym zjawiskiem.
—   Nazywam się Ermengarda Saint John — odpowiedziała.
—   Ja jestem Sara Crewe — rzekła Sara. — Masz bardzo ładne imię. Zupełnie jak z książki.
—   Podoba ci się? — zapytała oszołomiona Ermengarda.  — A mnie... mnie się podoba twoje imię.
Największym nieszczęściem Ermengardy Saint John było to, że miała bardzo mądrego i wykształconego ojca. Zdawało jej się niekiedy, że fakt ten ciąży na niej niby klątwa. Jeżeli się ma ojca, który wszystko wie, który mówi siedmioma czy też ośmioma językami i ma w bibliotece tysiące grubych ksiąg, które sądząc z wszelkich pozorów umie na pamięć, ojciec taki spodziewa się po córce, że przynajmniej zna treść swoich podręczników szkolnych, wymaga też, aby pamiętała te i owe fakty historyczne i potrafiła napisać francuskie ćwiczenie. Ermengarda była więc dla pana Saint Johna ciężkim i nieustającym zmar- . twieniem. Nie mógł zrozumieć, w jaki sposób jego własna córka może być tak tępa i niezdolna, że nie zdarza się jej zabłysnąć nigdy i w żadnej dziedzinie.
—   Wielki Boże! — powiadał nieraz, patrząc na nią. — Wydaje mi się chwilami, że jest równie tępa jak jej ciotka Eliza.
Jeżeli owa ciotka Eliza uczyła się z wielkim trudem i bardzo
26
wolno, zapominała natomiast z błyskawiczną szybkością wszystkiego, czegokolwiek się nauczyła, to Ermengarda była do niej uderzająco podobna. Była największym tępakiem w szkole i nikt nie zdołałby temu zaprzeczyć.
—   Trzeba ją zmusić do nauki — mówił jej ojciec do panny Minchin.
W następstwie powyższego Ermengarda spędzała większą część życia w niełasce lub we łzach. Uczyła się różnych rzeczy, ale natychmiast je zapominała, a jeżeli już się jej zdarzyło coś zapamiętać, to absolutnie nie rozumiała treści wyuczonej materii. Nic więc dziwnego, że ujrzawszy po raz pierwszy Sarę, siedziała i wpatrywała się w nią z bałwochwalczym podziwem.
—   Ty mówisz po francusku, prawda?  —   spytała z szacunkiem.
Sara wdrapała się na parapet okna, który był bardzo szeroki i głęboki, podciągnęła nogi pod brodę i objęła rękami kolana.
—   Mówię po francusku, bo jestem osłuchana z tym językiem od niepamiętnych czasów — odparła.  — Ty byś też mówiła, gdybyś go wciąż słyszała.
—   O, nie! — zawołała Ermengarda. — Ja nigdy nie nauczyłabym się mówić po francusku!
—   Dlaczego? — spytała z zaciekawieniem Sara. Ermengarda potrząsnęła głową tak gwałtownie, aż warkocz
jej zatańczył w różne strony.
—   Słyszałaś przecież dzisiaj na lekcji — powiedziała.  —  Ze mną to zawsze tak. Nie potrafię wymawiać tych słów. Są takie dziwaczne.
Urwała na chwilę, po czym dodała z odcieniem szczerego podziwu:
—   Ty jesteś mądra, prawda?
Sara spojrzała przez okno na posępny plac, gdzie wróble podskakiwały i świergotały na mokrej żelaznej balustradzie i na okopconych gałęziach drzew. Zastanowiła się chwilę. Słyszała nieraz, że jest „mądra", i nigdy nie wiedziała dokładnie, czy tak jest rzeczywiście, a jeżeli tak, to czemu to zawdzięcza.
—   Nie wiem — powiedziała w końcu — nie umiem powiedzieć.
W tej chwili jednak dostrzegła żałosny wyraz okrągłej, pulchnej twarzyczki, roześmiała się więc i zmieniła temat.
—   Czy chciałabyś zobaczyć Emilkę? — spytała.
—   Kto to jest Emilka ? — odpowiedziała pytaniem Ermen-garda, zupełnie jak w swoim czasie panna Minchin.
—   Chodź do mojego pokoju, to się dowiesz — odrzekła Sara podając jej rękę.
Zeskoczyły z parapetu i pobiegły na górę.
—   Czy to prawda —  szepnęła Ermengarda, kiedy przechodziły przez hali — że masz własny pokój tylko dla siebie?
—   Tak   —   odpowiedziała   Sara.   —   Tatuś  poprosił  pannę Minchin, żeby dała mi oddzielny pokój, bo... no, bo, kiedy się bawię,  to układam  różne  bajki i  opowiadam  je  sama sobie, więc nie lubię, żeby mnie ktoś słyszał. Jeżeli ktoś słucha, to mi wszystko psuje.
Dotarły tymczasem do korytarza prowadzącego do pokoju Sary i Ermengarda stanęła jak wryta, gapiąc się na Sarę i nie mogąc złapać tchu.
—   Układasz bajki?  —   wyjąkała.   —   Potrafisz to tak  samo dobrze... jak... jak mówić po "francusku? Tak samo dobrze?
Sara spojrzała na nią z prostotą i zdziwieniem.
—   Przecież każdy to chyba potrafi — rzekła. — Czyś nigdy nie próbowała?
Położyła ostrzegawczo rękę na ramieniu Ermengardy.
—   Podejdźmy cichutko pod drzwi — szepnęła — a wtedy ja otworzę je nagle i może ją przyłapiemy.
Mówiła to na pół ze śmiechem, ale w oczach jej lśniła tajemna nadzieja, która fascynowała Ermengardę, chociaż ta nie miała najmniejszego pojęcia, o co chodzi, kogo Sara chce przyłapać ani dlaczego. Ale cokolwiek Sara miała na myśli, Ermengarda była pewna, że jest to coś niesłychanie ciekawego. Drżąc więc z podniecenia, posuwała się na palcach za Sarą. Podkradły się   bezszelestnie   pod   drzwi.   Wówczas   Sara  nacisnęła   nagle
28
I
klamkę i pchnęła gwałtownie drzwi. Oczom dziewczynek ukazał się czysto sprzątnięty, cichy pokój, ogień płonący na kominku oraz cudowna lalka siedząca przed nim na fotelu i jak gdyby czytająca książkę.
—   O, wróciła na fotel, zanim zdążyłyśmy wejść! — zawołała Sara. — Oczywiście, one zawszełnas uprzedzają. Są szybkie jak błyskawica.
Ermengarda przenosiła spojrzenie z lalki na Sarę i z powrotem.
—   Czy ona...  umie chodzić?  —   zapytała głosem przerywanym z emocji.
—   Tak   —   odparła  Sara.   —   A przynajmniej  ja wierzę,  że umie.  To  znaczy,  udaję,  że  wierzę,  że  ona umie  chodzić.  I przez to zdaje mi się, że to prawda. Czy nigdy sobie nic nie wyobrażasz?
—   Nie — przyznała Ermengarda. — Nigdy. Ja... Opowiedz mi o tym.
Była tak oczarowana tą nową, dziwną koleżanką, że gapiła się wciąż na Sarę, nie zaś na Emilkę — rnimo że Emilka była najpiękniejszą lalką, jaką dotychczas widziała.
—   Siadajmy, to ci opowiem — powiedziała Sara.  — To takie łatwe, że kiedy się raz zacznie, trudno przestać. Po prostu ciągnie się wciąż dalej i dalej. I to takie piękne. Emilko, słuchaj.  Przedstawiam ci  Ermengardę  Saint John.  Ermengardo, przedstawiam ci Emilkę. Czy chciałabyś ją potrzymać?
—   Och, czy mogę?! — zawołała Ermengarda. — Pozwalasz mi   naprawdę?   Jest   taka   piękna!   —   bąkała   biorąc   ostrożnie Emilkę w objęcia.
Nigdy w swoim krótkim, smutnym życiu mała Ermengarda Saint John nie marzyła nawet o takiej godzinie, jaką spędziła z dziwną nową koleżanką, nim rozległ się gong wzywający na obiad i musiały zejść na dół.
Sara siedziała na dywaniku przed kominkiem i opowiadała jej przedziwne rzeczy. Siedziała skulona, ale zielone jej oczy płonęły, na policzkach kwitł rumieniec. Opowiadała historie z podróży i zdarzenia z Indii, ale Ermengardę najbardziej fascy-
29
nowały jej opowiadania o lalkach, które chodzą i mówią, i potrafią robić wszystko, co zechcą, kiedy ludzi nie ma w pobliżu, ale muszą trzymać swoje umiejętności w tajemnicy i dlatego błyskawicznie wracają na swoje miejsca, gdy tylko ktoś z ludzi wchodzi do pokoju.
—   My byśmy tak nie potrafiły — mówiła Sara poważnie. — Widzisz, to jest taka magia.
W pewnej chwili, podczas opowiadania o poszukiwaniach Emilki, Ermengarda dostrzegła, że twarz dziewczynki zmieniła się nagle. Przebiegła po niej chmura gasząc światełka w wielkich, zielonych oczach. Westchnęła raptownie i jakoś smutno, a potem zacisnęła usta i trzymała je zamknięte przez chwilę, jak gdyby siląc się na to, żeby czegoś nie zrobić. Ermengarda miała wrażenie, że gdyby Sara była taka jak inne małe dziewczynki, to może by wybuchnęła nagle płaczem. Ale nic podobnego się nie zdarzyło.
—   Czy... czy cię coś boli?  —  odważyła się zapytać Ermengarda.
—   Tak — odrzekła Sara po chwili milczenia. — Ale nie w ciele.   — Potem dodała cichym głosem, nad którym usiłowała zapanować:  — Czy kochasz swojego ojca więcej niż kogokolwiek innego na całym świecie?
Ermengarda aż rozchyliła usta z zakłopotania. Wiedziała, że dobrze ułożona dziewczynka, wychowanka pierwszorzędnego zakładu dla panien, nie powinna się przyznać, że nigdy jej nie przeszło nawet przez myśl, iż można kochać swego ojca, i zdobyłaby się na każdy rozpaczliwy krok, byleby nie zostać z nim sam na sam choćby na dziesięć minut. Była więc rzeczywiście w wielkim kłopocie.
—   Ja... ja bardzo go rzadko widuję —  wyjąkała.  —  Siedzi zawsze w bibliotece... i coś czyta.
—   Ja  kocham  mego  tatusia  dziesięć  razy  więcej   niż   cały świat — rzekła Sara. — To mnie właśnie boli. Bo on odjechał.
Złożyła główkę na podciągniętych w górę kolanach i siedziała tak przez chwilę bez ruchu.
30
„Zaraz się w głos rozpłacze" — pomyślała z przerażeniem Ermengarda.                                        ,
Ale Sara nie rozpłakała się. Krótkie, czarne loki opadły jej na twarz i siedziała bez ruchu. Potem odezwała się nie podnosząc głowy:
—   Obiecałam mu, że będę się trzymać. I wytrzymam. Trzeba umieć znosić przeciwieństwa. Pomyśl, co muszą znosić żołnierze! Tatuś jest żołnierzem. Gdyby była wojna, musiałby znosić marsze, pragnienie, może nawet ciężkie rany. I nigdy by nie powiedział słowa — ani jednego słowa skargi.
Ermengarda wpatrywała się w Sarę niezdolna przemówić, czuła jednak, że zaczyna ją kochać. Sara była taka cudowna i zupełnie niepodobna do wszystkich innych koleżanek.
Po chwili Sara podniosła głowę, odgarnęła loki do tyłu i u-śmiechnęła się dziwnym uśmieszkiem.
—   Jeżeli będę wciąż mówiła  —   rzekła  —   i opowiadała ci różne rzeczy o wyobrażaniu sobie, łatwiej mi będzie to znosić. Nie zapomina się, ale jednak znosi się łatwiej.
Ermengarda nie wiedziała, czemu coś ścisnęło ją w gardle i oczy zapiekły, jakby napłynęły do nich łzy.
—   Lawinia i Jessie są „najlepszymi przyjaciółkami"  —  powiedziała lekko zachrypniętym głosem.   —  Chciałabym, żebyśmy też mogły być „najlepszymi przyjaciółkami". Czy się zgodzisz? Jesteś mądra, a ja jestem najgłupszą dziewczyną w szkole, ale tak... tak strasznie cię lubię!
—   Bardzo  się  z  tego  cieszę   —   odparła  Sara.   —   Jestem wdzięczna, kiedy mnie ktoś lubi. Tak. Będziemy przyjaciółkami. I powiem ci coś — dodała nagle rozpromieniona — mogę ci pomagać we francuskim.
ROZDZIAŁ IV
Lotka
Gdyby Sara była innego rodzaju dzieckiem, życie, które pędziła przez następne cztery lata w Ekskluzywnej Pensji panny Minchin, bez wątpienia nie wyszłoby jej na dobre. Traktowano ją raczej jako dostojnego gościa aniżeli jako zwykłą małą dziewczynkę. Gdyby była dzieckiem upartym, samolubnym, mogłaby po tych olbrzymich porcjach pochlebstw i obłudy stać się rzeczywiście nieznośna dla otoczenia. Gdyby była leniwa, niczego by się nie nauczyła. Panna Minchin w głębi duszy mocno jej nie lubiła, ale była zbyt wyrachowana, aby zrobić lub powiedzieć coś takiego, co mogłoby skłonić tak pożądaną wychowankę do opuszczenia szkoły. Wiedziała doskonale, że jeśli Sara napisze do ojca, że jest jej w szkole niedobrze, kapitan Cre-we odbierze ją stamtąd natychmiast. Zdaniem panny Minchin dziewczynkę należało nieustannie chwalić i pozwalać jej robić, co jej się żywnie podoba, wówczas bowiem przywiąże się ona niezawodnie do miejsca, w którym ją tak traktowano. Toteż Sarę chwalono nieustannie za zdolności do nauki, za dobre maniery, za uprzejmość wobec koleżanek, wreszcie za hojność, jeżeli dała żebrakowi choćby szóstkę* ze swej dobrze wypchanej sakiewki. Najprostszy jej postępek wynoszono pod niebiosa jako cnotę i gdyby nie miała mocnego charakteru i sprawnego mózgu, mogłoby się jej z pewnością przewrócić w głowie. Ale
*   Szóstka — moneta sześciopensowa.
-------------   32   --------------
sprawny mózg mówił jej wiele rozsądnych prawd o niej samej i jej sytuacji, toteż dziewczynka często rozprawiała o tym z Er-mengardą.
—   Dużo rzeczy zdarza się ludziom przypadkiem — mawiała. — Mnie spotkało mnóstwo miłych przypadków. Tak się złożyło, że lubię uczyć się i czytać książki i że jak się czegoś nauczę, to potem długo pamiętam. Tak się złożyło, że mam pięknego, miłego, mądrego ojca, który w dodatku może mi dać wszystko, czego zapragnę. Być może nie mam wcale miłego usposobienia, ale jak się ma wszystko, czego dusza zapragnie, i wszyscy są dla człowieka dobrzy, to jak można mieć przykre usposobienie? Nie wiem — dodała z całą powagą — jak mam się przekonać, czy jestem rzeczywiście miła, czy może wstrętna. Może jestem wprost okropna, ale nikt się o tym nigdy nie dowie, bo nie jestem wystawiona na żadne próby.
—   Lawinia też nie jest wystawiona na żadne próby —  odparła spokojnie Ermengarda — a jest wystarczająco wstrętna.
Sara potarła w zamyśleniu czubek nosa.
— Hm — mruknęła w końcu — może... może to dlatego, że Lawinia tak szybko rośnie.
Przypomniała sobie bowiem, jak paąna Amelia mówiła, że Lawinia rośnie za szybko i może to odbija się ujemnie na jej zdrowiu i usposobieniu.
Lawinia była rzeczywiście przykra i złośliwa. Pożerała ją zazdrość o Sarę. Do chwili przybycia nowej uczennicy zajmowała zawsze przodujące miejsce w szkole. Działo się to po prostu dlatego, że potrafiła zatruć życie każdej koleżance, która nie chciała jej słuchać. Młodsze dziewczynki traktowała jak swoje niewolnice, przed rówieśnicami natomiast zadzierała nosa. Była dość ładna i uważano ją za najlepiej ubraną panienkę na pensji, toteż ilekroć wychowanki panny Minchin wychodziły poza mury szkoły, Lawinia szła zawsze w pierwszej parze aż do chwili, kiedy na horyzoncie ukazały się aksamitne okrycia i strusie pióra Sary, które panna Minchin umieściła niezwłocznie obok siebie na czele pochodu. Już to samo zabolało Lawinie dość moc-
33
m
mm
no, z czasem jednak poczuła się jeszcze gorzej. Stało się bowiem jasne, że Sara stopniowo zajmuje przodujące miejsce w szkole, i to nie dlatego, że potrafi być dokuczliwa i zła, lecz przeciwnie, dlatego że nigdy dokuczliwa nie bywa.
—   Jedno trzeba przyznać Sarze Crewe — oświadczyła pewnego  razu  szczerze  Jessie,  wprawiając  tym  swoją  „najlepszą przyjaciółkę" w istną furię —  ona nigdy nie zadziera nosa, a wiesz przecież, że miałaby po temu dość powodów, Lawie. Obawiam się, że ja sama zadzierałabym nosa, no, choć troszeczkę, gdybym miała tyle pięknych rzeczy i gdyby wszyscy tak koło mnie skakali. To wprost niesmaczne, jak się panna Minchin nią popisuje, kiedy przyjeżdżają rodzice.
—   „Kochana Sara musi zejść do salonu i porozmawiać z panią Musgrave o Indiach" — powiedziała Lawinia przedrzeźniając złośliwie sposób mówienia przełożonej.  —  „Kochana Sara musi porozmawiać po francusku z lady Pitkin. Ma taki cudowny akcent". No, w każdym razie nie nauczyła się francuskiego tutaj na pensji. I nie ma w tym jej zasługi, że go zna tak dobrze. Sama mówi, że wcale się nie uczyła. Po prostu osłuchała się z francuskim, bo jej ojciec zawsze mówi po francusku. A ten jej ojciec — oficer w Indiach — ważna mi figura!
—   No — odparła wolno Jessie — w każdym razie polował na tygrysy. Zabił tego, którego skóra leży w pokoju Sary. Dlatego Sara tak ją lubi. Kładzie się na tej skórze, głaszcze jej łeb i rozmawia z nią, jak gdyby to był żywy kot.
—   Zawsze się głupio zachowuje — ofuknęła ją Lawinia.  — Mama mówi, że to jej ciągłe wyobrażanie sobie różnych rzeczy to idiotyzm. Mówi, że ona wyrośnie na dziwaczkę.
Była to szczera prawda, że Sara nigdy nie zadzierała nosa. Pełna życzliwości dla wszystkich, hojną ręką dzieliła z każdym swoje przywileje i dobytek. Młodsze dziewczynki, przyzwyczajone do nieustannych rozkazów i lekceważącego traktowania ze strony starszych koleżanek, nie zaznały nigdy najmniejszej przykrości od tej najbardziej spośród nich podziwianej. Wrażliwa na cudzą niedolę, śpieszyła zawsze z pomocą, kiedy któraś z
34
małych upadła i rozbiła kolano — podnosiła ją, uspokajała i znajdowała zwykle w kieszeni cukierka albo jakiś inny kojący środek. Nie szturchała ich nigdy i nie wyrażała się nigdy pogardliwie o ich wieku.
—   Jak się ma cztery lata, to trudno  —  powiedziała kiedyś surowo do Lawinii, która właśnie dała klapsa Lotce i zwymyślała ją od nieznośnych smarkul — ale za rok będzie się miało pięć, a jeszcze za rok sześć. A do dwudziestu lat brakuje jej tylko szesnastu — dodała otwierając szeroko swoje poważne oczy.
—   Dobry Boże!  —  odparła ironicznie Lawinia.  —  Jacy to jesteśmy mocni w arytmetyce!
Nie sposób wszakże było zaprzeczyć, że szesnaście i cztery dawało w sumie dwadzieścia — a dwadzieścia lat był to niedo-sięgły wiek, o którym nie ważyły się marzyć najśmielsze nawet dziewczynki.
Młodsze dzieci wręcz ubóstwiały Sarę. Nie raz i nie dwa urządzała ona w swoim pokoju herbatkę dla tych pariasów społecznych. Na przyjęciach tych wolno było bawić się z Emilką i używać os,obistego serwisu Emilki — tego w błękitne kwiatki. Nikt dotychczas nie widział jeszcze takiego prawdziwego serwisu dla lalek. Od pierwszej więc herbatki Sara uznana została przez całą klasę podwstępną za boginię i królową.
Lotka Legh uwielbiała ją tak gorąco, że gdyby Sara nie miała dość mocno rozwiniętego instynktu macierzyńskiego, uwielbienie to bez wątpienia musiałoby jej ciążyć. Lotkę oddał na pensję lekkomyślny młody tatuś, który nie miał pojęcia, co począć z dziewczynką. Młoda matka umarła, a dziecko od pierwszych chwil życia traktowano jak ulubioną lalkę czy może rozpieszczoną małpkę lub pieska pokojowego. W wyniku tego, mała była stworzeniem wręcz nieznośnym. Kiedy czegoś chciała albo nie chciała, zaczynała wrzeszczeć wniebogłosy, a ponieważ zawsze chciała tego, czego nie było jej wolno, i nie chciała niczego, co by było dla niej dobre, przenikliwe jej wrzaski słychać było zwykle to w tej, to w owej części domu.
W jakiś bowiem niezbadany sposób zorientowała się, że małe
36
dziecko, które straciło matkę, zasługuje na powszechne współczucie i litość. Zapewne musiała słyszeć rozmowy dorosłych na ten temat wkrótce po śmierci matki. Potrafiła więc bardzo zręcznie ciągnąć z tej wiedzy korzyści.
Sara po raz pierwszy wzięła ją pod swoją opiekę, kiedy przechodząc korytarzem, usłyszała, jak panna Minchin i panna Amelia starają się wspólnymi siłami uspokoić rozwrzeszczane dziecko, które jednak nie zwraca na ich wysiłki najmniejszej uwagi. Mała darła się tak głośno, że panna Minchin musiała — w sposób oczywiście pełen godności — krzyczeć, żeby ją słyszano.
—   Czemu ona płacze?  —  pytała mocno podniesionym głosem.
—   Oo!   Oo!   Oo!   —   usłyszała   Sara.   —   Nie   mam   wcale ma-a-m-y!
—   Ojej,  Lotuniu!   —   piszczała panna Amelia.   —   Przestań, kochanie! Nie płacz! Uspokój się, proszę cię!
—   Oo! Oo! Oo! — darła się nieujarzmiona Lotka.  — Nie-e ma-am wca-a-alee m-a-amy-yyyy...
—   Powinna dostać klapsa — orzekła panna Minchin. — Dostaniesz klapsa, wstrętna dziewczyno!
Lotka odpowiedziała na to jeszcze głośniejszą serią wrzasków. Panna Amelia rozpłakała się. Głos panny Minchin górował nad tym wszystkim jak wybuchy grzmotów, aż nagle przełożona zerwała się z fotela i w bezsilnej furii wyszła z pokoju, pozostawiając pannę Amelię na łasce losu.
Sara zawahała się pod drzwiami, niepewna, czy ma wejść do środka, niedawno bowiem nawiązała przyjazne stosunki z Lotką i sądziła, że być może zdoła ją uspokoić. Kiedy panna Minchin wyszła i ujrzała Sarę, po twarzy jej przebiegł skurcz irytacji. Uświadomiła sobie, że głos jej, słyszany przed chwilą z pokoju, nie brzmiał zapewne zbyt mile ani dystyngowanie.
—   O, Sara!   —  zawołała usiłując przywołać na usta coś na kształt przymilnego uśmiechu.
—   Zatrzymałam się — wyjaśniła Sara — bo poznałam głos
37
Lotki... i pomyślałam sobie, że może... nie wiem oczywiście na pewno... ale może uda mi się ją uspokoić. Czy wolno mi spróbować, proszę pani?
— Jeśli potrafisz, to proszę. Taka jesteś zdolna — odparła panna Minchin sznurując usta. Widząc jednak, że Sarę dotknął jej ironiczny ton, zmieniła go od razu. — Ale ty jesteś zdolna we wszystkich dziedzinach — dorzuciła przymilnie. — Przypuszczam, że poradzisz sobie nawet z tym dzieckiem. Proszę, wejdź — zachęciła Sarę odchodząc.
Kiedy Sara weszła do pokoju, Lotka leżała na podłodze, krzycząc i kopiąc nogami, nad nią zaś pochylała się zrozpaczona i zgrzana panna Amelia. Lotka jeszcze w swoim własnym pokoju dziecinnym, w domu, przekonała się, że wrzaski i kopanie nogami doprowadzają ją w końcu do pożądanego celu. Biedna, pulchna panna Amelia próbowała teraz daremnie to tego, to owego środka.
—   Biedne maleństwo! — mówiła. — Wiem, że nie masz mamy, moje biedactwo... — ale zaraz zmieniła ton: — Lotko, jeżeli  się natychmiast nie uspokoisz,  dostaniesz w  skórę!  Mój aniołeczku! No, już, już! Ty wstrętne niedobre dziecko, zaraz ci dam klapsa! Zobaczysz!
Sara podeszła do nich cicho. Nie wiedziała jeszcze, co zrobi, czuła jednak instynktownie, że w każdym razie lepiej jest nie mówić tak sprzecznych rzeczy w sposób tak bezradny i histeryczny.
—   Panno Amelio — powiedziała półgłosem — panna Minchin pozwoliła mi, żebym spróbowała ją uspokoić. Zgadza się
pani?
Panna Amelia spojrzała na nią z rozpaczą.
—   Myślisz, że potrafisz? — jęknęła.
—   Nie wiem jeszcze —  odparła wciąż szeptem Sara —  ale
spróbuję.
Panna Amelia podniosła się z klęczek z ciężkim westchnieniem, nóżki zaś Lotki zaczęły młócić o podłogę ze zdwojoną siłą.
—   Jeżeli wysunie się pani cicho z pokoju — zaproponowała Sara — ja tu z nią zostanę.
—   O Saro! — wyjąkała panna Amelia bliska płaczu. — Nigdy jeszcze nie miałyśmy tutaj tak nieznośnego dziecka. Będziemy chyba musiały odesłać ją do domu.
Wyszła jednak szybko na palcach z pokoju, niezmiernie uradowana, że ma do tego pretekst.
Sara stała przez chwilę nad rozwrzeszczaną dziewczynką, patrząc na nią bez słowa. Potem usiadła przy niej na podłodze i czekała. W pokoju prócz wrzasków Lotki nie rozlegał się żaden dźwięk. Było to coś zgoła nowego dla małej panny Legh, która była przyzwyczajona do błagań, zaklęć i gróźb innych osób. Zainteresowało ją, że gdy ona tak leży, wrzeszczy i kopie nogami, jedyna obecna przy tym osoba nie zwraca na to wcale uwagi. Otworzyła zalane łzami oczka, żeby zobaczyć, kto to jest. Zobaczyła tylko inną małą dziewczynkę. Ale była to dziewczynka, która miała Emilkę i inne śliczne rzeczy. Dziewczynka patrzała na nią spokojnie, jak gdyby po prostu o czymś rozmyślała. Lotka, która ucichła na chwilę, żeby się o tym wszystkim przekonać, postanowiła zacząć teraz od nowa, lecz cisza panująca w pokoju i dziwna, zamyślona twarzyczka Sary sprawiły, że pierwszy wrzask wypadł słabo i nieprzekonywająco.
—   Nie-e ma-am wca-le ma-a-myyy! — oznajmiła, ale głos jej stracił znacznie na sile.
Sara spojrzała na nią jeszcze uważniej.
—   Ja też nie mam mamy — powiedziała.
Oświadczenie to wywarło zdumiewający skutek. Lotka opuściła nogi na podłogę i leżała gapiąc się na Sarę. Kiedy wszystkie inne środki zawodzą, jakaś nowa myśl potrafi częstokroć uspokoić krzyczące dziecko. Należy też zaznaczyć, że Lotka nie lubiła zgryźliwej panny Minchin ani głupio-pobłażliwej panny Amelii, lubiła natomiast Sarę, chociaż mało ją jeszcze znała. Nie chciała zrezygnować ze swych żądań, ale nie mogła już skupić na nich myśli, poruszyła się więc i z gniewnym szlochem zapytała:
39

—   A gdzie ona jest?
Sara zawahała się chwilę. Mówiono jej, że mama poszła do nieba, ale rozmyślała wiele o tej sprawie i miała o niej własne zdanie.
—   Poszła do nieba — powiedziała. — Ale jestem pewna, że przychodzi czasem, żeby mnie odwiedzić, chociaż ja jej nie widzę. Twoja także. Może one obie teraz na nas patrzą. Może są obydwie w tym pokoju.
Lotka usiadła i rozejrzała się wokoło. Była ślicznym dzieckiem o kędzierzawych lokach, a jej okrągłe oczka przypominały wilgotne niezapominajki. Jeżeli mama obserwowała ją przez ostatnie pół godziny, może pomyśleć sobie, że jej córeczka nie jest dzieckiem, które powinno się polecić opiece aniołka.
Sara mówiła dalej. Niektóre osoby uznałyby może, iż to, co opowiada, przypomina raczej bajki, dla jej wyobraźni jednak wszystko to było tak realne, że Lotka mimo woli zaczęła słuchać. Mówiono jej, że mamusia ma teraz skrzydła i koronę, i pokazywano obrazki przedstawiające panie w pięknych, białych koszulach nocnych — podobno anioły. Ale Sara opowiadała jakąś cudowną historię o ślicznym kraju, w którym mieszkają prawdziwi ludzie.
—   Są tam całe pola kwiatów —  mówiła, jak zwykle w takich wypadkach zapominając o całym świecie i opowiadając jakby w transie — całe pola lilii... a kiedy wieje ciepły wiatr, roznosi wszędzie ich zapach — i wszyscy wciąż wciągają go w nozdrza, bo ciepły wiatr wieje zawsze. A małe dzieci biegają wśród lilii, zrywają całe naręcza, śmieją się i wiją wianki. A ulice lśnią i błyszczą od świateł. I nikt nie jest nigdy zmęczony, choćby szedł nie wiem jak długo. Każdy może zresztą latać, jeżeli tylko chce. I miasto otacza mur z masy perłowej i złota, ale jest dość niski, żeby ludzie mogli opierać łokcie na nim, spoglądać w dół na ziemię, uśmiechać się i przesyłać piękne pozdrowienia.
Gdyby Sara zaczęła opowiadać jakąkolwiek bajkę, Lotka bez wątpienia przestałaby płakać i słuchałaby oczarowana, trudno
jednak było zaprzeczyć, że ta bajka była stokroć piękniejsza od wszystkich innych. Mała przysunęła się bliżej do Sary i piła chciwie każde jej słowo aż do końca — który nastąpił niestety nazbyt prędko. Gdy Sara umilkła, Lotkę tak to zmartwiło, że wydęła znów usteczka.
—   Chcę tam pójść!   —  zawołała.   —  Nie mam...  nie mam wcale mamy w tej szkole!
Sara dostrzegła czerwony sygnał i wyrwała się z marzeń. Ujęła pulchną rączkę i ze śmiechem przyciągnęła do siebie dziewczynkę.
—   Ja będę twoją mamą — powiedziała. — Będziemy się bawiły, że jesteś moją małą córeczką. A Emilka będzie twoją siostrzyczką.
Na buzi Lotki znów ukazały się dołeczki.
—   Naprawdę?
—   Tak — zapewniła ją Sara zrywając się na równe nogi. — Chodźmy, to zaraz jej o tym powiemy. A potem umyję ci buzię i uczeszę cię ładnie.
Lotka zgodziła się na to wszystko bez najmniejszego oporu i ruszyła z Sarą na górę, nie pamiętając już wcale, że całą niedawną tragedię wywołał fakt, że nie dała się umyć i uczesać przed obiadem, wobec czego wezwano pannę Minchin, aby użyła swego królewskiego autorytetu.
Od tego dnia Sara została przybraną matką Lotki.
40
ROZDZIAŁ V
Rózia
Bez wątpienia najważniejszą umiejętnością Sary, umiejętnością, która zjednywała jej więcej nawet zwolenniczek niż zbyt-kowne stroje i rzeczy, a nawet fakt, że była „pokazową wychowanką" (cechy tej najbardziej zazdrościła jej Lawinia i niektóre inne dziewczynki, choć mimo woli ulegały jej czarowi), była umiejętność opowiadania bajek i nadawania tajemniczego, bajecznego odcienia wszystkiemu, o czym mówiła.
Każdy, kto był w szkole z kimś, kto dobrze opowiada, wie, co to znaczy — jak takiego chłopca czy dziewczynkę otacza zawsze tłum wielbicieli, którzy błagają szeptem o jakieś opowiadanie, a nie opodal grona wybrańców tworzą się zawsze liczne grupki w nadziei, że pozwoli im się w końcu podejść i słuchać także. Sara nie tylko umiała opowiadać bajki, ale przepadała za ich opowiadaniem. Kiedy siadała lub stawała wśród koleżanek i zaczynała improwizować, zielone jej oczy zapalały się, policzki okrywał rumieniec i sama o tym nie wiedząc zaczynała odgrywać to, co opowiadała, podkreślając napięcie czy też urok sytuacji tonem głosu, kołysaniem smukłej postaci, dramatycznymi ruchami rąk. Zapominała, że mówi do słuchających dziewczynek, lecz żyła wprost wśród wróżek i gnomów albo królów, królowych i pięknych dam, których przygody opisywała. Czasem po skończonym opowiadaniu nie mogła z podniecenia złapać tchu, przykładała wówczas rękę do falującej, szczuplutkiej piersi i śmiała się sama z siebie.
— Kiedy o czymś opowiadam — mówiła — nie wydaje mi się, że to zmyślone. Wszystko wydaje mi się bardziej rzeczywiste niż wy — bardziej rzeczywiste niż klasa. Mam wrażenie, że jestem wszystkimi osobami, które występują w opowiadaniu — jedną po drugiej. To bardzo dziwne.
Przebywała na pensji panny Minchin już od dwóch blisko lat, kiedy pewnego mglistego popołudnia zimowego, wysiadając z powozu, otulona w najcieplejsze aksamity i futra i wyglądając znacznie wspanialej, niż z tego sobie zdawała sprawę, dostrzegła niepozorną, małą figurkę, stojącą na stopniach sutereny i wyciągającą w górę szyję, aby szeroko otwartymi oczami wyjrzeć przez balustradę. Wyraz zaciekawienia i zarazem lęku malujący się na umorusanej twarzyczce sprawił, że Sara spojrzała na nią uważniej i uśmiechnęła się przy tym, była bowiem zawsze skora do uśmiechu.
Ale właścicielka umorusanej twarzyczki i szeroko otwartych oczu przeraziła się widocznie, że przyłapano ją na przyglądaniu się uprzywilejowanym osobom. Skuliła się od razu i umknęła czym prędzej do kuchni. Znikła tak nagle, że gdyby nie była takim zabiedzonym, nędznym stworzonkiem, Sara z pewnością wybuchnęłaby śmiechem.
Tego samego wieczora, kiedy Sara siedziała otoczona grupą słuchaczek w kącie sali szkolnej i opowiadała bajkę, ta sama figurka wsunęła się nieśmiało do pokoju, niosąc skrzynię z węglem o wiele dla niej za ciężką, i uklękła przed kominkiem, żeby dorzucić do ognia i wygarnąć popiół.
Była czystsza niż wtedy, kiedy wyglądała z sutereny, ale minę miała równie wystraszoną. Bała się widocznie patrzeć na uczennice, żeby nie pomyślano, że podsłuchuje. Dokładała ostrożnie węgla palcami, żeby nie robić hałasu, i wymiatała popiół jak najciszej.
Ale Sara po minucie poznała, że dziewczynkę ogromnie interesuje wszystko, co tu się dzieje, że stara się jak najwolniej wy-
43
•'
I
konywać pracę w nadziei, że pochwyci jakieś słówko. Zaczęła więc mówić głośniej i wyraźniej.
—   Syreny  płynęły  wolno  w  przejrzystej,  zielonej   wodzie, ciągnąc  za  sobą  sieć  rybacką,   uwitą  z   pereł   —   mówiła.   — Księżniczka siedziała na białej skale i przyglądała się im.
Była to cudowna bajka o księżniczce, która pokochała księcia Wodnika i zamieszkała z nim w lśniących pieczarach podwodnych.
Mała służąca przed kominkiem wymiotła już raz palenisko, a teraz zaczęła je wymiatać po raz drugi. Potem przystąpiła do tej samej roboty po raz trzeci, ale tymczasem bajka tak pochłonęła jej uwagę, że oczarowana zapomniała, iż nie ma prawa jej słuchać, zapomniała zresztą o całym świecie. Przycupnęła na dywaniku przed kominkiem i znieruchomiała z miotełką w ręku. Głos opowiadającej prowadził ją za sobą do krętych grot podmorskich, lśniących miękką, niebieską poświatą i wybrukowanych najczystszym złotym piaskiem. Dziwne kwiaty i trawy kołysały się wokół niej, a z oddali dobiegały ciche dźwięki muzyki i śpiewu.
Miotełka wypadła ze stwardniałej od pracy ręki. Lawinia Herbert obejrzała się.
—   Ta dziewczyna słucha — powiedziała.
Winowajczyni chwyciła miotełkę, porwała skrzynię na węgle i wymknęła się błyskawicznie z pokoju niby spłoszony królik.
Sara zawrzała gniewem.
—   Wiedziałam, że słucha — stwierdziła.  — Czemu nie miałaby słuchać?
Lawinia podniosła dumnie głowę.
—   Nie wiem, czy twoja mama byłaby zadowolona z tego, że opowiadasz bajki pomywaczkom, ale wiem, że moja mama nie pozwoliłaby mi na to — rzuciła pogardliwie.
—   Moja mama!   —   powtórzyła  Sara z  dziwnym wyrazem twarzy. — Przypuszczam, że nie miałaby mi tego ani trochę za złe. Wie, że bajki należą do wszystkich.
44
1
—   Myślałam, że twoja mama nie żyje — odcięła się Lawinia. — Skąd więc może o czymś wiedzieć?
—   Myślisz, że nie wie?  —  spytała Sara cicho, ale surowo; czasem potrafiła nadać głosowi surowe brzmienie.
—   Mama Sary wie o wszystkim — pisnęła Lotka.  — Moja mama wie także — tylko że tu, u panny Minchin, Sara jest moją mamą — ale moja druga mama też wie o wszystkim. Ulice się tam świecą i lilie rosną na polach, i wszyscy je zrywają. Sara opowiada mi o tym, kiedy mnie kładzie spać.
—   Bezczelna  —   zwróciła się Lawinia do  Sary  —   układasz bajki o niebie!
—   W Piśmie świętym są znacznie wspanialsze bajki —  odparła Sara.  — Zajrzyj tylko, to się przekonasz! Skąd wiesz, że to bajki? Ale mogę ci powiedzieć jedno — dodała z wcale nie świątobliwym gniewem — nie dowiesz się nigdy, czy to bajki, czy  nie,  jeżeli nie  zaczniesz  lepiej   traktować ludzi  niż  teraz. Chodź, Lotuniu!
Z tymi słowy wyszła z pokoju w nadziei, że zobaczy jeszcze gdzieś małą służącą. Gdy jednak zajrzała do hallu, dziewczynka znikła już bez śladu.
—   Kto to jest ta mała dziewczynka, która rozpala ogień na kominkach? — zapytała wieczorem Marietty.
Marietta wybuchnęła od razu potokiem wymowy.
—   Ach, doprawdy, panna Sara słusznie o to pyta. To nieszczęśliwa, opuszczona dziewczynka, którą niedawno przyjęto na miejsce  pomywaczki   —   chociaż   poza   zmywaniem   robi   całą brudną robotę, jaka się nadarzy.  Czyści buty i paleniska, dźwiga węgiel na górę po schodach, szoruje podłogi, myje okna, a każdy nią pomiata i jej rozkazuje. Ma czternaście lat, ale z niedożywienia  jest  taka  mała,   że  wygląda  na  dwanaście.   Prawdę  mówiąc, Marietcie żal jej okropnie. Taka jest wystraszona, że jak się ktoś do niej odezwie, oczy wychodzą jej na wierzch z przerażenia.
—   Jak jej na imię? — zapytała Sara, która siedziała przy stole  oparłszy podbródek  na  ręku  i  słuchała  z  przejęciem  tego opowiadania.
45
— Na imię jej Rózia. Marietta słyszy co pięć minut, jak ktoś ze służby woła: „Róziu, zrób to!" i ,,Róziu, zrób tamto!"
Po wyjściu Marietty Sara siedziała przez dłuższy czas i wpatrywała się w ogień, rozmyślając o Rózi. Ułożyła sobie bajkę, której Rózia była skrzywdzoną bohaterką. Wygląda tak, jak gdyby nigdy nie jadała do syta. Ma głodne oczy. Sara miała nadzieję, że zobaczy znów Rózię, ale chociaż kilka razy widziała ją przelotnie, jak dźwigała coś w górę lub w dół po schodach, mała pomywaczka zawsze tak się śpieszyła i tak się bała, że ją ktoś zobaczy, iż nie sposób było do niej się odezwać.
Ale w kilka tygodni później, innego mglistego popołudnia, Sara wszedłszy do swego saloniku ujrzała wzruszający obrazek. W jej własnym fotelu, przed ogniem płonącym jasno na kominku, spała mocnym snem Rózia — ze smugą sadzy na nosie i kilkoma podobnymi smugami na fartuszku, w czepku, który zsunął się na bok, i z pustą skrzynią na węgle u stóp — wyczerpana nawet ponad wytrzymałość przyzwyczajonego do pracy, młodego ciała. Przysłano ją na górę, żeby posprzątała sypialnie na wieczór. Było ich bardzo dużo, a ona od świtu była na nogach. Pokój Sary zostawiła sobie na sam koniec. Był tak odmienny od pozostałych pokoi, nagich i brzydkich, gdyż przeciętne uczennice musiały się zadowalać jedynie przedmiotami pierwszej potrzeby. Pokój Sary wydawał się szczytem zbytku małej pomywaczce, chociaż w istocie rzeczy był to po prostu wesoły, schludny pokoik. Były tu jednak obrazki i książki, i różne osobliwości z Indii, stała kanapka i niski, wygodny fotel, Emilka siedziała na własnym foteliku z miną królowej, a na kominku zawsze płonął ogień. Rózia zostawiła go więc sobie na koniec pracy, bo na sam jego widok czuła się jakoś mniej zmęczona, a poza tym miała zawsze nadzieję, że uda jej się wyrwać kilka minut, usiąść na fotelu, rozejrzeć się dokoła i pomyśleć o szczęśliwym losie dziewczynki, co mieszka w takim zbytku i w zimne dni wyjeżdża na miasto w pięknych kapeluszach i okryciach, które można tylko ukradkiem zobaczyć ze schodów sutereny.
46
i
Tego popołudnia, kiedy tu usiadła, przyniosło to tak cudowną ulgę jej biednym, bolącym nóżkom, że poczuła ukojenie w całym ciele, a ciepło kominka jakby rzuciło na nią urok. Wpatrywała się w rozżarzone węgle, aż wreszcie powolny, znużony uśmiech ukazał się na umorusanej twarzyczce, głowa bezwiednie pochyliła się do przodu, powieki opadły i Rózia zasnęła kamiennym snem. Była dopiero od dziesięciu minut w pokoju, kiedy Sara weszła, ale spała tak mocno, jak gdyby na podobieństwo Śpiącej Królewny leżała tu od stu lat. Ale biedna Rózia nie przypominała w niczym Śpiącej Królewny, o nie! Wyglądała po prostu jak brzydka, niedożywiona, śmiertelnie wyczerpana mała służąca.
Sara wydawała się tak odmienna od niej, niby istota z innej planety.
Wracała właśnie z lekcji tańca, a dnie, w których do szkoły przybywał nauczyciel tańca, traktowano tutaj odświętnie, chociaż lekcje odbywały się co tydzień. Dziewczynki wkładały swoje najładniejsze sukienki, a że Sara tańczyła wyjątkowo dobrze, wysuwano ją zawsze na pierwszy plan i Marietcie kazano stroić ją na te lekcje jak najpiękniej.
Miała więc tego dnia na sobie różową sukienkę, a Marietta kupiła żywych pączków różanych i uwiła z nich wianek na czarne loki dziewczynki. Uczyła się dzisiaj nowego, ślicznego tańca, w którym fruwała po sali jak wielki różowy motyl, a ruch i podniecenie rzuciły odblask szczęścia na jej twarzyczkę.
Wbiegła do pokoju tanecznym krokiem — i naraz ujrzała Rózię śpiącą w przekrzywionym czepku.
—   O! — szepnęła Sara cichutko na jej widok. — Biedactwo! Nie przyszło jej nawet na myśl, żeby gniewać się na małą
służącą. Przeciwnie, była rada, że ją tu zastała. Kiedy skrzywdzona bohaterka jej bajki zbudzi się, będą mogły porozmawiać. Sara zbliżyła się cichutko i stała patrząc na dziewczynkę. Rózia chrapnęła przez sen.
—   Chciałabym, żeby sama się obudziła  —   rzekła Sara.   —
------------ 48  -----------
Nie chcę jej budzić, ale panna Minchin będzie się gniewać, jeżeli się dowie. Poczekam kilka minut.
Przysiadła na brzeżku stołu i wymachiwała smukłymi nóżkami, zastanawiając się, jak najlepiej postąpić. Panna Amelia może wejść tu lada chwila, a wówczas Rózia z pewnością dostanie surową reprymendę.
„Ale jest taka zmęczona — myślała. — Jest taka zmęczona!"
Płonący węgielek przeciął w tej chwili jej wahania. Oderwał się od wielkiego stosu i spadł na kratę. Rózia drgnęła i z o-krzykiem przerażenia otworzyła oczy. Nie wiedziała, że usnęła. Usiadła tylko na chwilę i poczuła rozkoszne ciepło — a oto patrzała teraz spłoszona na cudowną dziewczynkę, która siedziała tuż obok na stole, niby różowa wróżka, i obserwowała ją z zainteresowaniem.
Zerwała się i chwyciła za czepek. Poczuła, że zwisa jej nad uchem, i bezładnymi ruchami starała się go naprostować. O, teraz będzie miała za swoje! Żeby tak zuchwale zasnąć w fotelu takiej wytwornej panienki! Wyrzucą ją z miejsca, bez wymówienia!
Gardło jej zdusiło bezdźwięczne łkanie.
—   Och, panienko! Och, panienko! — bąkała.  — Najpokor-niej przepraszam panienkę! Najpokorniej!
Sara zeskoczyła ze stołu i podeszła do niej.
—   Nie bój się — powiedziała zupełnie takim tonem, jakby mówiła do koleżanki. — Nic się złego nie stało.
—   To niechcący, panienko — powtarzała Rózia.  — Ale tu było tak ciepło, a ja taka zmęczona... Nie chciałam być... im... impernencka!
Sara roześmiała się przyjaźnie i położyła jej rękę na ramieniu.
—   Byłaś zmęczona i nie mogłaś nic na to poradzić  — powiedziała. — Jeszcze teraz niezupełnie się obudziłaś.
Biedna Rózia rozwarła szeroko oczy ze zdumienia. Nigdy jeszcze nikt do-niej tak życzliwie nie przemawiał. Przyzwyczajona była tylko do rozkazów i besztania, no i do szturchańców. A ta dziewczynka — w różowej, wspaniałej sukni — patrzała na Ró-
49
zię tak, jak gdyby ta wcale nie była przestępczynią, jak gdyby miała prawo być zmęczona... a nawet zasnąć! Dotknięcie miękkiej, szczupłej łapki było najbardziej zdumiewającym doznaniem w życiu Rózi.
—   Panienka... panienka się nie gniewa? — wyjąkała. — Nie powie panienka pani przełożonej?
—   Nie — zawołała Sara — oczywiście, że nie powiem! Przerażenie malujące się na umorusanej sadzami twarzyczce
obudziło w niej naraz współczucie ściskające wprost serce. Wiedziona impulsem, pogłaskała znów dłonią policzek Rózi.
—   Przecież  jesteśmy takie  same   —   powiedziała   —   jestem tylko małą dziewczynką, tak samo jak ty. To przypadek, że ja nie jestem tobą, a ty nie jesteś mną!
Rózia wcale tego nie zrozumiała. Umysł jej nie mógł ogarnąć tak dziwnych pojęć, „przypadek" oznaczał dla niej jedynie wypadek, nieszczęście, kiedy ktoś wpadł pod koła albo spadł z drabiny i zawieziono go do szpitala.
—   Przypadek, panienko! — powtórzyła z szacunkiem.
—   Tak — odparła Sara patrząc na nią marząco.
Ale zaraz zmieniła ton. Zorientowała się, że Rózia jej nie rozumie.
—   Czy już skończyłaś robotę?  —   zapytała.   —   Czy możesz
zostać tu kilka minut?
Rózi znowu dech zaparło w piersiach.
—   Tutaj, panienko? Ja?
Sara podbiegła do drzwi, otworzyła je, wyjrzała i nasłuchiwała.
—   Nie ma nikogo w pobliżu — oznajmiła. — Jeżeli załatwiłaś się już z sypialniami, to możesz chyba chwilkę zostać. Myślałam, że... zjadłabyś może... kawałek placka.
Następne dziesięć minut wydały się Rózi jakimś majaczeniem. Sara otworzyła szafkę i dała jej gruby kawał placka. Z radością patrzała, jak mała służąca pożera go wielkimi kęsami. Rozmawiała z nią, zadawała jej pytania i śmiała się, aż lęk Rózi

ustąpił wreszcie i odważyła się nawet parę razy sama o coś zapytać, choć czuła, że to niesłychane zuchwalstwo.
—   Czy to...  — zaczęła patrząc tęsknie na różową sukienkę. Potem zakończyła niemal szeptem:  —  Czy to panienki najlepsza?
—   To jedna z moich sukienek do tańca — odparła Sara. — Podoba mi się, a tobie? •
Rózia na chwilę straciła mowę z zachwytu. Potem odpowiedziała ściszonym głosem:
—   Widziałam   raz   księżniczkę.   Stałam   na   ulicy   w   tłumie przed Covent Garden i patrzałam, jak państwo jedzie do opery. I była tam taka jedna, na którą wszyscy gapili się najwięcej. Mówili do siebie: „To jest księżniczka". To już była dorosła panna, ale też  ubrana tak na różowo   —   suknia i płaszcz,  i kwiaty, wszystko. Przypomniała mi się od razu, jak zobaczyłam panienkę tu, na tym stole. Wyglądała panienka kubek w kubek jak ona.
—   Często sobie myślałam — powiedziała Sara tonem, który przybierała przy rozważaniach — że chciałabym być księżniczką; ciekawa jestem, jakie się wtedy ma uczucie. Będę sobie chyba wyobrażała, że jestem księżniczką.
Rózia znów spojrzała na nią z podziwem i znów jak poprzednio nic nie rozumiała z jej słów. Obserwowała ją z bałwochwalczą niemal czcią.
Sara jednak wkrótce porzuciła rozmyślania i zadała Rózi nowe pytanie:
—   Róziu, czyś słuchała wtedy bajki?
—   Tak, panienko — przyznała się Rózia, którą znów zaczął ogarniać lęk. — Wiem, że nie powinnam była, ale to było takie piękne, że... że nie mogłam się powstrzymać.
—   Przyjemnie mi było, żeś słuchała — powiedziała Sara.  — Jak się opowiada bajki, nie ma nic przyjemniejszego niż opowiadać je tym, co chętnie słuchają. Nie wiem, czemu tak jest. Czy chciałabyś usłyszeć zakończenie?
Rózia znów miała trudności z oddychaniem.
—   Ja? — zawołała. — Niby prawdziwa uczennica, panienko? Usłyszeć wszystko o księciu... i o białych syrenach, co śmieją się i pływają... z gwiazdkami we włosach?
Sara skinęła głową.
—   Obawiam się, że teraz nie ma już na to czasu — rzekła — ale powiesz mi dokładnie, o której przychodzisz sprzątać moje pokoje, a postaram się zawsze być tutaj i będę ci opowiadała codziennie po trochu aż do końca. To śliczna, długa bajka, a ja wciąż wstawiam do niej nowe kawałki.
—   Słowo daję — wyszeptała w uniesieniu Rózia — nic bym już nie dbała o to, jakie ciężkie są te skrzynie na węgiel... ani jak mi dokucza kucharka, bylebym... bylebym mogła się 'tego spodziewać!
—   Możesz z pewnością — odparła Sara. — Opowiem ci ca-lutką bajkę.
Kiedy Rózia schodziła na dół, nikt by nie poznał w niej dziewczynki, która przed paroma godzinami kusztykała na górę, uginając się pod ciężarem skrzyni z węglem. Miała w kieszeni zapasowy kawał placka, była syta i ogrzana, lecz ogrzana nie tylko ogniem na kominku — ogrzało ją przede wszystkim ciepło bijące od osoby Sary.
Kiedy odeszła, Sara znów wdrapała się na swe ulubione miejsce na brzeżku stołu. Stopy oparła na krześle, łokcie na kolanach, podbródek na dłoniach.
—   Gdybym   była   księżniczką,   prawdziwą   księżniczką    — szeptała —  mogłabym hojnie obdarowywać ludzi. Ale chociaż jestem  tylko   księżniczką  na  niby,   mogę  jednak  wynajdywać różne drobne rzeczy, które można dla ludzi robić. Takie rzeczy jak ta. Rózia była tak uszczęśliwiona, jakby to był hojny dar. Będę więc wyobrażała sobie, że robienie czegoś,  co ludziom sprawia przyjemność, to jest rozdzielanie hojnych darów. Obdarowałam kogoś hojnie.
ROZDZIAŁ VI
Kopalnie diamentów
Wkrótce potem nadeszła niesłychanie sensacyjna wiadomość. Zelektryzowała ona nie tylko Sarę, lecz całą pensję i stała się głównym przedmiotem rozmów na długie tygodnie. Otóż kapitan Crewe w jednym z listów donosił o niezwykle ciekawej nowinie. Pewien jego dawny kolega szkolny i serdeczny przyjaciel odwiedził go niespodzianie w Indiach. Przyjaciel ten jest właścicielem wielkiego obszaru ziemi, na którym znaleziono diamenty, i przystąpił właśnie do budowy kopalni. Jeżeli wszystko pójdzie tak, jak się spodziewa, stanie się posiadaczem bogactw, jakie trudno sobie wprost wyobrazić, a przez sentyment do przyjaciela ze szkolnej ławy pragnie, aby ten został jego wspólnikiem i dzielił z nim ową niesłychaną fortunę. Tyle przynajmniej Sara zrozumiała z listu ojca. Jakikolwiek inny plan finansowy, choćby najbardziej obiecujący i wspaniały, nie zainteresowałby zapewne zbytnio ani jej, ani innych dziewczynek, ale sam zwrot „kopalnie diamentów" miał w sobie coś z bajki z Tysiąca i Jednej Nocy, nikt więc nie mógł pozostać wobec niego obojętny. Sara była zachwycona i malowała przed Ermengardą i Lotką wizje krętych korytarzy podziemnych, gdzie lśniące kamienie migocą w ścianach i sufitach, a ciemnoskórzy mężczyźni wyłuskują je ciężkimi kilofami. Ermengardą słuchała z zapartym tchem, a Lotka naprzykrzała się co wieczór, żeby opowiadano  jej   tę  historię  od  nowa.   Lawinia  natomiast  traktowała
53
rzecz całą bardzo sceptycznie i powiedziała Jessie, że nie wierzy w ogóle w istnienie kopalni diamentów.
—   Mamusia ma pierścionek z brylantem,  który kosztował czterdzieści funtów  —  powiedziała.  —  A ten brylant nie jest wcale duży. Gdyby istniały kopalnie pełne diamentów, ludzie byliby tak bogaci, że to byłoby wprost śmieszne.
—   Może Sara będzie bogata, że to będzie aż śmieszne   — parsknęła śmiechem Jessie.
—   Jest i tak śmieszna, chociaż nie jest bogata — syknęła La-
winia.
—   Ty jej chyba nienawidzisz — oświadczyła Jessie.
—   Nic podobnego  —  burknęła Lawinia.  —  Ale nie wierzę w kopalnie diamentów.
—   Jednak ludzie muszą przecież skądś te diamenty wykopywać — odparła Jessie. — Lawinio — dodała chichocząc znowu — czy wiesz, co mówi Gertruda?
—   Nie mam pojęcia i nie chcę wiedzieć, jeżeli to znowu jest coś o tej wiecznej Sarze.
—   Owszem,  o   Sarze.   Sara  lubi  sobie  wyobrażać,  że  jest księżniczką. Bawi się w to przez cały czas — nawet w szkole. Powiada, że dzięki temu łatwiej jej przychodzi nauka. Chce, żeby Ermengarda też została księżniczką na niby, ale Ermengarda mówi, że jest za gruba.
—   Bo jest za gruba — stwierdziła Lawinia. — A Sara jest za chuda.
Jessie oczywiście znowu wybuchnęła śmiechem.
—   Sara twierdzi, że to nie ma nic do rzeczy, jak się wygląda ani co się posiada. Chodzi tylko o to, co się myśli i co się robi.
—   Myśli pewnie, że mogłaby być księżniczką, gdyby nawet była nędzarką  —  rzekła Lawinia.   —  Wiesz co, zacznijmy do niej mówić: „Wasza królewska mość!"
Było już po lekcjach i dziewczynki siedziały przed kominkiem w sali szkolnej, rozkoszując się godziną, którą najbardziej lubiły. O tej porze panna Minchin i panna Amelia piły herbatę w swoim salonie, do którego nikt nie miał wstępu. Toteż w
tym czasie gawędzono swobodnie i zwierzano się sobie nawzajem z tajemnic, zwłaszcza jeżeli młodsze dziewczynki zachowywały się dobrze, nie kłóciły się i nie hałasowały, co, musimy wszakże wyznać, miało miejsce dość często. Kiedy wybuchał wrzask, starsze dziewczynki interweniowały zazwyczaj łajaniem i klapsami. Do nich bowiem należało utrzymywanie porządku na sali, jeżeli zaś zaniedbały tego obowiązku, groziło niebezpieczeństwo, że przyjdzie panna Minchin albo panna Amelia i swobodny nastrój pryśnie. W chwili gdy Lawinia wypowiedziała ostatnie słowa, drzwi się otworzyły i weszła Sara wraz z Lotką, która zazwyczaj chodziła za nią wszędzie jak piesek.
—   O, już jest z tą obrzydliwą smarkulą! — szepnęła ze złością Lawinia.  — Jeżeli ją tak kocha, to czemu nie trzyma jej w swoim pokoju? To wstrętne stworzenie zaraz zacznie się drzeć.
Tak się złożyło, że Lotkę ogarnęła nagle chęć zabawy w ogólnej sali i uprosiła przybraną mamę, żeby ta poszła z nią razem. Przyłączyła się teraz do grupki młodszych dziewczynek, które bawiły się w kącie. Sara usadowiła się na parapecie okna, podwinęła nogi i zabrała się do czytania. Była to książka o rewolucji francuskiej i dziewczynka pogrążyła się wkrótce we wstrząsającym opisie więźniów Bastylii, którzy spędzili tyle lat w kazamatach, że kiedy wybawcy ich stamtąd wyprowadzili, długie, siwe włosy i brody zasłaniały niemal twarze nieszczęsnych. Zapomnieli już zupełnie o istnieniu świata zewnętrznego i nie wiedzieli, czy to sen, czy jawa.
Sara myślą była tak daleko od szkolnej sali, że drgnęła przerażona, kiedy ostry wrzask Lotki przywrócił ją do rzeczywistości. Najtrudniej było jej zachować pogodę, kiedy przerywano jej nagle zajmującą lekturę. Ci, co lubią książki, znają uczucie irytacji, jakie ogarnia ich w takich chwilach. Nie jest wówczas łatwo opanować chęć gniewnej reprymendy.
—   Czuję się wtedy tak, jakby mnie ktoś uderzył — zwierzyła się kiedyś Sara Ermengardzie.  — I mam ochotę oddać uderzenie. Muszę przypomnieć sobie szybko, gdzie jestem, żeby się powstrzymać od powiedzenia czegoś przykrego.
54
55
Musiała więc przypomnieć sobie szybko, gdzie jest, kiedy odłożyła książkę na parapet i zeskoczyła ze swego wygodnego
miejsca w kącie.
Lotka ślizgała się po posadzce i najpierw rozzłościła Lawinie i lessie bo przy tym hałasowała, a na zakończenie przewróciła się i stłukła sobie kolano. Teraz podskakiwała wrzeszcząc wśród grupki przyjaciółek i nieprzyjaciółek, które na przemian uspokajały ją i łajały.                                                      .  .
-   Cicho bądź, ty bekso! Milcz! - nakazywała Lawima.
-   Nie jestem beksa! Nie je-estem be-e-ksa! - darła się Lotka. — Saro, Sa-ro!
-   Jeżeli nie przestanie ryczeć, panna Minchin z pewnością ją usłyszy! - zawołała Jessie.  - Lotuniu, kochana moja, dam
ci pensa!
-   Nie potrzebuję twojego pensa - szlochała Lotka, a spojrzawszy na swoje tłuste kolanko i widząc na nim kroplę krwi, zaczęła wrzeszczeć ze zdwojonym zapałem.
Sara przebiegła pokój, uklękła przy małej i otoczyła ją ramionami.
-   No, Lotko - szepnęła - Lotko, obiecałaś Sarze...
-   Ona powiedziała na mnie beksa — płakała Lotka.
Sara pogłaskała ją wprawdzie,  ale odezwała  się tak dobrze znanym Lotce, stanowczym tonem:
-   Bo jak będziesz płakać, to będziesz beksa, kochanie moje.
Przecież   obiecałaś.                                             ,.,,-
Lotka przypomniała sobie daną obietnicę, wolała jednak jeszcze pokrzyczeć.
-   Nie mam wcale mamy -  oznajmiła ^szetn i wobec.  -
Nie mam ani kawałeczka ma-my.
_  Owszem, masz - odparła wesoło Sara. -  Zapomniałaś? Nie wiesz, że Sara jest twoją mamą? Nie chcesz  Sary na swoją
mamę?                                                                     . .
Lotka przytuliła się do niej i westchnęła uspokajając się.
-   Chodź, posiedzisz ze mną na oknie - mówiła dalej Sara — a ja ci opowiem cichutko bajkę.
—   Naprawdę?  — chlipnęła Lotka.  —  Opowiesz mi-- o... o kopalniach diamentów?
—   O    kopalniach    diamentów?    —    wtrąciła   Lawinia •    — Wstrętne, rozpieszczone stworzenie, chętnie bym ją zbiła!
Sara wstała szybko. Należy pamiętać, że była bardzo pochłonięta lekturą książki o Bastylii i musiała przypomnieć sobie nagle dużo rzeczy, kiedy się zorientowała, że powinna zając się przybraną córeczką. Nie była aniołem i nie żywiła sympatii do Lawinii.
—   A ja bym chętnie zbiła ciebie — powiedziała gniewnie — ale nie chcę cię zbić! — dodała usiłując się opanować. — Właściwie to mam ochotę cię zbić i sprawiłoby mi to przyjemność —  ale cię nie uderzę. Nie jesteśmy łobuzami ulicznymi. Obydwie jesteśmy dość duże, żeby mieć trochę rozsądku.
Lawinia skorzystała od razu ze sposobności.
—   Ach, tak, wasza królewska mość —  powiedziała.  — Jesteśmy pewnie księżniczkami. A przynajmniej jedna z nas jest księżniczką. Pensja powinna teraz stać się szalenie modna, skoro panna Minchin ma księżniczkę wśród wychowanek.
Sara zrobiła krok w jej kierunku. Miała taką minę, jak gdyby chciała uderzyć Lawinie. Może nawet tak było rzeczywiście. Wyobrażanie sobie różnych rzeczy „na niby" umilało jej życie. Nie rozmawiała o tym nigdy z dziewczynkami, których nie lubiła. Nowy pomysł, że jest „na niby" księżniczką, przypadł jej ogromnie do gustu i była na tym punkcie bardzo wrażliwa. Zamierzała trzymać rzecz w tajemnicy, a tu Lawinia wyśmiewała się z tego wobec całej szkoły. Sara poczuła, że krew nabiega jej do twarzy i pulsuje w uszach, ale opanowała się ostatnim wysiłkiem. Księżniczki nie wpadają w furię. Opuściła rękę i stała przez chwilę bez ruchu. Kiedy się wreszcie odezwała, gł°s jei brzmiał zupełnie spokojnie. Podniosła wysoko głowę, a wszystkie dziewczynki zaczęły nasłuchiwać.
—   To prawda — powiedziała.  — Wyobrażam sobie czasem, że jestem księżniczką, żeby móc się zachowywać jak prawdziwa księżniczka.
57
Lawinii nie przyszła na myśl stosowna odpowiedź. Kilka razy już się przekonała, że nie potrafi znaleźć właściwej odpowiedzi, kiedy ma do czynienia z Sarą. Głównym powodem było to, że reszta dziewczynek zawsze jakoś stała po stronie jej przeciwniczki. Teraz też zauważyła, że słuchają z zainteresowaniem. Dziewczynki interesowały się zawsze księżniczkami i miały nadzieję, że usłyszą coś więcej na ten temat, toteż przysunęły się bliżej do Sary.
Lawinia zdołała zdobyć się na jedną tylko uwagę, która zresztą nie wywarła wielkiego wrażenia.
—   O, Boże!  —  zawołała.  —  Mam nadzieję, że kiedy wstąpisz na tron, nie zapomnisz o nas, prostaczkach.
—   Nie zapomnę — odparła Sara.
Nie wyrzekła więcej ani słowa, lecz stała spokojnie, wpatrując się w Lawinie, aż tamta wreszcie ujęła Jessie pod ramię i odeszła.
Od tego czasu dziewczynki, które zazdrościły Sarze, mówiły o niej „księżniczka Sara", ilekroć chciały szczególnie dosadnie wyrazić swoją dla niej pogardę, te zaś, które ją lubiły, nazywały ją tak między sobą, traktując ten tytuł jako zwrot pieszczotliwy. Nikt nie zwracał się do niej w ten sposób, ale wielbicielkom jej podobał się bardzo malowniczy, imponujący tytuł, panna Minchin zaś, dowiedziawszy się o tym, wspominała nieraz o całej sprawie odwiedzającym szkołę rodzicom, czując, że dodaje to pensji splendoru.
Rózi tytuł książęcy nadawany Sarze wydawał się rzeczą naj-naturalniejszą w świecie. Znajomość nawiązana pochmurnego popołudnia, kiedy Rózia ocknęła się wystraszona z drzemki na wygodnym fotelu, rozwijała się i zacieśniała, chociaż trzeba wyznać, że panna Minchin i panna Amelia niewiele o niej wiedziały. Orientowały się, że Sara „jest dobra" dla pomywaczki, nic im jednak nie było wiadomo o pewnych kradzionych cza-rownych chwilach, kiedy Rózia uprzątnąwszy błyskawicznie górne pokoje docierała wreszcie do pokoju Sary i z westchnieniem radości stawiała na podłodze ciężką skrzynię z węglami.
W chwilach takich odbywało się opowiadanie bajek w odcinkach, a ponadto na widowni ukazywały się różne smaczne rzeczy, spożywane od razu albo też chowane pospiesznie do kieszeni do zjedzenia później, kiedy Rózia szła spać do swojego pokoiku na poddaszu.
—   Ale muszę ostrożnie to wszystko jeść, panienko  —  powiedziała pewnego razu — bo jeśli zostawiam okruszki, to potem szczury po nie przychodzą.
—   Szczury! — zawołała ze zgrozą Sara. — Czy na poddaszu są szczury?
—   Mnóstwo,   proszę   panienki   —   stwierdziła   Rózia   niby rzecz  samą przez  się zrozumiałą.   —   Na strychach zawsze  są szczury i myszy. Ale można się przyzwyczaić do ich hałasu i szelestu. Ja tak się już przyzwyczaiłam, że mi nie przeszkadzają, jeżeli tylko nie włażą do mnie na poduszkę.
—   Brr! — wzdrygnęła się Sara.
—   Do wszystkiego się można przyzwyczaić  —  powiedziała Rózia.  — A jak się urodziło pomywaczką, to się musi. Ja tam wolę szczury od karaluchów.
—   Ja  bym   też   chyba  wolała   —   rzekła   Sara.   —   Przypuszczam, że ze szczurem można się z czasem zaprzyjaźnić, ale wątpię, czy miałabym ochotę zaprzyjaźnić się z karaluchem.
Rózia czasami nie ważyła się spędzić dłużej ponad kilka minut w jasnym, ciepłym pokoju. W takich wypadkach zamieniano tylko parę słów i wsuwano małą paczuszkę do staroświeckiej torebki, którą Rózia nosiła pod fartuchem na tasiemce. Szukanie i wynajdywanie smacznych rzeczy do jedzenia, które można by zmieścić w niewielkiej paczce, stanowiło obecnie nowe zainteresowanie Sary. Wyjeżdżając lub wychodząc na spacer, oglądała zawsze pilnie wystawy sklepów spożywczych. Kiedy pierwszy raz przyszło jej do głowy, że może kupić i przynieść do domu kilka małych pasztecików z mięsem, poczuła, że dokonała odkrycia. Gdy je pokazała, oczy Rózi zabłysły.
—   Och, panienko!  — wyszeptała.  — Jakie będą dobre i sycące. Najważniejsze, żeby były sycące. Ptysie to pyszności, ale
59
znikają, jak... rozumie panienka. A te paszteciki zostają w brzuszku.
— Hm — zawahała się Sara — nie wiem, czy to byłoby dobrze, gdyby miały zostać na zawsze, ale mam nadzieję, że będą pożywne.
Były rzeczywiście pożywne — podobnie zresztą jak kanapki z wołowiną, kupowane w garmażerii, oraz bułeczki i świeża kiełbasa. Rózia z czasem nie czuła się już wciąż tak głodna i zmęczona, a skrzynia z węglem nie wydawała jej się tak nieznośnie ciężka.
Choćby bowiem skrzynia była nie wiedzieć jak ciężka, choćby kucharka była w jak najgorszym humorze i choćby na barki małej pomywaczki spychano najcięższą pracę, nadzieja na te kilka chwil po południu dodawała Rózi sił — nadzieja, że panna Sara będzie czekać na nią w swoim pokoju. Już sam widok panny Sary wystarczyłby jej, nawet bez pasztecików z mięsem. Jeżeli czasu było tylko tyle, aby zamienić kilka słów, słowa te były zawsze życzliwe, wesołe i dodające otuchy; jeżeli czasu było więcej, następował odcinek bajki, o której można było myśleć potem przed zaśnięciem, kiedy Rózia leżała w swoim łóżku na poddaszu. Sara — która bezwiednie robiła tylko to, co sprawiało jej najwyższą przyjemność, gdyż natura stworzyła ją do dawania — nie miała wcale pojęcia, czym jest dla biednej Rózi i jakim cudem jej się wydaje. Jeżeli natura stworzyła nas do dawania, mamy otwarte dłonie i serca od pierwszych chwil życia i chociaż mogą się zdarzać liczne chwile, kiedy dłonie nasze są puste, serca są zawsze pełne i możemy rozdawać z nich hojnie przeróżne wspaniałości: ciepło, dobroć, zachętę, pociechę, wesołość — a czasem wesoły śmiech bywa największą pomocą.
Rózia przez całe swoje krótkie życie spędzone na ciężkiej harówce nie wiedziała właściwie, co to śmiech. Sara rozśmieszała ją i śmiała się z nią razem i choć żadna z nich o tym nie wiedziała, śmiech ten był równie „pożywny" jak paszteciki.
Na kilka dni przed swoimi jedenastymi urodzinami Sara dostała list od ojca. List ten nie był utrzymany w zwykłym, chło-
pięco-wesołym tonie.  Ojciec nie czuł się dobrze i miał dużo trosk w związku z interesami dotyczącymi kopalni diamentów.
„Bo widzisz, moja mała Saro — pisał — twój tatuś nie jest wcale człowiekiem interesu, toteż liczby i papierzyska męczą go bardzo. Nie rozumie ich dokładnie i rozmiary całej sprawy go przytłaczają. Gdybym do tego jeszcze nie miał gorączki, to może bym nie przewracał się pół nocy bezsennie na łóżku i nie spędzał drugiej połowy na niespokojnych snach. Gdyby moja mała dziewczynka była przy mnie, z pewnością udzieliłaby mi jakiejś mądrej, poważnej rady. Prawda, kochanie moje?"
Ojciec poczynił wspaniałe przygotowania do jej urodzin. Między innymi zamówił w Paryżu nową lalkę, której garderoba miała być szczytem doskonałości i wykwintu. Na pytanie, czy lalka jest stosownym prezentem, Sara odpisała z właściwą sobie oryginalnością.
„Jestem już właściwie bardzo stara — pisała. — Nigdy w życiu już pewnie nie dostanę lalki, więc ta lalka będzie moja ostatnia. Jest w tym coś uroczystego. Gdybym umiała pisać wiersze, napisałabym pewnie bardzo ładny wiersz pod tytułem «Ostatnia Lalka». Ale nie umiem pisać wierszy. Próbowałam, ale wychodziły mi takie nędzne, że sama się śmiałam. Nie przypominały wcale utworów żadnego prawdziwego poety. Nikt nie może zająć miejsca Emilki, ale będę bardzo ceniła i szanowała Ostatnią Lalkę, a moje koleżanki z pewnością będą nią zachwycone. One wszystkie lubią lalki, chociaż niektóre starsze dziewczynki — te, co mają blisko piętnaście lat — udają, że są już za dorosłe".
Kapitan Crewe miał potworny ból głowy, kiedy czytał ten list w swoim domu w Indiach. Siedział przy biurku, zarzuconym papierami i listami, które napawały go przerażeniem i niepokojem, ale od wielu tygodni nie śmiał się już tak jak w tej chwili.
— Och! — zawołał. — Ona z roku na rok robi się coraz zabawniejsza. Daj Boże, żeby ten interes doszedł nareszcie do skutku i żebym mógł pojechać do kraju i ją zobaczyć. Ileż bym
60
61
dał, gdyby iej małe rączki objęły mnie w tej chwili za szyję! Ile
bym dał!
Urodziny miano obchodzić bardzo hucznie. W udekorowanej odświętnie sali szkolnej miało się odbyć przyjęcie. Pudełka z prezentami miały być otwarte publicznie z zachowaniem właściwego ceremoniału. Kiedy nastąpił ten z dawna oczekiwany dzień cała pensja nie posiadała się z podniecenia. Nikt nie zauważył na^et> jak minął ranek, tyle bowiem było jeszcze przygotowań d° zakończenia. Salę ozdobiono girlandami z ostro-krzewu stoliki usunięto, ławki zaś ustawiono pod ścianami i o-kryto pokLowcami z czerwonego pluszu.
Kiedy Sara rano wyszła z sypialni do swego saloniku, ujrzała na stole małą, nieforemną paczuszkę, owiniętą w gruby, brązowy papier. Wiedziała, że to prezent, i domyśliła się, od kogo pochodzi. Otworzyła paczuszkę bardzo ostrożnie. Wewnątrz była kwadf^owa poduszeczka na szpilki, uszyta z niezbyt czystej czerwonej flanelki. Wpięte w nią starannie szpilki z czarnymi główkami tworzyły napis: „Rzyczenia szczenścia".
_ O! -r zawołała Sara. — Ileż to ją trudu musiało kosztować! Tak mi się podoba ta poduszeczka — aż mnie coś ściska
za serce!
Ale w następnej chwili osłupiała ze zdumienia. Na odwrotnej stronie poduszeczki przypięty był bilet wizytowy, a na nim czarno na białym widniało: „Amelia Minchin".
Sara oblała bilet w ręku.
_  Panna Amelia! — powiedziała do siebie. — Jak to może być!
W tej samej chwili usłyszała, że drzwi uchylają się cicho, i do pokoju ostrożnie zajrzała Rózia.
Dziewczynka uśmiechała się zakłopotana i uszczęśliwiona zarazem. Ro2ejf2awszy się wokoło, wsunęła się do wnętrza pokoju i stanęła przed Sarą, wyłamując nerwowo palce.
— Podoba się, panno Saro? — spytała. — Podoba się panience?
_   c7y mi się podoba?! — zawołała Sara. — Róziu, kochana
moja, przecież zrobiłaś to własnoręcznie!
Rózia parsknęła histerycznie, lecz radośnie, oczy jej zwilgotniały ze wzruszenia.
—   To tylko flanelka, i to nie nowa, ale chciałam panience coś dać, więc robiłam ją nocami. Wiedziałam, że panienka może sobie wyobrazić, że to jedwab i brylantowe szpilki. Ja sama starałam się tak sobie wyobrazić, kiedy ją robiłam. A ten bilecik, panienko... — Rózia zawahała się.  — To chyba nic złego, że go wyjęłam z kosza na śmieci? Panna Amelia go wyrzuciła. Nie  miałam  własnego  bileciku,  a  wiedziałam,  że  prawdziwy prezent powinien mieć bilecik, więc przypięłam bilecik panny Amelii.
Sara rzuciła się na szyję Rózi i uściskała ją z całych sił. Nie umiałaby wytłumaczyć, czemu coś dławiło ją w gardle, przeszkadzając jej mówić.
—   Och, Róziu! — zawołała wreszcie zmienionym głosem. — Kocham cię, Róziu, kocham cię, kocham cię!
—   Och, panienko!  — wyjąkała Rózia. — Dziękuję panience pięknie, ale ta poduszeczka naprawdę nie jest tego warta. Fla... Flanelka nie była nowa.
62
63
ROZDZIAŁ VII
Znów kopalnie diamentów
Kiedy Sara tego popołudnia weszła do udekorowanej ostro-krzewem sali, kroczyła na czele całego pochodu. Panna Minchin w swej najwspanialszej jedwabnej sukni prowadziła ją za rękę. Za nimi szedł służący niosąc pudło z Ostatnią Lalką, pokojówka niosła drugie pudło, orszak zaś zamykała Rózia w czystym fartuchu i nowym czepku, niosąc trzecie. Sara wolałaby wejść zwyczajnie, bez tych ceremonii, ale panna Minchin wezwała ją do siebie na rozmowę i sprecyzowała swoje życzenia w tej sprawie.
—   Nie jest to zwykły dzień — oświadczyła — i pragnę, aby traktowano go jako dzień wyjątkowy.
Kiedy więc Sarę wprowadzono uroczyście na salę, poczuła się mocno zażenowana, starsze bowiem dziewczynki gapiły się na nią i trącały się łokciami, młodsze zaś zaczęły podskakiwać radośnie na siedzeniach.
—   Panienki, proszę o spokój!   —   nakazała panna Minchin uciszając  gwar.   —   James,  proszę postawić pudło  na  stole i zdjąć wieko. Emmo, proszę postawić swoje pudło na krześle. Róziu!  —  zwróciła się nagle do pomywaczki tonem ostrym i surowym.
Rózia z podniecenia zapomniała zupełnie, kim jest, i uśmiechała się do Lotki, która wierciła się niecierpliwie na ławce. Omal więc nie upuściła pudła na dźwięk surowego głosu przywołującego ją do porządku i dygnęła na znak prośby o przebaczenie tak śmiesznie, że Lawinia i Jessie parsknęły śmiechem.
64
—   Nie wolno ci gapić się na panienki  —  skarciła ją panna Minchin. — Zapominasz się. Postaw to pudło.
Rózia usłuchała wystraszona, postawiła prędko pudło i spiesznie cofnęła się pod drzwi.
—   Możecie odejść — oznajmiła służbie panna Minchin dając znak ręką.
Rózia przepuściła naprzód służących starszych rangą. Nie mogła się powstrzymać od tego, żeby nie spojrzeć tęsknie na pudło stojące na stole. Spośród zwojów bibułki wyzierał rąbek błękitnego jedwabiu.
—   Bardzo panią przepraszam — zwróciła się nagle Sara do panny Minchin — ale czy Rózia nie mogłaby zostać?
Było to wystąpienie bardzo śmiałe. Panna Minchin omal nie drgnęła ze zdziwienia. Potem podniosła do oczu lorgnon i z niepokojem zlustrowała swą pokazową wychowankę.
—   Rózia? — zawołała. — Ależ, moja droga Saro! Sara postąpiła krok naprzód.
—   Chciałabym, żeby została, bo wiem, że przyjemnie jej będzie obejrzeć prezenty  — wyjaśniła.   —  Ona też jest przecież małą dziewczynką.
Panna Minchin była wyraźnie zgorszona. Przenosiła spojrzenie z jednej postaci na drugą.
—   Moja droga Saro — rzekła wreszcie —  Róża jest pomy-waczką. Pomywaczki... hm... nie są małymi dziewczynkami.
Pannie Minchin rzeczywiście nie przeszło nigdy przez myśl, że można patrzeć na pomywaczki pod tym kątem. Pomywaczki były maszynami, które zmywały naczynia, nosiły węgiel i paliły w piecach.
—   Ale Rózia jest małą dziewczynką — powiedziała Sara.  — I wiem, że byłoby jej przyjemnie. Proszę, niech jej pani pozwoli zostać — przez wzgląd na moje urodziny.
—   Jeżeli prosisz o to jako solenizantka, to pozwalam jej zostać  —  odparła panna Minchin z wielką godnością.   —  Różo, podziękuj pannie Sarze za jej wielką dobroć.
Róża wtuliła się tymczasem do kąta, szarpiąc rąbek fartucha
w pełnym napięcia oczekiwaniu. Wyszła teraz, dygając grzecznie, ale w oczach jej, jak i Sary, zamigotał porozumiewawczy, przyjazny błysk, gdy wypowiadała spiesznie słowa podziękowania.
—   O, dziękuję panience! Bardzo panience dziękuję! Tak bardzo chciałam zobaczyć tę lalkę. Dziękuję panience. I dziękuję pani przełożonej   —   dodała odwracając się i dygając lękliwie przed panną Minchin  —   za to, że 'pozwoliła mi na taki zaszczyt.
Panna Minchin znów skinęła ręką — tym razem w kierunku
kąta ptzy drzwiach.
—   Idź i stań tam — rozkazała. — Nie za blisko panienek.
Rózia rozpływając się w uśmiechach poszła na wskazane miejsce. Obojętne jej było, gdzie jej każą stać, byłe mogła być tu w pokoju, w którym dzieją się takie cuda, zamiast tkwić na dole, w kuchni. Nie przestraszyła się nawet, kiedy panna Minchin chrząknęła znacząco i znów zabrała głos.
—   Panienki, pragnę powiedzieć wam kilka słów — oznajmiła.
—   Ojej, chce wygłosić mowę — szepnęła jedna z dziewczynek. — Bodajby ją prędzej skończyła.
Sara znów poczuła zakłopotanie. Ponieważ była dziś soleni-zantką, mowa zapewne miała jej dotyczyć. Nie jest zbyt przyjemnie stać w sali szkolnej i słuchać przemówienia o sobie.
—   Panienki  wiedzą  zapewne   —   rozpoczęła  mowę  panna Minchin (gdyż była to prawdziwa mowa) — że nasza kochana Sara kończy dzisiaj jedenaście lat.
—   Nasza kochana Sara! — mruknęła Lawinia.
—   Wiele z was, tu obecnych, skończyło już jedenaście lat, lecz urodziny Sary są nieco odmienne od urodzin innych dziewczynek. Kiedy dorośnie, zostanie dziedziczką wielkiej fortuny i obowiązkiem jej będzie używać tej fortuny w sposób należyty.
—   Kopalnie  diamentów   —   parsknęła  Jessie  dusząc  się ze
śmiechu.
Sara nie słyszała tego, ale gdy tak stała wpatrzona w pannę Minchin, zrobiło jej  się naraz gorąco.  Kiedy panna Minchin

mówiła o pieniądzach, Sara czuła, że nienawidzi jej z całej duszy — a oczywiście nienawiść w ogóle, a szczególnie w stosunku do osób dorosłych była uczuciem bardzo brzydkim.
—   Kiedy jej  kochany tatuś, kapitan Crewe, przywiózł ją z Indii i oddał pod moją opiekę — ciągnęła dalej panna Minchin — powiedział mi żartobliwie: „Obawiam się, że będzie bardzo bogata, proszę pani". Odpowiedziałam na to: „Edukacja, którą otrzyma   w moim zakładzie, panie kapitanie, może być ozdobą największej   fortuny".   Sara   z   czasem   została   moją   najlepszą uczennicą.   Jej   francuszczyzna  i  jej   taniec  przynoszą  zaszczyt pensji. Jej maniery — dzięki którym przezwałyście ją księżniczką Sarą  —   są nieskazitelne.  Jeśli chodzi o życzliwość wobec koleżanek, daje dzisiaj jej dowody urządzając dla was to przyjęcie. Mam nadzieję, że ocenicie należycie jej hojność. Pragnęłabym, abyście dały temu wyraz mówiąc głośno, chórem: „Dziękujemy ci, Saro!"
Wszystkie dziewczynki wstały jak owego poranka, który Sara pamiętała tak dobrze.
—   Dziękujemy ci,  Saro!   —   powiedziały, przy czym należy wyznać, że Lotka podskoczyła w miejscu.
Sara była przez chwilę mocno zakłopotana. Dygnęła jednak, i to dygnęła bardzo wdzięcznie.
—   To ja wam dziękuję — rzekła — za to, żeście przyszły na moje przyjęcie.
—   Bardzo ładnie, Saro — pochwaliła ją panna Minchin.  — Tak postępuje prawdziwa księżniczka, kiedy lud ją oklaskuje. Lawinio  —   dodała miażdżąco  —   dźwięk, który przed chwilą wydałaś, niezmiernie przypominał prychnięcie.  Jeżeli zazdrościsz koleżance, prosiłabym, żebyś wyrażała swe uczucia w sposób bardziej dystyngowany. A teraz, panienki, opuszczę was. Możecie bawić się same.
Gdy tylko wyszła godnie z pokoju, mrożący wpływ, który wywierała zawsze na dziewczynki, rozwiał się bez śladu. Ledwie drzwi zamknęły się za przełożoną, a już wszystkie ławki były   puste.   Wszystkie   dziewczynki,   zarówno   starsze,   jak   i
66
młodsze, zerwały się z miejsc i pobiegły do pudeł. Sara pochyliła się rozpromieniona nad jednym z nich.
—   To są książki, wiem — powiedziała.
Młodsze dziewczynki zaczęły szemrać zawiedzione, a Ermen-garda spojrzała na Sarę z przerażeniem.
—   To twój tatuś przysyła ci książki na urodziny? — zawołała. — Widzę, że jest nie lepszy od mojego. Nie wypakowuj ich, Saro.
—   Ja za nimi przepadam —  odparła Sara ze śmiechem, ale skierowała się do największego pudła.
Wyjęła z niego Ostatnią Lalkę, która okazała się tak wspaniała, że dziewczynki aż jęknęły z zachwytu i cofnęły się, aby oglądać ją w niemym uniesieniu.
—   Jest prawie tak duża jak Lotka — westchnęła któraś. Lotka śmiała się, tańczyła i klaskała radośnie.
—   Ubrana   jak   do   teatru   —   zauważyła   Lawinia.   —   Ma płaszcz obramowany gronostajami.
—   O!  —  zawołała Ermengarda wybiegając naprzód.  — Ma w ręce lornetkę teatralną — niebieską ze złotem.
—   Tu jest kufer  —  powiedziała  Sara.   —   Otwórzmy go i obejrzyjmy jej ubrania.
Usiadła na podłodze i przekręciła klucz w zamku. Dziewczynki stłoczyły się wokół niej, gdy wyjmowała jedną warstwę po drugiej i pokazywała koleżankom. Nigdy jeszcze w szkole nie panowało takie podniecenie. Byty tam koronkowe kołnierze, jedwabne pończochy i chusteczki do nosa, pudełko na klejnoty zawierające naszyjnik i diadem, które wyglądały, jakby je zrobiono z prwdziwych brylantów, długie futro fokowe z mufką, suknie balowe, spacerowe i wizytowe, kapelusze, szlafroczki i wachlarze. Nawet Lawinia i Jessie zapomniały, że są już zbyt dorosłe, żeby bawić się lalkami. Wydawały okrzyki podziwu i chwytały różne rzeczy do rąk, żeby obejrzeć je z bliska.
—   Wyobraźmy sobie - rzekła Sara stojąc przy stole i wkładając   duży,   aksamitny   kapelusz   beznamiętnie   uśmiechniętej
-----------  68   -----------
właścicielce wszystkich tych wspaniałości — wyobraźmy sobie, że ona rozumie mowę ludzką i dumna jest, że ją podziwiamy.
—   Zawsze sobie coś wyobrażasz  —  rzuciła Lawinia z miną wyższości.
—   Tak jest — odparła Sara wcale tym nie stropiona. — Bo ja to lubię. Nie ma nic milszego, jak sobie coś wyobrażać. To prawie tak, jakby się było wróżką. Jeżeli się sobie coś bardzo dobrze wyobrazi, wydaje się, że to prawda.
—   Łatwo   jest   wyobrazić   sobie   różne   rzeczy,   kiedy   się wszystko  ma   —   powiedziała Lawinia.   —   A  czy potrafiłabyś wyobrażać sobie coś, gdybyś była nędzarką i mieszkała na poddaszu?
Sara przerwała układanie strusich piór Ostatniej Lalki i zamyśliła się.
—   Przypuszczam, żebym potrafiła — rzekła. — Gdybym była nędzarką, musiałabym wyobrażać sobie coś przez cały czas. Ale może to nie byłoby łatwe.
Częstokroć potem myślała o tym, jak to się dziwnie złożyło, że właśnie po tych jej słowach — w tej samej chwili — do pokoju weszła panna Amelia.
—   Saro  —  rzekła  —  adwokat twojego ojca, pan Barrow, przyjechał do pani przełożonej. Musi porozmawiać z nią sam na sam, a że poczęstunek przygotowany jest w jej salonie, siostra prosi, żebyście już tam poszły, wtedy będzie mogła przyjąć go tutaj.
Poczęstunek był oczywiście nie do pogardzenia, wiele oczu więc rozbłysło radością. Panna Amelia ustawiła dziewczynki parami, zajęła miejsce na ich czele, mając Sarę przy boku, i wyprowadziła je z sali. Ostatnia Lalka została sama. Siedziała na krześle, wśród swoich wspaniałych strojów — suknie i płaszcze wisiały na oparciach krzeseł, stosy koronkowej bielizny leżały na siedzeniach.
Rózia, która nie miała nadziei, że będzie mogła wziąć udział w podwieczorku, pozostała jeszcze chwilę, żeby jeszcze rzucić okiem na te cuda.
69
—  Wracaj do roboty, Róziu — rzekła panna Amelia.
Rózia jednak schyliła się jeszcze, żeby podnieść ostrożnie najpierw porzuconą mufkę, potem płaszcz i gdy stała patrząc na nie z podziwem, usłyszała naraz za drzwiami głos panny Minchin. Przerażona, że ją oskarżą o niewczesne zuchwalstwo, dała szybko nura pod stół, okryty serwetą sięgającą aż do ziemi.
Panna Minchin weszła do pokoju w towarzystwie zasuszonego, drobnego pana, który miał minę trochę niepewną. Panna Minchin również miała minę trochę niepewną i patrzała na zasuszonego pana z wyrazem irytacji i zdziwienia.
Usiadła sztywno i z godnością, po czym wskazała gościowi krzesło.
—   Zechce pan usiąść, panie Barrow.
Pan Barrow jednak nie usiadł od razu. Uwagę jego przykuła Ostatnia Lalka i otaczające ją stroje. Wsadził na nos binokle i spojrzał na nie z nerwową dezaprobatą. Ostatnia Lalka nie wzruszyła się tym wcale. Siedziała wyprostowana na krześle i spoglądała na niego obojętnie.
—   Sto  funtów   —   zauważył z  przekąsem pan  Barrow.   — Wszystko   z   kosztownych   materiałów   i   robione   u   paryskiej krawcowej. Tak, ten młody człowiek nie liczył się z groszem.
Panna Minchin poczuła się dotknięta. Uznała słowa pana Barrow za krytykę swego najlepszego klienta, a to już stanowiło czyn zuchwały i karygodny. Nawet adwokaci powinni trzymać się w granicach przyzwoitości.
—   Przepraszam pana  —  rzekła oschle  —  ale nie rozumiem.
—   Prezenty    urodzinowe    dla    jedenastoletniej    dziewczynki!  —  rzekł pan Barrow tym samym tonem krytyki.  —  Ekstrawagancja i szaleństwo!
Panna Minchin wyprostowała się i zesztywniała jeszcze bardziej.
—   Kapitan Crewe jest panem wielkiej fortuny  —  rzekła.  — Same już kopalnie diamentów...
Pan Barrow odwrócił się do niej gwałtownie.
—   Kopalnie    diamentów!  —  wybuchnął.  —  Nie    ma    żadnych kopalni diamentów! Nigdy ich nie było!

Panna Minchin z wrażenia aż wstała z krzesła.
—   Co?  —  zawołała.  —  Co to znaczy?
—   W każdym razie  —  odparł pan Barrow zgoła opryskliwie  —  byłoby znacznie lepiej, gdyby ich nigdy nie było.
—   Gdyby   nie   było   kopalni   diamentów?—  jęknęła   panna Minchin chwytając się oparcia krzesła i czując, że wspaniały sen rozwiewa się jej przed oczami.
—   Kopalnie diamentów częściej oznaczają ruinę aniżeli bogactwo  —  rzekł pan Barrow.  —  Kiedy ktoś ma ukochanego przyjaciela, a sam nie jest człowiekiem interesu, powinien trzymać się z daleka od kopalni diamentów, kopalni złota czy jakichkolwiek  innych  kopalni,   choćby  ukochany  przyjaciel  nie wiadomo jak go namawiał do ulokowania w nich pieniędzy. Nieboszczyk kapitan Crewe...
Z ust panny Minchin wyrwał się okrzyk zgrozy.
—   Nieboszczyk     kapitan     Crewe!   —  zawołała.  —  Nieboszczyk! Nie chce pan chyba powiedzieć, że kapitan Crewe...
— Nie żyje, proszę pani — odrzekł szorstko pan Barrow. — Umarł wskutek febry tropikalnej i trosk finansowych. Febra nie zabiłaby go może, gdyby nie doprowadziły go niemal do obłędu troski finansowe, a troski finansowe być może nie zmogłyby go, gdyby im w tym nie dopomogła febra. Kapitan Crewe nie żyje!
Panna Minchin znów opadła na krzesło. Słowa adwokata napełniły ją przerażeniem.
—   Co to były za troski finansowe?  —  zapytała.   —  Co go trapiło?
—   Kopalnie diamentów  —  odparł pan Barrow  —  serdeczni przyjaciele  —  i ruina.
Pannie Minchin dech zaparło w piersiach.
—   Ruina!   —  wyjąkała.
—   Stracił wszystko co do grosza. Młody człowiek miał za dużo pieniędzy. Ukochany przyjaciel miał bzika na punkcie kopalni diamentów. Wsadził w nie cały swój majątek i cały majątek kapitana. Potem ukochany przyjaciel zwiał  —   kapitan Cre-

we był już chory na febrę, kiedy nadeszła ta wiadomość. Był to dla niego zbyt mocny wstrząs. Umarł nieprzytomny, majacząc o swojej małej córeczce  —   i nie zostawił ani pensa.
Panna Minchin zrozumiała wreszcie. Nigdy w życiu jeszcze nie spotkał jej taki cios. Pokazowa uczennica i pokazowy ojciec wymieceni zostali z jej ekskluzywnej pensji dla panienek jakby jednym podmuchem wiatru. Miała wrażenie, że ją znieważono i obrabowano, a winowajcami są na równi kapitan Crewe, Sara i pan Barrow.
-   Chce mi pan powiedzieć, że nie zostawił nic?   -   zawołała.   -   Że Sara nie odziedziczy fortuny? Że ta dziewczynka jest żebraczką? Że mam teraz u siebie małą   nędzarkę zamiast bogatej dziedziczki?
Pan Barrow był wytrawnym człowiekiem interesu i pragnął wyjaśnić czym prędzej, że nie zamierza ponosić żadnej odpowiedzialności.
-   Bez wątpienia jest nędzarką  -   odparł.   -  I bez wątpienia musi zostać u pani, ponieważ nie ma absolutnie żadnych krewnych, a w każdym razie nic nam o nich nie wiadomo.
Panna Minchin postąpiła krok naprzód. Zdawało się, że otworzy drzwi, wybiegnie i przerwie wesołą i dość hałaśliwą zabawę, odbywającą się w tej chwili.
-   To    potworne!  —  oświadczyła.   —  Ona    siedzi    w    tej chwili w moim salonie, wystrojona w jedwabie i koronki, urządza przyjęcie na mój koszt.
-   Jeżeli urządza przyjęcie, to oczywiście na pani koszt, proszę pani  -  stwierdził spokojnie pan Barrow.  -  Firma Barrow i Skipworth za nic już nie odpowiada. Nigdy jeszcze chyba  żaden majątek nie  zniknął tak  bez  śladu.   Kapitan  Crewe umarł nie płacąc nawet naszego ostatniego rachunku, a rachunek był pokaźny.
Panna Minchin zawróciła od drzwi ogarnięta coraz większym oburzeniem. Było to gorsze jeszcze, niż ktokolwiek mógł sobie wyobrazić.
-   To samo i mnie spotyka!  - zawołała.  - Byłam zawsze
tak pewna jego wypłacalności, że wykładałam olbrzymie sumy na tę dziewczynę. Zapłaciłam rachunki za tę idiotyczną lalkę i jej idiotyczną garderobę. Dziewczynka musiała mieć wszystko, na co jej przyszła ochota. Miała powóz, kucyka, pokojówkę i ja za to wszystko ostatnio płaciłam.
Pan Barrow najwidoczniej nie zamierzał wysłuchiwać listy krzywd i strat panny Minchin. Wyjaśnił stanowisko swojej firmy, zrelacjonował suche fakty i uważał, że spełnił swoje zadanie. Nie żywił szczególnego współczucia dla podnieconych przełożonych pensji dla panienek.
—   Radzę pani nie płacić za nic więcej — zauważył — chyba że chce pani robić prezenty tej młodej osobie. Nikt się pani za to nie odwdzięczy. Ona nie ma ani grosza.                        '
—   Ale co mam robić? — zapytała gniewnie panna Minchin, jak   gdyby   jej   zdaniem   to   właśnie   pan   Barrow   winien   był wszystko załatwić. — Co mam robić?
—   Nic nie można zrobić — odrzekł pan Barrow zdejmując binokle i chowając je do kieszeni.  —  Kapitan Crewe nie żyje. Dziewczynka została w nędzy. Nikt nie ponosi za nią odpowiedzialności prócz pani.
—   Nie    ponoszę    za    nią    odpowiedzialności    i    protestuję przeciwko temu!
Panna Minchin aż pobladła z wściekłości. Pan Barrow skierował się ku drzwiom.
—   Nie mam z tym nic wspólnego, proszę pani  —  powiedział obojętnie.  — Firma Barrow i Skipworth w każdym razie za nic nie odpowiada. Oczywiście bardzo nam przykro, że tak się stało.
—   Jeżeli myśli pan, że uda się wam mnie ją wkręcić, to się pan bardzo myli  —   syknęła panna Minchin.   —   Obrabowano mnie i oszukano! Wyrzucę ją na ulicę!
Gdyby nie była tak wściekła, rozwaga nie pozwoliłaby jej posunąć się tak daleko. Ale na myśl o tym, że ma ponosić ciężar wychowania dziewczynki przyzwyczajonej do zbytku, której w dodatku nigdy nie lubiła, straciła nad sobą panowanie.
72
73
Pan Barrow wcale tym nie wzruszony szedł ku wyjściu.
—   Nie robiłbym tego, proszę pani — zauważył — wyglądałoby to dość brzydko. O pani pensji poczęłyby krążyć niemiłe plotki. Zubożała wychowanka, pozbawiona przyjaciół, wyrzucona na bruk.
Był wytrawnym człowiekiem interesu i wiedział, co mówi. Wiedział również, że panna Minchin ma głowę do interesów i jest dość bystra, aby go zrozumieć. Nie mogła sobie pozwolić na postępek, po którym ludzie zaczęliby mówić o niej, że jest okrutna i bezlitosna.
—   Niech ją pani lepiej zatrzyma i wyzyska jej możliwości — dodał.  — To podobno zdolna dziewczynka. Kiedy podrośnie, będzie mogła oddawać pani znaczne usługi.
—   Już ja ją zmuszę do usług, zanim jeszcze dorośnie! — zawołała panna Minchin.
—   Jestem tego pewien, proszę pani —  rzekł pan Barrow z posępnym uśmieszkiem.   —   Jestem tego najzupełniej  pewien. Do widzenia!
Ukłonił się, zamknął za sobą drzwi, a panna Minchin stała przez dłuższą chwilę i wpatrywała się w te drzwi w najwyższej wściekłości. Adwokat miał rację i ona zdawała sobie dobrze z tego sprawę. Nie miała żadnego wyjścia. Pokazowa wychowanka znikła nagle, zostawiając na swym miejscu małą nędzarkę, nie mającą nikogo na świecie. Pieniądze, które na nią wyłożyła, były stracone i nie miała sposobu na ich odzyskanie.
Gdy tak stała dusząc się z poczucia krzywdy, do uszu jej dobiegł nagle wybuch wesołości z jej umiłowanego salonu, którego użyczyła na dzisiejszą uroczystość. No, temu przynajmniej mogła położyć kres.
Ale gdy ruszyła ku drzwiom, spotkała w nich pannę Amelię, która na widok zmienionej, zagniewanej twarzy siostry cofnęła się przerażona.
—   Siostro, co się stało? — zawołała.
Zamiast odpowiedzi panna Minchin zapytała zduszonym gło-
sem:
74
—   Gdzie jest Sara Crewe? Panna Amelia osłupiała.
—   Sara? — bąknęła. — Ależ jest z dziewczynkami w twoim pokoju.
—   Czy ma w swojej obfitej garderobie jakąś czarną sukienkę? — pytała dalej panna Minchin z gryzącą ironią.
—   Czarną sukienkę?  —  panna Amelia zaczęła się wręcz jąkać. — Czarną?
—   Ma   suknie   wszystkich  innych   kolorów.   Czy   ma   jakąś czarną?
Panna Amelia zbladła.
—   N-nie... tak...  —  odpowiedziała.  —  Ale ta sukienka jest na nią za krótka. Ma tylko starą, czarną aksamitną sukienkę, ale z niej wyrosła.
—   Idź i każ jej  zdjąć te idiotyczne różowe szyfony, niech natychmiast włoży czarną sukienkę,  czy jest  krótka,  czy nie. Koniec ze strojeniem się!
Panna Amelia załamała pulchne ręce i wybuchnęła płaczem.
—   Siostro! — chlipała. — Siostro! Cóż to się stało? Panna Minchin nie marnowała słów po próżnicy.
—   Kapitan Crewe nie żyje — oświadczyła.  — Nie zostawił ani  grosza.  Ta  rozpieszczona,  zmanierowana  dziewczyna  jest żebraczką i mam ją teraz na karku.
Panna Amelia opadła ciężko na najbliższe krzesło.
—   Wydałam setki funtów na jakieś głupstwa dla niej.  Ani grosika z tego nie zobaczę. Przerwij to jej idiotyczne przyjęcie. Idź i każ jej się zaraz przebrać.
—   Ja?  —  wyjąkała panna Amelia.   —  Czy m-muszę zar-raz jej to p-powiedzieć?
—   W tej  chwili!   —   brzmiała gniewna odpowiedź.   —   Nie gap się na mnie jak gęś! Idź!
Biedna panna Amelia przyzwyczajona była do tego, że ją przezywano gęsią. Wiedziała zresztą, że przezwisko to jest w znacznym stopniu słuszne i że osoby zwane gęsiami muszą wykonywać wiele niemiłych poleceń. Nie było to bowiem rzeczą
75


miłą wejść do pokoju pełnego roześmianych dziewczynek i powiedzieć solenizantce, że została nagle nędzarką i musi przebrać się w starą, czarną sukienkę, która jest na nią za ciasna. Ale należało spełnić polecenie. Chwila była najwyraźniej nieodpowiednia do zadawania pytań.
Panna Amelia tak długo tarła oczy chustką, aż stały się zupełnie czerwone. Potem wstała i bez dalszych słów wyszła z pokoju. Kiedy starsza jej siostra miała taką minę i mówiła takim tonem jak teraz, najmądrzej było spełniać jej rozkazy bez komentarzy. Panna Minchin zaczęła chodzić po pokoju. Mówiła na głos, sama sobie z tego nie zdając sprawy. W ciągu ostatniego roku sprawa kopalni diamentów nasuwała jej wyobraźni przeróżne możliwości. Nawet właścicielki ekskluzywnych pensji dla panienek mogą zrobić majątek na akcjach, jeżeli im dopo-mogą właściciele kopalni. A teraz zamiast spodziewanych zysków musiała rachować bardzo realne straty.
—   Księżniczka Sara, rzeczywiście!   —   powiedziała.   —   Z tą dziewczyną obchodzono się tak, jak gdyby była królową!
Mówiąc to, mijała właśnie stół i drgnęła nagle na dźwięk głośnego szlochania, które spod niego doleciało.
—   A to co znowu? — zawołała gniewnie. Szlochanie rozległo się znowu. Panna Minchin nachyliła się i podniosła fałdy serwety. —  Jak śmiesz! — zawołała. — Jak śmiesz! Wychodź natychmiast!
Spod stołu wylazła biedna Rózia. Czepek miała przekrzywiony na bok, twarz czerwoną od tłumionego płaczu.
—   Bardzo przepraszam panią przełożoną... to ja... — tłumaczyła się zrozpaczona.  —  Wiem, że nie powinnam była... Ale oglądałam lalkę, proszę pani... i przestraszyłam się, kiedy pani weszła... i schowałam się pod stół.
—   Siedziałaś tam przez cały czas i podsłuchiwałaś  —  rzekła
panna Minchin.
—   Nie, proszę pani — protestowała Rózia dygając nieustannie.   —   Nie podsłuchiwałam...  Myślałam,  że uda  mi  się wymknąć tak, żeby pani nie zauważyła, ale mi się nie udało i mu-
siałam zostać. Ale nie podsłuchiwałam, proszę pani... za nic bym tego nie zrobiła. Tylko że słyszałam — nie miałam na to rady...
Tu jednak zapomniała najwidoczniej o strachu, jaki budziła w niej ta groźna dama. Wybuchnęła nowym potokiem łez.
—   Och, proszę pani — łkała — pani mi na pewno wymówi... Ale tak mi szkoda biednej panny Sary... tak mi jej szkoda!
—   Wyjdź stąd! — rozkazała panna Minchin.
Rózia dygnęła znowu. Nie ocierała już łez, które spływały jej po twarzy.
—   Tak, proszę pani, ja wyjdę, proszę pani  —  powiedziała drżąc cała  —  ale chciałam tylko panią o coś zapytać... panna Sara... była taką bogatą panienką... wszyscy jej usługiwali, więc co teraz zrobi, proszę pani, bez pokojówki? Proszę pani, bardzo proszę, niech mi pani pozwoli usługiwać jej, jak skończę zmywać naczynia i szorować garnki! Będę się szybko sprawiała... jeżeli pozwoli mi pani usługiwać jej teraz, kiedy jest biedna. Och —  Rózia znowu wybuchnęła łkaniem — biedna mała panna Sara... nazywano ją księżniczką!
Gniew panny Minchin doszedł do szczytu. Żeby ta pomy-waczka stawała po stronie dziewczyny, której — panna Minchin zdawała sobie teraz z tego sprawę wyraźniej niż kiedykolwiek — przełożona nigdy nie lubiła, tego już było za wiele! Panna Minchin tak dalece straciła nad sobą panowanie, że tupnęła nogą.
—   O, nie, nic z tego! — oznajmiła. — Sara będzie sama sobie radziła i jeszcze usługiwała innym. Wyjdź stąd w tej chwili, bo stracisz miejsce!
Rózia zarzuciła fartuch na głowę i uciekła. Zbiegła po schodach do kuchni, gdzie usiadła wśród swoich rondli i garnków i rozpłakała się tak, jak gdyby serce miało jej pęknąć.
—   To zupełnie jak te z bajek   —   szlochała.   —   Te biedne księżniczki, które musiały iść same w świat.
77
Panna Minchin nigdy jeszcze nie wyglądała tak posągowo i groźnie jak wówczas, kiedy w kilka godzin później Sara przyszła na jej wezwanie.
Sarze już po tych kilku godzinach zdawało się, że przyjęcie urodzinowe było chyba snem albo też czymś, co zdarzyło się wiele lat temu, i to zupełnie innej dziewczynce.
Wszelkie ślady uroczystości już usunięto, ze ścian sali szkolnej zdjęto girlandy ostrokrzewu, ławki i stoliki ustawiono na zwykłych miejscach. Salon panny Minchin wyglądał jak zwykle — uprzątnięto wszelkie ślady uczty, a panna Minchin włożyła znów codzienną suknię. Wychowankom kazano zdjąć odświętne sukienki. Wykonały rozkaz, po czym wróciły na salę i rozbiły się na grupki, szepcząc i rozmawiając z przejęciem.
—   Powiedz Sarze, żeby przyszła do mojego pokoju — rzekła do siostry panna Minchin. — I wytłumacz jej wyraźnie, że nie zniosę płaczu ani przykrych scen.
—   Siostro   —   odparła panna  Amelia   —   to  najdziwniejsza dziewczyna, jaką w życiu widziałam. Nie robiła żadnych scen. Tak samo jak wtedy, pamiętasz, kiedy kapitan Crewe odjechał do Indii. Kiedy powiedziałam, co się stało, przez chwilę stała bez ruchu i patrzała na mnie bez słowa. Oczy tylko robiły jej się coraz większe i zbladła okropnie. Kiedy skończyłam, stała jeszcze przez chwilę, patrząc na mnie, potem podbródek zaczął jej drgać, obróciła się na pięcie, wypadła z pokoju i pobiegła na górę.  Kilka innych  dziewczynek zaczęło  płakać,  ale  ona  jak gdyby nie słyszała nic prócz tego, co ja mówiłam. Było mi nawet jakoś dziwnie, że mi nie odpowiada, bo kiedy się kogoś zawiadamia o czymś nagłym i niezwykłym, to się liczy przynajmniej na jakąś odpowiedź.
Nikt prócz Sary nie dowiedział się nigdy, co zaszło w jej pokoju, kiedy przybiegła na górę i zamknęła drzwi na klucz. Ona sama zresztą niewiele pamiętała, wiedziała tylko, że chodziła tam i z powrotem, powtarzając głosem, który jej samej wydawał się obcy:
—   Tatuś nie żyje! Tatuś nie żyje!
------------  78  ------------
W pewnej chwili przystanęła przed Emilką, która patrzała na nią ze swego miejsca w foteliku, i zawołała z rozpaczą:
—   Emilko! Czy słyszysz? Czy słyszysz — mój tatuś nie żyje! Umarł w Indiach! — o tysiące mil stąd.
Kiedy na wezwanie panny Minchin weszła do jej salonu, była blada i miała podkrążone oczy. Wargi jej zacisnęły się, jak gdyby nie chciała wyjawić, co przecierpiała i jak' bardzo jeszcze cierpi. Nie przypominała w niczym różowej dziewczynki-motyla, która fruwała od jednego skarbu do drugiego w udekorowanej sali. Przedstawiała sobą dziwną, niemal groteskową figurkę.
Włożyła bez pomocy Marietty dawno już odrzuconą, czarną aksamitną sukienkę. Była ona za krótka i za ciasna i smukłe nogi dziewczynki przy krótkiej spódniczce sprawiały wrażenie jeszcze dłuższych i szczuplejszych. Ponieważ nie znalazła czarnej wstążki, krótkie, gęste czarne włosy okalały luźno twarz i podkreślały jeszcze jej bladość. Jednym ramieniem przyciskała do siebie mocno Emilkę, owiniętą w kawałek czarnego materiału.
—   Odłóż lalkę — nakazała panna Minchin. — Co to ma znaczyć, żeś ją tu przyniosła?
—   Nie — odparła Sara. — Nie odłożę jej. To wszystko, co mam. Tatuś mi ją podarował.
Sara zawsze wprawiała pannę Minchin w zakłopotanie i to samo stało się też teraz. Ton jej nie był niegrzeczny, lecz brzmiała w nim zimna stanowczość, z którą pannie Minchin trudno było walczyć — być może dlatego, że zdawała sobie sprawę z tego, w jak nieludzki i bezlitosny sposób z nią postępuje.
—   W przyszłości nie będziesz miała czasu na lalki — rzekła. — Będziesz musiała pracować i starać się być użyteczna.
Sara wpatrywała się w nią swoimi dziwnymi, wielkimi oczami, nie powiedziała jednak ani słowa.
—   Wszystko musi się teraz zmienić — ciągnęła dalej panna Minchin. — Panna Amelia wyjaśniła ci chyba, jak sprawy stoją.
—   Tak  —  rzekła Sara.  —  Mój tatuś nie żyje. Nie zostawił mi żadnych pieniędzy. Jestem biedna.
79

I
—   jesteś   nędzarką   —    stwierdziła   panna   Minchin,   którą znów zaczęła ogarniać złość na wspomnienie tego, co to dla niej znaczyło.   —  Okazuje się, że nie masz żadnych krewnych ani domu i nikogo, kto by mógł się tobą zaopiekować.
Po szczupłej, bladej twarzyczce przebiegł skurcz, ale Sara znów nic nie odpowiedziała.
—   Co się tak gapisz?   —   spytała ostro panna Minchin.   — Czy jesteś aż tak głupia, że nic z tego nie rozumiesz? Powiadam ci, że jesteś zupełnie sama na świecie i nie masz nikogo, kto by cokolwiek dla ciebie zrobił, chyba że ja zdecyduję się zatrzymać cię tu z łaski.
—   Rozumiem — odpowiedziała Sara cicho, jak gdyby przełykając coś, co zawadzało jej w gardle. — Rozumiem.
—   Ta lalka — zawołała panna Minchin wskazując wspaniały prezent urodzinowy — ta idiotyczna lalka z całą jej kretyńsko zbytkowną garderobą — ja zapłaciłam rachunek za tę lalkę!
Sara obróciła głowę ku krzesłu.
—   Ostatnia Lalka — powiedziała. — Ostatnia Lalka. Smutny jej głosik zabrzmiał bardzo dziwnie.
—   Ostatnia Lalka, rzeczywiście!  — powtórzyła z przekąsem panna Minchin.  — I należy do mnie, nie do ciebie. Wszystko, co posiadasz, należy do mnie.
—   Proszę, niech mi pani w takim razie wszystko odbierze — rzekła Sara. — Mnie nic nie potrzeba.
Gdyby płakała, szlochała albo miała przerażoną minę, panna Minchin być może zdobyłaby się na więcej cierpliwości. Lubiła wszystkich tyranizować i czuć swoją władzę, gdy jednak patrzała na zaciętą, bladą twarzyczkę Sary i słyszała jej dumny głos, doznawała wrażenia, że władza jej równa się zeru.
—   Nie rób takiej wyniosłej miny — powiedziała. — Czas na dumę minął. Nie jesteś już księżniczką.  Odeślę twój powóz i kucyka i zwolnię pokojówkę. Będziesz nosiła najstarsze i najskromniejsze sukienki — twoje zbytkowne stroje nie są już odpowiednie do twego stanu. Jesteś w tej samej sytuacji, co Ró-zia — musisz zarabiać na życie.
80
Ku zdumieniu przełożonej w oczach dziewczynki ukazał się nikły blask — jak gdyby odcień ulgi.
—   Czy mogę pracować?  —  zapytała.   —  Jeżeli będę mogła pracować, to wszystko nie będzie takie straszne. Co mogę robić?
—   Możesz  robić wszystko,  co  ci  każą   —   brzmiała  odpowiedź.  — Jesteś bystra i łatwo się uczysz. Jeżeli potrafisz być
-~~wnle ci tutaj zostać. Mówisz dobrze po francu-
1 ~ Jjszym dziewczynkom. p, proszę, niech mi pani ubię je i one mnie lubią. (ktoś lubi — ucięła panna (ć inne rzeczy poza uczesz załatwiała sprawunki i kuchni. Jeżeli mi nie do-I. A teraz idź. patrząc na nią. Gdzieś w |ie i dziwne myśli. Potem
Minchin.  — Nie podzię-'ne  myśli przeszkadzały  jej
_                                            fanna Minchin.  — Za to, ze
masz u mnie dom.
Sara zrobiła kilka kroków w jej kierunku. Szczupła jej pierś falowała, w głosie brzmiały nuty wcale nie dziecięcej zaciętości.
— Pani nie jest dobra — rzekła. — Pani nie jest dobra i to nie jest dom.
Obróciła się na pięcie i wybiegła z pokoju, zanim panna Minchin zdołała ją zatrzymać lub zrobić cokolwiek. Patrzała tylko za nią skamieniała z wściekłości.
Sara szła na górę bardzo wolno, ale mimo to brakowało jej tchu. Przyciskała do siebie mocno Emilkę.
81
—   Chciałabym, żeby. umiała mówić — szeptała do siebie. — Gdyby umiała mówić... gdyby umiała mówić!
Miała zamiar pójść do swego pokoju, położyć się na tygrysiej skórze, przytulić policzek do wielkiego łba, patrzeć w ogień i myśleć, myśleć. Ale zanim dotarła do drzwi pokoju, wyszła z nich panna Amelia, zamknęła je za sobą i stanęła przed nimi z miną zakłopotaną i stropioną. W głębi duszy wstydziła się tego, co kazano jej zrobić.
—   Masz... masz tu nie wchodzić — powiedziała.
—   Nie wchodzić? — powtórzyła Sara cofając się o krok.
—   To już nie jest twój pokój — odparła panna Amelia czerwieniąc się trochę.
Rzecz dziwna, Sara zrozumiała od razu. Zorientowała się, że to jest początek zmian, o których mówiła panna Minchin.
—   Gdzie jest mój pokój? —  spytała mając nadzieję, że głos jej nie zadrży.
—   Masz spać na poddaszu obok Rózi.
Sara wiedziała, gdzie to jest. Rózia opowiadała jej dokładnie. Odwróciła się i poszła o dwa piętra wyżej. Ostatnia kondygnacja schodów była wąska i pokryta wytartymi strzępami starego chodnika. Sarze zdawało się, że odchodzi dokądś, zostawiając daleko za sobą świat, w którym żyła tamta dziewczynka, która nie wydawała się jej już nią samą. Ta dziewczynka, w krótkiej, ciasnej, starej sukience, idąca po schodach na poddasze, była istotą całkiem odmienną.
Kiedy dotarła do drzwi poddasza i otworzyła je, znużone jej serce uderzyło mocniej. Potem zamknęła za sobą drzwi, oparła się o nie i rozejrzała wokoło.
Tak, to był inny świat. Pokój miał ukośny sufit i był bielony wapnem. Bielono go zapewne ostatni raz już dawno, bo wapno było mocno przybrudzone i w wielu miejscach odpadło. Był tu zardzewiały kominek, stare żelazne łóżko, twarde, przykryte spłowiałym kocem. Stały tu też różne meble, nazbyt już zniszczone, aby można było ich używać na dolnych piętrach. Pod okienkiem w suficie, przez które widać było tylko prostokąt
82
pochmurnego, szarego nieba, stał stary stołeczek pod nogi z podartym obiciem. Sara podeszła do niego i usiadła. Nie była w ogóle skłonna do płaczu i teraz też nie płakała. Położyła so-
objęła ją, przywarła do niej twarzą i ~ włówkę na czarnej draperii, nie
bie Emilkę siedziała ta odzywając Gdy ta drzwi — ocknęła j rżała p-która r chem,
nienk Sa śmif łośf ka w
 do
/słyszała i ^kko i za-i to Rózia,
łzy fartu-
czy mi pasowała się u- jedynie mi-zi — twarzyczkę, z piersi jej
!e jesteśmy takie , małe dziewczyn-z żadnej różnicy.
same — a»..
ki. Widzisz, że miatan.
Nie jestem już księżniczką.
Rózia podbiegła, uklękła przy niej, chwyciła jej rękę i przytuliła ją do swej piersi, szlochając z miłości i bólu.
— Owszem, panienko, jest panienka księżniczką! — wołała przerywanym głosem. — Cokolwiek się zdarzy... cokolwiek... zawsze będzie panienka księżniczką — nic tego nie może zmienić!
ROZDZIAŁ VIII
Na poddaszu
Sara nigdy nie zapomniała pierwszej nocy spędzonej 'na pod daszu. Była to dla niej noc nieludzkiego, niedziecięcego cierpienia, o którym nigdy z nikim nie mówiła. Nikt by jej nie zrozumiał. Może nawet było to dobrze dla niej, że kiedy leżała bezsennie w ciemnościach, nieznajome i dziwne miejsce, w którym się znajdowała, narzucało się od czasu do czasu jej myślom. Może też dobrze było dla niej, że drobne jej ciało przypominało jej od czasu do czasu o sprawach namacalnych, w przeciwnym bowiem razie udręka moralna mogłaby się okazać zbyt wielka, aby dziewczynka zdołała ją znieść. Zresztą w ciągu tej nocy Sara ledwie zdawała sobie sprawę z tego, że posiada w ogóle ciało, ani nie pamiętała o niczym, prócz jednej rzeczy.
— Tatuś nie żyje! — powtarzała wciąż szeptem. — Tatuś nie żyje.
Dopiero w długi czas później uświadomiła sobie, że łóżko było tak twarde, iż przewracała się na nim nieustannie, żeby jakoś się ułożyć, ciemności wydawały się gęstsze od jakiegokolwiek znanego jej dotychczas mroku, a odgłosy wiatru buszującego wśród kominów na dachu przypominały jęki i zawodzenia. Potem nastąpiło coś jeszcze gorszego. W ścianach i pod podłogą rozległo się jakieś skrobanie, szamotanie i piski. Z opowiadań Rózi wiedziała, co to oznacza. To szczury i myszy biły się albo bawiły Ze sobą. Słyszała nawet parokrotnie odgłos drobnych nóg przebiegających po podłodze.Po wielu dniach,
kiedy zaczęła powracać do rzeczywistości, przypomniała sobie, że na pierwszy taki odgłos usiadła drżąc na łóżku, a kiedy się znowu położyła, naciągnęła koc na głowę.
Zmiana w jej życiu ^: gapiła stopniowo, lecz została dokonana jednym óp                  
—  Musi *•                              ąkie życie, jakie ma odtąd pę-
dzić -                                          V pannie Amelii. — Musi wie-
rano. Przelotne spojrzenie, Vgo  saloniku  mijając  jego m   też   wszystko   zostało le i ozdoby, a w kącie cój w sypialnię dla ja-
i miejsce przy boku

zków, Saro. Za-Jwczynkami przy jyły cicho, dobrze się  -iia. Powinnaś była wcześniej  nerbatę.
1                               z. każdym dniem Sarze przybywało obo-
wiązi                     młodsze dziewczynki francuskiego i przesłu-
chiwał _ innych lekcji, ale to była jeszcze najlżejsza jej praca. Przekonano się bowiem wkrótce, że może być ona użyteczna jeszcze w wielu innych dziedzinach. Można było posyłać ją po sprawunki o każdej porze dnia i w każdą pogodę. Można było kazać jej zrobić to, czego zaniedbał zrobić kto inny. Kucharka i pokojówki zaczęły szybko naśladować w tym względzie pannę Minchin i z przyjemnością wysługiwały się „tą ma-lą", z którą się przez tak długi czas wszyscy cackali. Żadna z nich nie odznaczała się zbyt dobrym sercem ani miłym usposobieniem, toteż chętnie korzystały z tego, że jest ktoś, na kogo można zrzucić winę za własne niedopatrzenie lub opieszałość.
sj. ze)
84
Przez pierwszy miesiąc czy dwa Sara sądziła, że jeśli będzie spełniała gorliwie wszystkie polecenia i znosiła w milczeniu po-łajanki, to udobrucha dorosłych, którzy zmuszali ją do tak ciężkiej pracy. Żywiła w swym ambitnym, dumnym serduszku nadzieję, że przekonają się oni, iż stara się zarobić na swe utrzv manie i nie pragnie łaski. Nadszedł jednak czas, kied^ miała, jak płonne są te nadzieje. Im chętniej i gorliw. wszystko, co jej  kazano, tym bardziej  wymagające i stawały się wobec niej leniwe pokojówki, a złośnica-ku tym częściej łajała ją za wyimaginowane przewiny.
Gdyby była starsza, panna Minchin powierzyłaby jej zaję większymi dziewczynkami i oszczędziłaby pieniędzy zwalm jedną z nauczycielek, na razie jednak, dopóki Sara była dzi kiem i wyglądała jak dziecko, mogła być bardziej użyteczna j. ko połączenie dziewczynki na posyłki i służącej do wszystkie go. Można było jej dawać skomplikowane polecenia, których wykonanie wymagało inteligencji i sumienności. Można jej było nawet powierzać regulowanie rachunków; potrafiła też doskonale sprzątnąć pokój i ustawić wszystko w należytym porządku.
Własna jej nauka należała już do przeszłości. Nie uczono jej niczego, wolno jej było jedynie po dniu spędzonym na bieganiu i spełnianiu niezliczonych rozkazów iść do klasy z plikiem starych książek i uczyć się tam w samotności, choć i tego zezwolenia udzielono jej niezbyt chętnie.
„Jeżeli nie będę powtarzała tego, czego się nauczyłam, mogę wszystko zapomnieć — mówiła sobie dziewczynka. — Jestem już prawie pomywaczką, a jeżeli w dodatku będę pomy-waczką, która nic nie umie, stanę się podobna do biednej Ró-zi. Ciekawa jestem, czy rzeczywiście mogłabym doszczętnie wszystko zapomnieć — czy zaczęłabym w końcu mówić nie-gramatycznie i nie pamiętałabym nawet, że Henryk Ósmy miał sześć żon".
Sytuacja jej wśród koleżanek zmieniła się radykalnie. Nie tylko nie była już przez nie traktowana niby osoba królewskiego
86
rodu, lecz jakbv '        v$.ła w ogóle należeć do ich grona. Była wciąż tak *                    że nie miała prawie sposobności zamie-
nić                                   Vy kilku słów, widziała zresztą wyraź-
Y do tego, aby się nie komunikowała

^a dziewczyna rozmawiała z innymi
ie zażyłości — mówiła ta czcigod-
się roztkliwiać i jeżeli ona za-
Ve brednie o sobie, mogą uznać
fałszywie  informować o  całej
yje w odosobnieniu — zgod-
>m, a to jest więcej, niż ma
ta za dumna, aby starać się koleżankami,  które czuły y^ychowanki panny Min-^usć  tępych  i  ograniczonych -.iiej lub bardziej bogate i przyzwy-^u, toteż gdy suknie Sary stawały się wciąż ,  i  coraz  bardziej   zniszczone,   gdy  stało  się  po-..iiie znanym faktem, że nosi dziurawe buciki i na rozkaz sucharki biega po warzywa, które przynosi w koszyku przewieszonym przez  ramię,  młode te panny,  rozmawiając z nią, doznawały wrażenia, iż zwracają się do podkuchennej.
—   Pomyśleć tylko, że to ona była tą od kopalni diamentów
—   zauważyła pewnego  razu  Lawinia.   —   Wygląda  teraz  jak straszydło. I jeszcze bardziej zdziwaczała. Nigdy jej zbytnio nie lubiłam, ale teraz nie znoszę wprost tego sposobu, w jaki patrzy  na  wszystkich,  nic  nie  mówiąc   —   zupełnie  jak  gdyby chciała przejrzeć człowieka na wylot.
—   Bo tak jest — odparła Sara, kiedy się o tym dowiedziała.
—  Po to właśnie patrzę na niektóre osoby. Lubię wiedzieć, kim są naprawdę. Zastanawiam się nad tym później.
Trzeba przyznać, że kilkakrotnie oszczędziła sobie przykrości,  obserwując Lawinie,  która zawsze gotowa była do złośli-
k
wych psikusów i chętnie by J chowance.
Sara nigdy nie zniżała się c piała. Harowała jak niewolnica gając paczki i koszyki, zmagała młodszych dziewczynek ucząc } kiej pracy i coraz bardziej zniszc raz gorzej, kazano więc jej jadać wem tak, jak gdyby los jej nie c Dumne jej serce zacięło się w bóh mu z tego, co czuje.
—   Żołnierze nie skarżą się — mt też nie będę się skarżyć, będę sobie wojnie.
Zdarzały się jednak chwile, kiedy je; ba z osamotnienia, gdyby nie trzy osób
Pierwszą z nich była Rózia — właśni           .. rrzez całą ową
pierwszą noc, spędzoną na poddaszu, Sara czerpała jakąś mglistą pociechę ze świadomości, że po drugiej stronie muru, w którym szamotały się i piszczały szczury, znajduje się jeszcze jedna młoda istota. A podczas następnych nocy uczucie to przybierało wciąż na sile. Dziewczynki nie miały prawie czasu, aby w ciągu dnia zamienić ze sobą choćby kilka słów. Każda miała własną pracę i wszelkie próby rozmowy uznano by za marnowanie czasu z uszczerbkiem dla ich obowiązków.
—   Niech się panienka nie gniewa —  szepnęła Rózia pierwszego ranka — jeżeli nie będę mówiła grzecznie. Jakbym spróbowała, zaraz któraś z nich wsiadłaby na nas. Chodzi mnie o „proszę" i „dziękuję", i „przepraszam", ale nie śmiem tracić na to czasu.
Przed świtem jednakże wsuwała się zawsze cichutko do pokoiku Sary, zapinała jej sukienkę i pomagała w tym i owym, zanim schodziła na dół, żeby rozpalić ogień pod kuchnią. A kiedy zapadał wieczór, do drzwi Sary rozlegało się nieśmiałe pukanie, oznaczające, że jej pokojówka gotowa jest znów do-
88
lóc w razie potrzeby. W ciągu pierwszych tygodni po ok-nej  wiadomości  Sara była zbyt otępiała,  aby móc rozma-upłynął więc pewien czas, zanim zaczęły widywać się na cj i odwiedzać się wzajemnie. Serce Rózi podpowiadało jej, azi, których niedawno dotknęło nieszczęście, najlepiej zo- samych.
W z tego tria pocieszycielek była Ermengarda, ale zaszło .nieporozumień, zanim Ermengarda odzyskała swoje przy boku Sary.
umysł Sary zaczął znów reagować na świat zewnętrz-tczynka zdała sobie sprawę, że zapomniała zupełnie o ttrmengardy. Przyjaźniły się one dotychczas stale, ale e miała wrażenie, że jest znacznie starsza od przyja-dało się zaprzeczyć, że Ermengarda była równie nie-a, jak kochająca. Lgnęła do Sary ufnie i bezradnie, słuchała każdego jej słowa jak wyroczni i błagała ją nieustannie o opowiadanie bajek. Sama jednak nie miała nigdy nic ciekawego do powiedzenia, a przy tym nie znosiła książek bez względu na ich rodzaj. W rzeczy samej nie należała, do osób, do których zwraca się o pociechę człowiek dotknięty wielkim nieszczęściem, toteż Sara zapomniała o niej zupełnie.
Tym łatwiej jej to przyszło, że Ermengardę nagle wezwano na kilka tygodni do domu. Po powrocie przez kilka dni nie widziała Sary, a kiedy ją wreszcie spotkała po raz pierwszy, Sara szła korytarzem z wielkim naręczem bielizny do cerowania, którą miała zanieść do sutereny. Dziewczynkę wyuczono już cerowania. Była blada, niepodobna do dawnej Sary i miała na sobie dziwaczną, wyrośniętą sukienkę, której krótka spódniczka odsłaniała chude nogi w czarnych pończochach.
Ermengarda nie była dość bystra, aby sprostać takiej sytuacji. Nie miała pojęcia, co powiedzieć. Wiedziała, co się stało, ale nigdy sobie nie wyobrażała, że Sara może tak wyglądać — tak dziwnie, nędznie, prawie jak służąca. Ogarnęła ją rozpacz, ale zdobyła się tylko na krótki, histeryczny śmiech i zawołała — niemądrze i jak gdyby bezmyślnie:

—   Och, Saro! To ty?
—   Tak — odparła Sara; szc gle przez głowę, przywołując n
Trzymała przed sobą stos b bródkiem, i surowe spojrzenie j mengardę w jeszcze większe zm zamiast Sary ma przed sobą jak nigdy dotąd nie znała. Może to di się biedna i musi cerować bieliznę
—   Och — wyjąkała. — Jak... jal
—   Nie wiem — odrzekła Sara. -
—   Ja...  ja...  dziękuję...  całkiem i mengarda onieśmielona do reszty. Gi li czegoś, co mogłaby powiedzieć, i i lazła coś bardziej stosownego.  — Cz) szczęśliwa? — wypaliła raptownie.
I tutaj Sara popełniła niesprawiedliw               .—jne jej serce
wezbrało gniewem i pomyślała, że jeśli Ktoś jest aż tak głupi, lepiej trzymać się od tej osoby z daleka.
—   A jak ci się zdaje? — odpowiedziała pytaniem.  —  Myślisz, że jestem bardzo szczęśliwa?
Po czym bez słowa minęła Ermengardę i poszła dalej.
Zrozumiała z czasem, że gdyby w nieszczęściu swym nie zapomniała o całym świecie, wiedziałaby, iż biednej, niemądrej Ermengardy nie należy winić za jej nieporadność i niezręczność. Zawsze przecież była nieporadna, a im bardziej ją coś wzruszało, tym bafdziej traciła głowę.
Ale w owym okresie Sara była przewrażliwiona i dlatego uwierzyła w krzywdzące przypuszczenie.
„Ermengarda jest taka sama jak inne — pomyślała. — W gruncie rzeczy nie chce wcale ze mną rozmawiać. Wie, że nikt już nie chce".
Tak więc przez kilka tygodni dzieliła je nieprzebyta bariera. Kiedy spotykały się przypadkiem, Sara odwracała głowę, Ermengarda  zaś  była  zbyt  zakłopotana  i  onieśmielona,  by  się
'crwsza odezwać. Czasami kłaniały się sobie w przejściu, zda-ly się jednak przypadki, kiedy się nawet nie witały. Jeżeli woli ze mną nie rozmawiać — myślała Sara — będę chodziła z drogi. Panna Minchin mi to zresztą ułatwia, jak
na Minchin ułatwiała to jej tak bardzo, że dziewczynki w prawie się nie spotykały.  Koleżanki zauważyły w tym że Ermengarda stała się jeszcze tępsza niż dawniej, że tyczna i zgnębiona.   Siadywała skulona na parapecie i w milczeniu przez okno. Pewnego razu Jessie przecho-zymała się i spojrzała na nią z zaciekawieniem. mu płaczesz, Ermengardo? — zapytała. le nie płaczę —  odpowiedziała Ermengarda stłumionym głosem.
-  Owszem,  płaczesz   —   stwierdziła  Jessie.   —   Wielka łza stoczyła ci się właśnie po nosie. O, jeszcze jedna.
—   Bo jestem nieszczęśliwa  —   wybuchnęła Ermengarda  — ale proszę, żeby się nikt do mnie nie wtrącał!
Odwróciła się do Jessie tłustymi plecami, wyciągnęła chusteczkę i jawnie już kryła w niej twarz.
Tego wieczora Sara wróciła na poddasze później niż zwykle. Przetrzymano ją przy pracy aż do godziny, kiedy uczennice kładły się spać, i potem dopiero poszła do pustej sali szkolnej, żeby się pouczyć. Kiedy teraz doszła do szczytu schodów, ujrzała ze zdziwieniem smugę światła, padającą przez szczelinę pod drzwiami pokoiku na poddaszu.
„Nikt przecież tam nie wchodzi prócz mnie — pomyślała szybko — ale ktoś zapalił świeczkę".
Ktoś rzeczywiście zapalił świecę, która paliła się przy tym nie w kuchennym lichtarzu, lecz w jednym z lichtarzy używanych w sypialniach wychowanek. Ów ktoś siedział na zniszczonym stołeczku, ubrany w szlafroczek i otulony czerwonym szalem. Była to Ermengarda.
—   Ermengardo!  — zawołała Sara. Zdumienie jej graniczyło z przerażeniem. — Będziesz przez to miała przykrości!

91
Ermengarda podniosła koik w rannych pantoflac nos miała zaczerwienione i
—   Wiem, że będę miah powiedziała.  —  Ale nic m Saro, błagam cię, powiedz wcale nie lubisz?
Coś w jej głosie sprawił' rze znane wzruszenie. Był; mengarda, która prosiła ją przyjaciółkami". Wyglądałc myślała tego, o co Sara poc godni.
—   Ależ lubię cię  —   od]
wszystko się teraz zmieniło.                  ____v ».v u-z, zmienna.
Ermengarda szeroko otworzyła wilgotne oczy.
—   Toś ty się zmieniła! — zawołała.  — Nie chciałaś ze mną rozmawiać. Nie wiedziałam, co mam robić. Toś ty się zmieniła, kiedy wróciłam z domu.
Sara zastanowiła się chwilę. Zrozumiała, że popełniła omył-kę.
—   Zmieniłam się rzeczywiście — wyjaśniła — chociaż nie w ten sposób, co myślisz. Panna Minchin nie życzy sobie, żebym rozmawiała z  dziewczynkami.  Większość z nich zresztą sama nie chce ze mną rozmawiać. Myślałam, że... może ty też. Starałam się więc ciebie unikać.
—   O Saro! — jęknęła Ermengarda ze zgrozą i wyrzutem.
Spojrzały na siebie raz jeszcze i padły sobie w objęcia. Należy wyznać, że ciemna główka Sary leżała przez kilka minut na ramieniu okrytym czerwonym szalem. Kiedy, jak się jej zdawało, Ermengarda opuściła ją, czuła się okropnie samotna.
Usiadły potem razem na podłodze. Sara otoczyła kolana rękami, a Ermengarda, wciąż owinięta szalem, wpatrywała się z uwielbieniem w wymizerowaną twarzyczkę przyjaciółki.
—   Nie mogłam już znieść tego dłużej  — mówiła.  — Przy-
92
puszczam, że ty możesz żyć beze mnie, Saro, ale ja nie mogę I żyć bez ciebie. Byłam jak martwa. Więc dzisiaj wieczorem, kiedy płakałam pod  kołdrą,  przyszło  mi nagle  do  głowy,  żeby I przyjść tu po kryjomu i błagać cię, żebyśmy były znów przyja-Iciółkami.
—   Jesteś lepsza ode mnie — powiedziała Sara. — Byłam za lumna, żeby postarać się z tobą pogodzić. Widzisz, teraz, kiedy ladeszły próby, okazało się, że nie jestem wcale dobra. Zawsze się tego obawiałam. Może  —  dodała marszcząc w zamyśleniu czoło — po to właśnie się te próby nam zsyła.
—   Nie widzę w nich nic dobrego  —  stwierdziła bez ogró-iek Ermengarda.
—   Ja też nie, jeśli mam być szczera — wyznała Sara. — Ale joś może chyba mieć swoje dobre strony, nawet jeżeli my tego
nie widzimy. Może nawet — dodała z powątpiewaniem — panna Minchin też ma swoje dobre strony.
Ermengarda rozejrzała się wokoło z zaciekawieniem i lękiem.
—   Saro   —   zapytała   —   czy myślisz,  że będziesz mogła tu wytrzymać?
Sara też się rozejrzała.
—   Jeżeli będę sobie wyobrażać, że wszystko tu wygląda zupełnie  inaczej,   to  chyba  wytrzymam.   Albo  jeżeli  będę  sobie wyobrażała, że to taki pokój z bajki albo z powieści.
Mówiła wolno. Wyobraźnia jej zaczynała pracować. Dotychczas, od chwili nieszczęścia, leżała odłogiem, dziewczynka bowiem była jak ogłuszona.
—   Ludzie  mieszkali  już  w   gorszych  miejscach.   Pomyśl  o hrabi Monte Christo w kazamatach Chateau d'IL Albo o więźniach Bastylii!
—   Bastylia  —  szepnęła Ermengarda wpatrując się w Sarę i ulegając znów czarowi jej słów.
Przypomniała sobie opowiadanie o rewolucji francuskiej, które Sara zdołała utrwalić jej w pamięci swoim dramatycznym sposobem relacji. Nikt prócz Sary nie zdołałby dokazać tej sztuki.
93
W   oczach   Sary   pojawił
błysk.
—   Tak — powiedziała obe bie   wyobrażać   mnóstwo   rz Przebywam tu od wielu, wiel mnieli.  Panna Minchin jest ( oczy Sary zabłysły jeszcze ży siedniej celi.
Zwróciła się do Ermengarc dawna Sara.
—   Będę sobie to  wyobraża mnie wielka pociecha.
Ermengarda patrzała na nią :
_  A będziesz mi o tym op(
gę zakradać się tu wieczorami,         f      .----, - u*.^.ii<i«-, tus so-
bie ułożyła przez dzień? Będziemy wówczas chyba jeszcze lepszymi „najlepszymi przyjaciółkami" niż dawniej.
_ ^ak _ odparła Sara skinąwszy głową. — Przeciwności są próbą ludzi, a moje przeciwności wypróbowały cię i pokazały, jaka jesteś dobra.
ROZDZIAŁ IX
Melchizedech
jrzecią osobę tria stanowiła Lotka. Była jeszcze bardzo mała, Usiedziała, co to znaczy nieszczęście, i nie rozumiała zmiany,  zaszła w jej przybranej mamie. Słyszała pogłoski o tym, że z Sarą dzieje się coś dziwnego, nie mogła jednak pojąć, czemu ukochana przyjaciółka wygląda inaczej — dlaczego nosi starą, czarną sukienkę i przychodzi do klasy tylko po to, żeby uczyć młodsze dziewczynki, zamiast siedzieć na swoim honorowym miejscu i sama się uczyć. Wśród młodszych dziewczynek powstało wielkie poruszenie, kiedy odkryły, że Sara nie mieszka już w swoim apartamencie, w którym przez tak długi czas zasiadała uroczyście Emilka. Największym kłopotem Lotki był fakt, że ilekroć próbowała wypytać o to wszystko Sarę, ta zbywała ją półsłówkami. Ażeby zrozumieć jakąś tajemnicę, kiedy się ma siedem lat, musi ona być wyjaśniona bardzo dokładnie.
—   Saro, czy jesteś teraz bardzo biedna? — zapytała poufnie pierwszego ranka, kiedy przyjaciółka jej objęła naukę francuskiego. — Czy jesteś biedna jak żebraczka? — Wsunęła pulchną łapkę do smukłej dłoni Sary i otworzyła szeroko okrągłe, pełne Icz oczy. — Nie chcę, żebyś była biedna jak żebraczka.
Widać było, że się zaraz rozpłacze.  Sara więc pocieszyła ją skwapliwie.
—   Żebracy nie mają gdzie mieszkać  —  odparła mężnie.  — A ja mam.
94
95
—   A gdzie mieszkasz? — nale: koju śpi nowa dziewczynka i nie ji
—   Mieszkam w innym pokoju ¦
—   Czy jest ładny? — dopytywa baczyć.
—   Nie  wolno   rozmawiać   —   t Minchin patrzy na nas. Będzie się i lam ci na szepty.
Przekonała się już, że odpowiad wczynki nie uważały, jeżeli rozmaw kojnie, wina za to spadała na Sarę.
Ale Lotka nie dała się zbyć tak ła skoro Sara nie chce powiedzieć jej, ; tym w inny sposób. Naradziła się ze mi, po czym zaczęła kręcić się wciąż
kach i podsłuchiwać ich rozmowy. Cieszcie korzystając z pewnych wskazówek, których tamte udzieliły jej bezwiednie, wyruszyła pewnego popołudnia na wyprawę poszukiwawczą i wszedłszy na górę po schodach, o których istnieniu dotychczas nie wiedziała, dotarła na poddasze. Było tu dwoje drzwi obok siebie, Lotka otworzyła pierwsze z nich i ujrzała swoją ukochaną Sarę. Sara stała na starym stole i wyglądała przez okno.
—   Saro! — zawołała z przerażeniem. — Mamo Saro!
Była przerażona, gdyż pokoik był okropnie odrapany i brzydki, a poza tym zdawało jej się, że jest odcięty od reszty świata. Krótkie jej nóżki były tak zmęczone, jak gdyby wdrapywała się po setkach kondygnacji.
Sara odwróciła się na ten okrzyk i przeraziła się z kolei. Co teraz będzie? Jeżeli Lotka zacznie płakać i ktoś to przypadkiem usłyszy, obydwie są zgubione. Zeskoczyła ze stołu i podbiegła do dziewczynki.
—   Tylko nie płacz i nie krzycz — błagała.  — Wyła ją mnie za to, i tak już łajano mnie dziś przez cały dzień. Ten... ten pokój nie jest taki straszny, Lotuniu.
—   Nie jest straszny? — wyjąkała Lotka rozglądając się wo-
----------- 96 -----------

koło i przygryzając wargę. Była dzieckiem,  ale  kochała swoją pr2 więc  na nią postarała  się nad  so uważała, że każde miejsce, w któr zać się ładne.  — Dlaczego nie jest szeptem.
Sara uściskała małą i próbowała s cinne ciałko miało w sobie kojące ciężki dzień i wyglądała przez okno
—   Widać stąd różne rzeczy,  któi pięter — powiedziała.
—   Jakie rzeczy?   —   pytała Lotka które Sara potrafiła obudzić w starszyc
—   Kominy... całkiem bliziutko   — dymu ulatującymi w niebo... wróble, c
ze sobą zupełnie jak ludzie... okna inm                  _,-, z. Których
w każdej chwili może wyjrzeć jakaś głowa. Można wtedy zgadywać, kto to jest. I tu jest tak wysoko... Jak gdyby się było w innym świecie...
—   Pozwól mi zobaczyć! — zawołała Lotka. — Podnieś mnie do góry!
Sara podniosła ją. Stanęły obydwie na starym stole, oparły się na krawędzi okna w dachu i wyjrzały na zewnątrz.
Ten, kto nigdy tego nie robił, nie może mieć pojęcia o tym, jak inny świat ukazał się ich oczom. Dachówki po obu stronach zbiegały ukośnie w dół ku rynnom. Wróble, czujące się tu jak w domu, ćwierkały i podskakiwały bez cienia lęku. Dwa ptaszki przycupnęły na najbliższym kominie i kłóciły się zajadle, aż wreszcie jeden z nich dziobnął drugiego i przepędził go precz. Okno poddasza obok było zamknięte, gdyż sąsiedni dom stał pustkami.
—   Chciałabym, żeby ktoś tam mieszkał — powiedziała Sara. — To tak blisko. Gdyby tam na poddaszu była też jakaś dziewczynka, mogłybyśmy rozmawiać ze sobą przez okno i odwiedzać się — oczywiście, gdybyśmy się nie bały, że spadniemy.
98
)o wydawało się tu bez porównania bliższe niż z ulicy i była  wprost  zachwycona.   Z  tego   okna  na  poddaszu, i kominów, wszystko, co działo się na dole, wydawało zeczywiste.  Trudno było wprost uwierzyć w istnienie ylinchin, panny Amelii i sali szkolnej, a odgłos pojaz-ejeżdżających przez plac dobiegał jak gdyby z innego
i, Saro! — zawołała Lotka tuląc się do opiekuńczego przyjaciółki. — Podoba mi się tu na poddaszu! Bardzo łoba! Przyjemniej tu niż na dole!
rz na tego wróbla  —   szepnęła Sara.   —   Szkoda, że ikruszków, rzuciłabym mu. am! — pisnęła oczarowana Lotka. — Mam w kiesze-
__,v bułki. Kupiłam ją sobie wczoraj za mojego pensa i
zostawiłam trochę na później.
Rzuciły kilka okruchów, ale wróbel odleciał na sąsiedni komin. Nie był najwidoczniej przyzwyczajony do przyjaciół na poddaszu i niespodziewane okruszki przestraszyły go. Gdy jednak Lotka zamarła w bezruchu, a Sara zaćwierkała bardzo cichutko — niemal tak, jak gdyby sama była wróbelkiem — zrozumiał, że przestrach był nieuzasadniony. Przechylił na bok główkę i ze swego miejsca na kominie spojrzał błyszczącymi oczkami na okruszki. Lotka z trudem zachowała spokój.
—   Czy przyjdzie? Czy przyjdzie? — pytała szeptem.
—   Chyba tak   —   odpowiedziała  również  szeptem  Sara.   — Zastanawia się, czy ma się odważyć. Tak, już leci!
Wróbelek sfrunął na dół i sunął w podskokach ku okruszyn-kom, o kilka jednak cali przed nimi przystanął i znowu przechylił główkę na bok, jak gdyby zastanawiał się, czy Sara i Lotka to nie są czasem wielkie koty, które rzucą się na niego nagle. Wreszcie jednak serce podpowiedziało mu, że dziewczynki nie są takie straszne, na jakie wyglądają, podskoczył więc jeszcze bliżej, chwycił w dziób największą okruszynkę i porwał ją na drugą stronę swego komina.
—   Teraz już wie — rzekła Sara — i zaraz wróci po następne.
99

Wrócił rzeczywiście i przyprow la, który z kolei sprowadził krewr ucztować,  świergocąc i zatrzymuj przechylić główki na bok i przyglą była tak zachwycona, że zapomniał; żeniu, jakie wywarł na niej pokoik kiedy Sara zdjęła wreszcie dziewcz uwagę na inne uroki pokoju, któryt nie podejrzewała.
—   Jest taki mały i tak wysoko na. że przypomina gniazdko na drzewie, zabawny.  Patrz, w tym końcu poko Kiedy nadchodzi świt, mogę leżąc > przez to płaskie okno w dachu. Twór
Jeżeli dzień ma być słoneczny, po nieb                               „~~i
i wydaje mi się, że mogę dotknąć ^u ręką. A kiedy padaj deszcz, krople szeleszczą, jak gdyby opowiadały mi coś miłego. Kiedy znów świecą gwiazdy, można leżeć i liczyć, ile ich jest w tym prostokącie. I spójrz na ten mały, zardzewiały kominek w kącie. Gdyby go wyczyścić do blasku i rozpalić na nim ogień, pomyśl, jak by tu było miło. W gruncie rzeczy to śliczny pokoik.
Obchodziła pokoik trzymając Lotkę za rączkę i wskazując gestami wszystkie jego wyimaginowane zalety i uroki, aż wreszcie Lotka też zaczęła je widzieć. Lotka zawsze wierzyła we wszystko, co opisywała jej Sara.
—   Widzisz — mówiła Sara — tutaj na podłodze mógłby leżeć gruby, puszysty, niebieski dywan indyjski; a w tamtym kącie mogłaby stać mała kanapka zarzucona poduszkami; a nad nią mogłaby wisieć półka pełna książek, żeby można był sięgnąć po nie nie wstając z kanapy. Tam przed kominkiem mogłaby leżeć skóra zwierzęca, a te brzydkie ściany mogłyby być zasłonięte makatami i obrazami. Musiałyby to być małe obrazki, ale mogłyby być piękne; a tu mogłaby stać lampa z różowym abażurem; a pośrodku stół z zastawą do herbaty; nad komin-
lógłby śpiewać pękaty mosiężny imbryk; i łóżko mogło-i zupełnie inne.  Mogłoby być miękkie i okryte piękną tią kapą. Byłoby tu pięknie. I może potrafiłybyśmy tak Wróble, żeby przylatywały i pukały w okno, prosząc, by nić do środka. h,  Saro!   —   zawołała Lotka.   —   Chciałabym tu mie-
amówiła ją wreszcie do powrotu na dół i wyprowa-nałą na schody wróciła do swego pokoiku, stanęła na Rozejrzała się dokoła. Czar tego, co opowiadała Lotce, óżko było twarde, okrywała je zniszczona, spłowiała lelane ściany były odrapane, podłoga zimna i naga, jnka połamana i  zardzewiała,   a  sfatygowany  stołe--, ^uyńy mebel nadający się do siedzenia, przechylał się na bok,  bo miał złamaną nóżkę.  Sara usiadła na nim i opuściła głowę na ręce. Sam fakt, że Lotka była tu i znów odeszła, sprawił, że wszystko stało się jeszcze gorsze — podobnie więźniowie czują się bardziej smutni i osamotnieni, kiedy odwiedzający ich goście odchodzą, a oni zostają w więzieniu.
—- Jakże tu jest samotnie! — powiedziała. — Czasami zdaje mi się, że to najbardziej osamotnione miejsce na świecie.
Siedziała tak przez długą chwilę, gdy naraz uwagę jej zwrócił lekki szelest w pobliżu. Podniosła głowę, żeby przekonać się, skąd ten szelest pochodzi, i gdyby była nerwowa, zerwałaby się na równe nogi. Wielki szczur siedział na tylnych łapkach i węszył coś z ogromnym zainteresowaniem. Kilka okruszyn bułki Lotki upadło na podłogę i zapach ich wywabił szczura z nory.
Wyglądał tak niesamowicie i tak bardzo przypominał karzełka czy gnoma z siwymi bokobrodami, że widok jego zafascynował Sarę. Spojrzał na nią błyszczącymi oczkami, jak gdyby o coś ją pytał. Miał się najwyraźniej na baczności i Sarze przyszła naraz do głowy jedna z jej oryginalnych myśli.
„Chyba niełatwo jest być szczurem — pomyślała. — Nikt przecież szczurów nie lubi. Ludzie zrywają się, uciekają i krzyczą: «Ojej, jaki wstrętny szczur!» Nie chciałabym wcale, żeby
ioo
IOI
ludzie na mój widok krzyczeli zastawiali na mnie pułapki, m wróbelkiem to zupełnie co inr tego szczura, czy chce być szcz wolałbyś raczej być wróbelkierr
Siedziała tak spokojnie, że sz> się jej bardzo, ale może — pode serce podpowiedziało mu, że ni nie, które może nagle się na ni Miał w norze żonę i liczną rod go same niepowodzenia. Kiedy ko,  gotów był więc narazić się stwo  dla  kilku   okruszyn,  toteż nogi.
— Chodź — powiedziała Sara. — iNie jestem pułapką. Możesz je wziąć, biedaku! Więźniowie Bastylii oswajali szczury i przyjaźnili się z nimi. Może ja się też z tobą zaprzyjaźnię.
W jaki sposób zwierzęta rozumieją różne rzeczy, tego nie wiem, pewne jest jednak, że rozumieją. Być może istnieje mowa, która nie składa się ze słów i którą rozumie każde żywe stworzenie. W każdym razie szczur zrozumiał od tej chwili, że nic mu nie grozi — mimo że jest szczurem. Zrozumiał, że ta młoda istota ludzka siedząca na czerwonym stołeczku nie zerwie się, nie przestraszy go dzikim krzykiem ani nie zacznie ciskać w niego ciężkimi przedmiotami, które mogłyby go zabić albo co najmniej okulawić. Był to doprawdy bardzo miły szczur i nie chciał zrobić nikomu nic złego. Stał na tylnych łapach i węszył nosem powietrze wbijając spojrzenie błyszczących oczek w Sarę, mając nadzieję, że ona to wszystko zrozumie i nie zechce traktować go jak wroga. Kiedy w ów niewytłumaczony sposób pojął, że Sara też nie żywi do niego nienawiści, przysunął się cicho do okruszyn i zaczął je zjadać. Jedząc zerkał co chwilę na Sarę, zupełnie tak samo jak przedtem wróble, i miał przy tym tak skruszoną minę, że wzruszyło to dziewczynkę.
Siedziała i obserwowała go nie poruszając się wcale. Jedna
102
szyna była znacznie większa od innych, właściwie trudno nazwać ją okruszyną.  Widać było,  że szczur ma wielką tę na ten kawałek bułki, leżał on jednak za blisko stołecz-szczur wciąż jeszcze był trochę onieśmielony. ptice pewnie zanieść ten kawałek swojej rodzinie — pomyś-Sara.  —  Jeżeli wcale się nie będę ruszała, może po niego jłzie".
jnteresowana tą sceną, wstrzymała niemal oddech. Szczur
fnął się nieco bliżej i zjadł jeszcze kilka okruszyn, potem
pał  się  i  znów  węszył  delikatnie,  zerkając  z  ukosa na
pzynkę. Wreszcie skoczył po kawałek bułki — znów po-
jak to zrobił przedtem wróbel — po czym w mgnieniu
alazł się przy listwie okalającej podłogę i znikł w szczeli-
|:dzy deskami.
—   Wiedziałam, że chce zanieść ten kawałek dzieciom — powiedziała Sara. — Doprawdy sądzę, że mogłabym się z nim zaprzyjaźnić.
Mniej więcej w tydzień później wypadł jeden z rzadkich wieczorów, kiedy Ermengardzie udało się bezpiecznie wymknąć na poddasze. Znalazłszy się tam, pukała przez dwie czy trzy minuty, ale Sara nie podchodziła do drzwi. W pokoju zresztą panowała taka cisza, że Ermengarda zaczęła się zastanawiać, czy Sara nie śpi. Nagle jednak ku swemu zdumieniu usłyszała śmiech Sary i jej głos mówiący do kogoś czule:
—   Masz! Weź to i idź do domu, Melchizedechu! Wracaj do żony!
W chwilę potem Sara otworzyła drzwi i ujrzała Ermengardę patrzącą na nią z przerażeniem w oczach.
—   Z kim... z kim rozmawiasz, Saro? — wyjąkała.
Sara wciągnęła przyjaciółkę ostrożnie do pokoju, miała jednak taką minę, jak gdyby ją coś ucieszyło i rozbawiło.
—   Musisz przyrzec, że się nie przestraszysz i nie krzykniesz, bo inaczej ci nie powiem — odparła.
Ermengarda miała ochotę krzyknąć od razu, ale się opanowała.
103
Rozejrzała się po pokoiku, nikc przecież Sara bez wątpienia z kimś myśl opowiadania o duchach.
—   Czy to... coś, co mnie przestr:
—   Niektórzy boją się ich — rze z początku, ale teraz wcale się już n
—   Czy to był...  duch?   —   zdła* mengarda.
—   Nie — odparła ze śmiechem S; Ermengarda jednym  susem znała
Sary.  Podciągnęła nogi i  owinęła  j krzyknęła, ale z przerażenia oddychał
—   Ojej! Ojej! — jęczała. — Szczui
—   Bałam się właśnie, że się przest
ra. — Ale nie bój się. Ja go oswajam                     ,.__ » t,±*<y.nu-
dzi na moje wołanie. Czy tak się boisz, że nie chcesz go zobaczyć?
Przez ostatnie dni szczególna ta znajomość dzięki resztkom przynoszonym z kuchni zacieśniła się bardzo i Sara zapomniała już prawie, że lękliwe stworzenie, które oswaja, jest zwykłym szczurem.
Ermengarda była z początku tak wystraszona, że kuliła się tylko na łóżku i podwijała nogi, ale spokój Sary podziałał na nią w końcu, a opowiadanie o pierwszej wizycie Melchizedecha podnieciło wreszcie jej ciekawość. Przechyliła się przez brzeg łóżka i patrzała, jak Sara klęka przy szparze w listwie.
—   On... on nie wybiegnie szybko i nie wskoczy na łóżko? — spytała.
—   Nie — odpowiedziała Sara. — Ma nie gorsze maniery od nas. Jest zupełnie jak człowiek. Teraz patrz!
Zaczęła pogwizdywać delikatnie — tak cichutko, że dźwięk ten można było słyszeć tylko w kompletnej ciszy. Powtórzyła go kilka razy w wielkim skupieniu. Ermengarda pomyślała, że Sara wygląda w tej chwili, jak gdyby odprawiała jakieś czary. I wreszcie, w odpowiedzi na gwizd, ze szpary wysunął się łepek
jni bokobrodami i błyszczącymi oczkami. Sara miała tro-fuszyn w ręku. Wysypała je na podłogę, a Melchizedech jął się do nich i zjadł je. Jedną okruszynę, większą od zabrał i odniósł do domu.
[idzisz — rzekła. Sara — to dla jego żony i dzieci. Jest dobry. Zjada tylko małe okruszki. Kiedy wraca do do-^zę zawsze, jak jego dzieci piszczą z radości. Rozróż- trzy rodzaje pisków — pierwszy to dzieci, drugi pani jdechowej, trzeci samego Melchizedecha. (.garda zaczęła się śmiać.
|h, Saro!  — zawołała.  — Jesteś przedziwna... ale też i I miła.
bm, że jestem dziwna  —  przyznała Sara wesoło  —  i j być miła.
Potarła czoło drobną, spracowaną ręką, a na twarzy jej odmalował się wyraz zamyślenia i czułości.
—   Tatuś  zawsze  śmiał się ze  mnie   —   powiedziała   —   ale sprawiało mi to przyjemność. Uważał, że jestem dziwna, choć lubił, kiedy opowiadałam o tym, co sobie wyobrażam.  Bo ja muszę wciąż sobie coś wyobrażać, nie mogę się od tego powstrzymać.   Gdybym  sobie nic nie wyobrażała,  nie  mogłabym chyba żyć.   —   Urwała i rozejrzała się po facjatce.   —   Jestem pewna, że w każdym razie nie mogłabym tu mieszkać — dodała cicho.
Ermengarda słuchała jak zawsze z najwyższym zainteresowaniem.
—   Kiedy ty o czymś mówisz — zauważyła — wszystko staje się rzeczywiste. Mówisz o Melchizedechu, jak gdyby był kimś, jakąś osobą.
—   Bo  on  jest  kimś   —   odparła  Sara.   —   Odczuwa  głód i strach tak samo jak my, jest żonaty, ma dzieci.  Skąd wiemy, czy nie myśli tak samo jak my? Z oczu mu widać, że jest rozumny. Dlatego nadałam mu imię.
Usiadła na podłodze w swej ulubionej pozie, obejmując rękami kolana.
104
105
A

—   Poza tym — ciągnęła dalej mi na przyjaciela. Mogę zawsze : który kucharka wyrzuca. To zupę wić.
—   Czy to już jest Bastylia?  — wieniem. — Czy stale wyobrażasz lia?
—   Prawie zawsze — odpowiedz się wyobrazić sobie, że to jakieś zwykle idzie mi łatwiej — zwłaszcza
Wtem rozległ się dźwięk, na kt< omal nie spadła z łóżka. Były to bo nia w ścianę.
—   Co to jest? — zawołała.
Sara wstała i odparła dramatycznyr
—   To więzień z sąsiedniej celi.
—   Rózia! — szepnęła zachwycona Ermengarda.
—   Tak.   Słuchaj.   Dwa   uderzenia   znaczą:   „Więźniu,   jesteś tam?"
Sara zapukała trzykrotnie w ścianę, jak gdyby w odpowiedzi.
—   To znaczy: „Tak, jestem. Wszystko w porządku". Z tamtej strony muru rozległy się cztery uderzenia.
—   To znaczy   —   wyjaśniła  Sara.   —   „A  więc,  towarzyszu niedoli, możemy spać spokojnie. Dobranoc".
Ermengarda obserwowała tę scenę z zapartym tchem.
—   Saro — wyszeptała w uniesieniu — to zupełnie jak w powieści!
—   Bo to jest powieść — rzekła Sara.  — Wszystko jest powieścią. Ty jesteś powieścią — ja jestem powieścią. Panna Min-chin jest powieścią.
Usiadła znowu i mówiła dalej, aż Ermengarda zapomniała, że sama jest czymś w rodzaju zbiegłego więźnia, i Sara musiała przypomnieć przyjaciółce, iż nie może zostać na całą noc w Ba-stylii, lecz musi wreszcie zejść bezszelestnie na dół i wśliznąć się do swego opuszczonego łóżka.
---------- 106----------
ROZDZIAŁ  X
Pr2ybysz z Indii
iry na poddasze nie były jednak dla Ermengardy i czą łatwą ani bezpieczną. Dziewczynki nie miały nigdy L -.. uusuj czy zastaną Sarę, nigdy też nie było wiadomo, czy panna Amelia nie zrobi inspekcji, żeby sprawdzić, czy wszystkie wychowanki śpią. Odwiedzały więc facjatkę dość rzadko i Sara, na ogół biorąc, pędziła życie bardzo samotne. Zresztą czuła się bardziej osamotniona na dolnych piętrach niż na poddaszu. Nie miała tam z kim rozmawiać, a kiedy posyłano ją po sprawunki i szła przez ulice miasta, wynędzniała, drobna, z ciężkim koszykiem lub paczką, przytrzymując ręką kapelusz, kiedy dął wiatr, i czując, jak woda chlupie jej w bucikach, kiedy padał deszcz, doznawała wrażenia, że wśród tłumów mijających ją przechodniów jest jeszcze bardziej samotna. Gdy była jeszcze księżniczką Sarą i jeździła powozem po ulicach albo chodziła pieszo w asyście Marietty, jej ożywiona, pogodna twarzyczka i malownicze stroje przyciągały częstokroć spojrzenia przechodniów. Szczęśliwe, dobrze utrzymane dziecko zwraca zazwyczaj powszechną uwagę, ale nędznie ubrane, zabiedzone dzieci nie stanowią widoku dość rzadkiego ani miłego, aby ludzie mieli oglądać się za nimi z uśmiechem. Nikt też nie oglądał się teraz za Sarą i nikt jej nie dostrzegał, gdy szła prędko po zatłoczonych chodnikach. Zaczęła teraz bardzo szybko rosnąć, a ponieważ z odzieży miała tylko najskromniejsze resztki
107
 __,
 Dabci i niezli-
swojej dawnej garderoby, wiedziała nie. Wszystkie jej kosztowniejsze s jej zostawiono, miała najwidoczniej się włożyć.  Niekiedy,  mijając  oknc lustro, Sara omal nie wybuchała śmit bicia, czasem jednak czerwieniła się, : ła głowę.
Wieczorami przechodząc koło dom mi Sara rzucała okiem do wnętrza ciej ła się układaniem opowiadań o ludzi; przy kominkach lub wokół stołów.  L nych domów w chwilach, gdy okienni Przy placu, przy którym stał dom pan kilka rodzin, które znała już dobrze z w biła jedną z nich, którą nazywała w my Wielka Rodzina składała się z ośmiorga c
matki, tęgiego, rumianego ojca, tęgiej, n.    —^j      b          eli
czonej ilości służby. Dzieci chodziły na spacer, jeździły w wó-zeczkach, pchanych przez dobroduszne niańki, niekiedy wybierały się na przejażdżkę z mamą, wybiegały na ganek wieczorem, aby powitać papę, uściskać go wśród podskoków radości, ściągnąć mu płaszcz i poszukać w kieszeniach prezentów i łakoci, czasem też tłoczyły się przy oknach dziecinnego pokoju i wyglądały na ulicę, popychając się i śmiejąc wesoło, słowem — zawsze bawiły się doskonale, jak zwykle bywa w licznej rodzinie. Sara szczerze je polubiła i obdarzała nawet romantycznymi imionami, zapożyczonymi z książek. Całej rodzinie nadała dźwięczne nazwisko Montmorency; pulchne, jasnowłose niemowlę ochrzciła mianem Etelberty Beauchamp Montmorency; trochę starsze dziecko otrzymało imię Wioletty Cholmondeley Montmorency; mały chłopiec, który chodził już i miał takie ładne, krągłe nóżki, nazywał się Sydney Cecil Montmorency, po nim zaś w kolejności starszeństwa następowali Liliana Ewangelina Montmorency, Rozalinda Gladys, Herbert Alger-non, Weronika Eulalia i Klaudiusz Harold Hektor.
108
ńego popołudnia zdarzył się zabawny wypadek —  choć Y pewnym sensie nie miał on w sobie nic zabawnego. >ro członków rodziny Montmorency wybierało się wi-na jakąś zabawę i kiedy Sara mijała drzwi ich domu, ciadały właśnie do czekającego na nie powozu. Weroni-a i Rozalinda Gladys w białych, koronkowych sukien-'ęknymi szarfami już wsiadły, a pięcioletni Herbert Al-iał pójść za ich przykładem. Był taki ładny, miał takie oliczki, niebieskie oczy i śliczną, krągłą główkę w lo-ara zapomniała zupełnie o swoim koszyku i o swojej sukience, zapomniała o całym świecie, wiedziała tył- popatrzeć na malca. Przystanęła więc i patrzała. V okresie Bożego Narodzenia, toteż Wielka Rodzina ię mnóstwo  opowiadań  o  biednych dzieciach,  co _ .Lia.y4 tatusia ani mamusi, nikt więc nie urządza im choinki i nie kładzie pod nią upominków,  słowem  —   o nędznie ubranych, głodnych i zziębniętych dzieciach. W opowiadaniach tych dobrzy ludzie — czasami mali chłopcy lub dziewczynki o tkliwych serduszkach — zwracali niezmiennie uwagę na te biedne dzieci, dawali im pieniądze lub kosztowne prezenty albo też zapraszali je do siebie na wspaniałe obiady. Herbert Algernon nie dalej jak tego ranka wzruszył się do łez, gdy mu czytano jedno z tych opowiadań,  pragnął więc gorąco znaleźć takie biedne dziecko, aby dać mu posiadaną przez się sześciopensową monetę i w ten sposób zabezpieczyć je na całe życie przed niedostatkiem. Sześć pensów w jego oczach stanowiło olbrzymi i niewyczerpany majątek.  Idąc po  czerwonym  chodniku  rozłożonym od drzwi domu do drzwi powozu, miał tę sześciopensową monetę w kieszeni spodenek marynarskiego ubranka. I w tej samej chwili,  kiedy Rozalinda Gladys wsiadła do powozu i zaczęła podskakiwać na sprężynowych poduszkach siedzenia, Herbert Algernon dostrzegł Sarę. W swej zniszczonej odzieży, ze starym koszykiem przewieszonym przez ramię, stała na mokrych płytkach chodnika i wpatrywała się w Herberta Algernona z takim wyrazem oczu, jak gdyby była bardzo głodna.
109
I
 oria-
Chłopiec pomyślał, że Sara Nie wiedział, że dziewczynka wesołości panującej w jego domu, miana twarzyczka, i że chciałaby pc wać. Wiedział tylko, że dziewczynk twarz i chude nogi, jest biednie ubt ordynarny  koszyk.   Sięgnął więc  d sześć pensów i podszedł do Sary.
—   Proszę,  biedna dziewczynko   -sześć pensów. Daję ci je.
Sara drgnęła. Zrozumiała nagle, że mo jak ubogie dzieci,  które widywŁ czasów.  Czekały one zwykle na ulicj kiedy wysiadała ze swego powozu.  C drobne pieniądze. Zaczerwieniła się wii sekundę czuła, że za nic nie zdoła przyj rowanej monety.
—   Nie, nie — powiedziała — dziękuję bardzo, ale nie mogę tego wziąć.
Głos jej brzmiał tak odmiennie od głosu zwykłego dziecka ulicy, a zachowaniem swoim tak bardzo przypominała doskonale wychowaną panienkę, że Weronika Eulalia (która w rzeczywistości miała na imię Janka) i Rozalinda Gladys (w rzeczywistości Nora) wychyliły się z powozu i zaczęły słuchać.
Ale Herbert Algernon nie dał się odwieść od swego szlachetnego zamiaru. Wsunął Sarze przemocą monetę do ręki.
—   Ależ musisz wziąć, biedna dziewczynko!   —   nalegał.   — Możesz sobie za to kupić jedzenia. To całe sześć pensów!
Miał dobrą, szczerą twarzyczkę i widać było, że spotka go okropny zawód, jeśli ona nie przyjmie monety. Sara zrozumiała, iż nie wolno mu odmawiać. Duma równałaby się w tym wypadku okrucieństwu. Sara postanowiła tedy dosłownie schować dumę do kieszeni, chociaż policzki pałały jej ogniem.
—   Dziękuję   —   powiedziała.   —   Dobre   z   ciebie,   kochane dziecko.
no
Chłopiec  uszczęśliwiony  wdrap: odeszła siląc się na uśmiech, choć jej przesłaniała mgła. Wiedziała, że nie,   dotychczas  jednak  nie  uświad wziąć za żebraczkę.
Tymczasem dzieci w powozie Wit z ożywieniem o tym zdarzeniu.
—   Donaldzie! — (Herbert Algerno wistości na imię Donald) zawołała z Czemuś dał tej dziewczynce swoje sze: na, że to nie jest żebraczka!
—   Ona nie mówi jak żebraczka!   — twarzy nie wygląda wcale na żebraczkę.
—   A poza tym wcale nie żebrała — Tak się bałam, że się na ciebie obrazi. B< brakami, obrażają się, kiedy się ich bierze
—   Nie   obraziła   się   —   powiedział   D   .—^   obstając   przy swoim, mimo pewnego zaniepokojenia, które obudziły w nim słowa sióstr. — Roześmiała się i powiedziała, że ze mnie dobre, kochane dziecko. I to prawda!  — dodał stanowczo.  — Dałem jej całe swoje sześć pensów.
Janka i Nora porozumiały się wzrokiem.
—   Żebraczka nigdy by tak nie powiedziała — zawyrokowała Janka.  — Powiedziałaby: „Pięknie paniczowi dziękuję, pięknie dziękuję" i może by jeszcze dygnęła.
Sara nic o tym nie wiedziała, ale od tego czasu dzieci z Wielkiej Rodziny interesowały się nią równie żywo, jak ona nimi. Kiedy mijała ich dom, z okien pokoju dziecinnego zerkały na nią zwykle ciekawe oczy, a przy kominku toczyły się długie dyskusje na jej temat.
—   Jest zdaje się służącą na tej pensji  —  mówiła Janka.   — Mam wrażenie, że nie ma nikogo z krewnych. Pewnie jest sierotą. Ale z pewnością nie jest żebraczka, chociaż jest tak biednie ubrana.
Od  tego   czasu  dzieci  nazywały  ją  między  sobą  ,,ta  dzie-
ka, która nie jest żebraczka". Była to oczywiście bardzo nazwa  i  czasami  brzmiało  to  bardzo   zabawnie,   kiedy e dzieci wypowiadały ją jednym tchem. Ve sporym nakładem pracy wyborowała dziurkę w sześ-wej monecie i na wąskiej, starej wstążeczce zawiesiła ją szyi. Sympatia jej dla Wielkiej Rodziny wzrosła jeszcze esztą wzrastało stale jej przywiązanie do każdego, ko- kochać. Kochała coraz bardziej Rózię i cieszyła się z | o dwóch dniach w tygodniu, w które to dni udzie-cym dziewczynkom lekcji francuskiego. Małe uczen-Idały za nią i walczyły ze sobą o to, by siedzieć jak i trzymać ją drobnymi rączkami za rękę. Zgłod- serce Sary doznawało ukojenia, kiedy widziała, jak niej garną. Zaprzyjaźniła się poza tym z wróbelka-_«* Lais bardzo, że kiedy stawała na stole, wysuwała głowę i ramiona przez okno poddasza i ćwierkała, w odpowiedzi natychmiast niemal rozlegał się furkot skrzydełek, świergot i stadko szarych ptaszków miejskich siadało na dachówkach, gwarzyło z nią i raczyło się rzucanymi przez nią okruszynami. Między Mel-chizedechem a nią doszło do takiej zażyłości, że szczur przyprowadzał czasem ze sobą małżonkę, a niekiedy nawet to lub owo spośród swoich dziatek.
Natomiast Emilka, która zawsze siedziała na swoim miejscu i spoglądała beznamiętnie na otoczenie, zaczęła teraz budzić w sercu Sary dziwne uczucie. Zakiełkowało ono po raz pierwszy w chwili, gdy Sara czuła się szczególnie osamotniona i opuszczona. Chciałaby wierzyć albo udawać, że wierzy, iż Emilka rozumie ją i jej współczuje. Niechętnie przyznawała się nawet przed sobą, że jedyna towarzyszka nic nie czuje ani nie słyszy. Sadzała więc ją czasem na krześle, sama siadała naprzeciw na starym czerwonym stołeczku, patrzała na lalkę i wyobrażała sobie na jej temat różne rzeczy, aż własne jej oczy rozszerzały się jakimś dziwnym strachem — zwłaszcza wieczorami, gdy wokół panowała cisza, zakłócana niekiedy tylko nagłym chrobotem i piskiem rodziny Melchizedecha pod podłogą. Jedno ze „zmyś-
112
113
i
leń" Sary polegało na tym, że Emilka brej  wróżki, która może wziąć ją w czasem w Emilkę tak długo, aż się doj najwyższego napięcia nerwów, i wówc czując niemal, że lalka zaraz jej odpowi
„Wprawdzie jeżeli chodzi o odpow próbując się pocieszyć —  to ja sama n Nie odpowiadam nigdy, jeżeli mogę te ktoś znieważa, najlepiej jest nic nie odp ko na tę osobę i myśleć. Panna Minchir, kiedy  tak   robię,   panna  Amelia  ma   wt dziewczynki także. Jeżeli nie wpadamy x że jesteśmy silniejsi od nich, bo jesteśmy nować wściekłość, a ich na to nie stać i n nierosądne, których potem żałują. Nie ma
wściekłości — prócz siły, która pozwala ^ opanować. Ta siła jest mocniejsza. Dobrze jest nie odpowiadać wrogom. Ja nigdy prawie im nie odpowiadam. Może Emilka bardziej jest podobna do mnie niż ja sama. Może woli nie odpowiadać nawet przyjaciołom. Chowa wszystko w sercu".
Chociaż jednak usiłowała czerpać pociechę z takich rozumowań, nie przychodziło jej to łatwo. Kiedy po długim, ciężkim dniu, w ciągu którego posyłano ją tu i ówdzie, nieraz na długie wyprawy podczas deszczu, wichru i zimna, wracała głodna, przemoczona do nitki i musiała znowu iść dokądś, bo nikt nie raczył pamiętać, że jest tylko dzieckiem, że jej smukłe nóżki mogą być zmęczone, a drobne ciało być może drży z zimna; kiedy zamiast podziękowania czekały ją tylko szorstkie słowa i niechętne spojrzenia; kiedy impertynencka kucharka traktowała ją brutalnie; kiedy panna Minchin była w najgorszym ze swych humorów, a jej wychowanki wyśmiewały się między sobą ze zniszczonej odzieży Sary — i kiedy wówczas Emilka siedziała tylko prosto na swoim starym foteliku i spoglądała na nią beznamiętnie, dziewczynka nie zawsze potrafiła uśmierzyć ból zranionego, dumnego serca rojeniami na temat lalki.
114

druga połowa w forderze numer 2


 
 
   
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja